niedziela, 28 listopada 2010

Stephen King "Cmętarz zwieżąt"

Luis Creed wraz z żoną i dwójką małych dzieci przeprowadza się do miłego domku w Ludlow. Od razu zaprzyjaźnia się ze swoim nowym sąsiadem Judem Crandallem, który to wiele przeżył i wiele może mu opowiedzieć. Między innymi to, że za domem Luisa znajduje się uroczy Cmętarz zwieżąt, a jeszcze dalej przerażające, kryjące wielką tajemnicę stare cmentarzysko Micmaców. Wrótce Luis wpadnie w sam środek tej tajemnicy i na własnej skórze przekona się, że nie należy ona do przyjemnych.

"Cmętarz zmieżąt" był pierwszą powieścią Stephena Kinga, jaką przeczytałam i cieszę się, że akurat tak się złożyło - każda inna książka tego pisarza mogła mnie odrobinę zniechęcić do jego twórczości. W każdym razie ta powieść zawsze była i będzie moją ulubioną i wątpię, żeby znalazło się jeszcze coś, co mogłoby ją przebić. Do tego czasu przeczytałam ją już kilkanaście razy, więc myślę, iż znam ją na tyle, aby spłodzić, jakąś interesującą recenzję. Zaczynamy!

Pomysł

Sporo wydarzeń opisanych w książce zdarzyło się naprawdę. Stephen King przyznaje, że mieszkał kiedyś z rodziną przy ruchliwej ulicy, przez którą bez przerwy przejeżdżały ciężarówki. A za domem znajdował się uroczy Cmętarz Zwierząt. Pewnego dnia jego mały wówczas synek, Owen, puścił się biegiem w stronę drogi wprost w kierunku nadleżdżającej ciężarówki. King, na szczęście, w porę złapał syna, ale przeszło mu przez myśl pytanie: Co by było gdybym nie zdążył? Oczywiście, to zapoczątkowało powstanie powieści, która po ukończeniu wydała się pisarzowi do tego stopnia ohydna, że postanowił jej nie wydawać. Ale tak się złożyło, że King musiał sprzedać wydawnictwu, jakąś książkę, a jedyną powieścią, którą ukończył był właśnie "Cmętarz zwieżąt". Chcąc nie chcąc wydał ją i czekał z przerażeniem na reakcję czytelników. Jak wiadomo opinia publiczna była zachwycona tą powieścią i słusznie. Kiedy pierwszy raz czytałam tę książkę pomyślałam, że taki pomysł mógł zrodzić się tylko w umyśle szaleńca lub człowieka o niezmierzonych pokładach wyobraźni. Teraz już wiem, że jeśli chodzi o Kinga to bardziej pasuje do niego to drugie określenie.

Styl

"Cmętarz zwieżąt" opisany jest bardzo prostym, nieskomplikowanym językiem. Szczerze mówiąc nie znajdziecie drugiej książki tego pisarza, która prezentowałaby sobą tak banalny styl. Ale ta banalność w tym przypadku jest akurat zamierzona i myślę, że całkowicie zdaje egzamin. Słowa z niebywałą siłą trafiają do wyobraźni czytalnika, wzruszając go, bawiąc, a najczęściej po prostu raniąc. Pierwsza połowa powieści ma przede wszystkim na celu zapoznać czytelnika z bohaterami. Przy okazji King podrzuca nam też małe strzępki informacji, które mogą wzbudzić jedynie złe przeczucia. Od początku podejrzewamy, że obeność Cmętarza zwieżąt i tego, co znajduje się za nim, za wiatrołomem nie wróży dobrze rodzinie Creedów. Za to druga połowa książki to już kompletna jazda bez trzymanki. Tutaj przeplatają się rzeczy nizmniernie smutne, przerażające, a przede wszystkim odrażające. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek przeczytał te fragmenty książki beznamiętnie, a potem szybko o nich zapomniał. Tego po prostu nie da się szybko zapomnieć i chyba właśnie ten fakt jest najbardziej przerażający, ale równocześnie to największy atut tej powieści.

Bohaterowie

Luis Creed, główny bohater powieści, już od pierwszych stron książki nie wywołuje w czytelniku pozytywnych emocji. Pozornie kochający ojciec, który z myślą o rodzinie (i swojej pracy) kupuje piękny dom w uroczej mieścinie. Ale po głowie Luisa chodzą także mniej pozytywne myśli. Bowiem mężczyznie w pewnym momencie przemyka przez myśl, aby zostawić rodzinę na środku drogi i po prostu odjechać. Jest to pierwszy sygnał dla czytelnika, aby baczniej przyglądał się tej postaci. UWAGA SPOILER No i w końcu to właśnie Luis jest sprawcą wszystkich nieszczęść. Opętany przez cmentarzysko Micmaców wykopuje z grobu swojego małego synka Gage'a, przenosi go za wiatrołom i zakopuje w kamienistej ziemi. Malec powraca, aby zabić jego sąsiada i swoją matkę. W efekcie Luis go zabija, a na cmentarzysko zanosi z kolei swoją żonę. Jego zachowanie można interpretować w dwojaki sposób - z jednaj strony Creed może być opętany, ale pozostaje też druga możliwość, która mówi, że Lusi po prostu oszalał po stracie ukochanego synka KONIEC SPOILERA. Rachel Creed wzbudza w czytelniku mieszane odczucia. Z jednej strony współczujemy jej przez wzgląd na tragedię, jaka spotkała ją w dzieciństwie, ale z drugiej nienawidzimy jej fobii na punkcie śmierci i wszystkiego, co się z nią wiąże. Jud i Norma Crandall to całkowicie pozytywne postacie. Już od pierwszych stron darzymy ich sympatią i nawet jesteśmy w stanie wybaczyć Judowi poważny błąd, który skończył się tragicznie dla Creedów. W końcu starzec był opętany przez cmentarzysko, prawda? Ellie Creed normalna dziewczynka, która później zostaje obdarzona wizjami. Szczerze mówiąc przez większą część książki nie odgrywa zbyt znaczącej roli, ale na pewno jest postacią całkowicie pozytywną. Podobnie jak jej brat Gage, który wywoła w czytelniku najwięcej emocji - przede wszystkim tych dołujących. To właśnie dzięki tej postaci King tak zręcznie może bawić się naszymi uczuciami, które głównie doprowadzą nas do płaczu i ogólnej rozpaczy.

Przesłanie

Głównym przesłaniem książki jest to, że istnieją rzeczy gorsze od śmierci. W ogóle cała powieść przewija się w temacie śmierci i jej następstw. Myślę, że King bardzo zręcznie zaznajamia nas tutaj z tym zjawiskiem i łagodnie tłumaczy nam, że w ogólnym rozrachunku śmierc nie jest aż taka zła. Powiem tak, gdy pierwszy raz przeczytałam tę powieść przesłanie dotarło do mnie natychmiast, gdyż jest ono tak wymowne, iż nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł je przegapić. Ale równocześnie zastanawiałam się, co ja zrobiłabym na miejscu Luisa i powiem szczerze, że dla osoby, którą kochałabym tak mocno, jak on zrobiłabym dokładnie to samo. Znając przesłanie powieści i tak wybrałabym drogę, którą podążał Luis, choć przez cały czas miałam go za głupca, że porywa się na coś takiego. Fajny paradoks, prawda?

Podsumowując mogę tylko szczerze polecić tę powieść każdemu, absolutnie każdemu miłośnikowi literatury. Mogę szczerze obiecać, że na pewno nikt nie pożałuje tego wyboru, a przy okazji na pewno przeżyje elektryzującą przygodę z dreszczykiem. Polecam także ekranizację, której recenzja znajduje się tutaj.

niedziela, 14 listopada 2010

"Dzieci kukurydzy 2: Ostateczne poświęcenie" (1993)

Kiedy masakra w Gatlin wychodzi na jaw w miasteczku robi sie tłoczno od władz i dziennikarzy, którzy odkrywają, że grupka dzieci obecnych podczas niedawnych tajemniczych mordów dorosłych, nadal żyje. Mieszkańcy pobliskiego miasteczka zgadzają się przyjąć apatycznych dzieciaków pod swój dach. Na miejsce przybywa także dziennikarz wraz z nastoletnim synem w nadziejią na zrobienie świetnego materiału o niedawnej tragedii. Wkrótce w miasteczku zaczynają ginąć ludzie.

Postanowiłam trochę nadrobić swoje zaległości i zapoznać się z całą serią spod znaku "Dzieci kukurydzy". Jak dotąd widziałam tylko pierwszą część oraz remake i czwóreczkę (aż mi wstyd o tym pisać), więc wypada uzupełnić swoje braki:) Zabierając się za oglądanie dwójki starałam się nie zapominać, że to sequel i na pewno będzie gorszy od pierwowzoru. I rzecz jasna tak było, ale w swojej recenzji postaram się oszczędzić wam porównań.

Film Davida Price'a posiada wszystko, co dobry horror powinien mieć. Na początku mamy umiejętnie stopniowaną atmosferę z dodatkiem paru ciał, później akcja powoli nabiera tempa, żeby na końcu ruszyć z kopyta wprost do finalnej kulminacji. Bardzo przypadły mi do gustu kolory - szczególnie za dnia. Było malowniczo, słonecznie i przyjemnie sielsko. Właśnie dlatego uwielbiam horrory, których akcja skupia sią na małych sennych miasteczkach - w takiej scenerii o wiele łatwiej jest ukazać klimat grozy i wszechobecnego niebezpieczeństwa. Ta złowróżbność bierze się głównie z obecności rozległych obszarów pól kukurydzy - twórcy nieustannie dają nam do zrozumienia, że to one są wszystkiemu winne i ani przez chwilę nie spuszczają oka z naszych bohaterów.

Jak to często ma miejsce w sequelach tak i tutaj będzie więcej trupów i krwi. Szczególnie spodobała mi się scena z krwawiącym mężczyzną w kościele, mimo tego, że akurat krew pozostawiała wiele do życzenia - mało przekonująca, na pierwszy rzut oka widać, że nie jest prawdziwa. Zaskoczyło mnie również aktorstwo, ponieważ jak na tak starą produkcję zawierało bardzo mało błędów. Obsada została całkiem trafnie wybrana, co znacznie podwyższyło morale filmu, pozwalając mu zachować pewną dozę realizmu. Najlepszy był na pewno odtwórca roli Micaha, Ryan Bollman - lider dzieci kukurydzy, który niezwykle przekonująco i przerażająco przemawiał do "swoich ludzi".

Fabuła wspomina także o indiańskich rytuałach, które niestety nie wniosły niczego godnego uwagi do całości obrazu. Za to mamy całkiem ciekawe pomysły z wykorzystaniem magii voodoo - ten motyw na pewno niejednemu widzowi przypadnie do gustu. Efekty specjalne jak to miało miejsce w oryginale są wprost przesiąknięte kiczem, ale rzecz jasna tym pozytywnym. Bo jak wiadomo kiczowatość w starych produkcjach na ogół dodaje im interesującego smaczku i przykuwa naszą uwagę.

Muzyka... ehh, wciąż nie mogę się nadziwić jak za pomoca samej muzyki można łatwo uzyskać atmosferę wszechobecnego zagrożenia. Tutaj, szczególnie podczas mordów, muzyka przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Niesamowita synchronizacja dźwięku z obrazem - aż dreszcz przechodzi po plecach:)

Moim zdaniem "Dzieci kukurydzy 2:Ostateczne poświęcenie" to kawał solidnego kina, a co jest chyba najważniejsze - godna kontynuacja klasycznego już dzieła na podstawie noweli Stephena Kinga. Po takim sequelu, aż palę się do obejrzenia kolejnej części, którą oczywiście także zrecenzuję. Kto nie widział jeszcze tego obrazu powinien jak najszybciej nadrobić zaległości, bo na pewno nie pożałuje.

sobota, 13 listopada 2010

"Siła strachu" (2005)

Kiedy matka małej dziewczynki popełnia samobójstwo ojciec postanawia zabrać ją na wieś. Niestety, pomysł, który w planach miał pomóc małej Emily tylko pogarsza jej stan. Wkrótce dziewczynka wymyśla sobie przyjaciela, który bynajmniej nie jest pokojowo nastawiony...

Uwielbiam ten film. Szczerze mówiąc jest to jeden z najlepszych thrillerów psychologicznych, z jakim miałam dotychczas okazję się zapoznać. Naprawdę solidnie zrealizowane kino z gwiazdorską obsadą i niebanalną fabułą. No właśnie, jeśli chodzi o akcję to posuwa się ona do przodu w iście żółwim tempie, ale jak na ironię przykuwa uwagę. Pewnie dlatego, że fabuła skrywa gdzieś pod powierzchnią (pod przykrywką prostej, oczywistej historyjki) straszną tajemnicę, wyczuwalną dla widza już od pierwszych minut seansu. Jak okazuje się później, centralnym punktem tej tajemnicy jest mała dziewczynka, która nie ma najmniejszego zamiaru szybko jej wyjawić. Reżyser wplata też w tę monotonność małe smaczki, które nie pozwolą nam się nudzić. Za przykłąd może tu posłużyć pamiętna scena z wanną, kiedy to ojciec odsuwa kotarę i odkrywa napis "Pozwoliłeś jej umrzeć", który bezpośrednio odnosi się do jego żony. Mężczyzna od razu dochodzi do wniosku, że winną tego niewybrednego żartu jest jego córka i zaczyna uważniej obserwować jej zachowanie.

Nastrój... hmm, jeśli powiem, że stopniowanie atmosfery to istne mistrzostwo świata to pewnie znacznie zaniżę swoją ocenę. Nie znam po prostu słów, które będą adekwatne do tego, co robi z widzem reżyser za pomocą samego nastroju. Przez pół filmu nie pokazuje się nam nic godnego uwagi, ale jesteśmy do tego stopnia zelektryzowani samą atmosferą, że nie potrafimy oderwać wzroku od ekranu. Inaczej nie da się tego opisać, trzeba to poczuć i tyle:)

No i jest jeszcze Charlie - tajemniczy przyjaciel naszej małej bohaterki. W rzeczywistości to właśnie wokół niego obraca się cała akcja filmu. To on przeraża Emily, a przy okazji i nas. Boimy się go, ponieważ go nie widzimy i w gruncie rzeczy nawet nie wiemy, czy w ogóle istnieje. Szczerze mówiąc to mało wiemy, aż do zakończenia. Wiemy tylko, że z Emily i z jej wymyślonym przyjacielem jest coś nie tak, ale w żadnym razie nie możemy dojść, co to takiego. Reżyser wyjaśnia wszystko dobitnie dopiero w finale, a po drodze rzuca nam tylko nędzne skrawki, które naprawdę ciężko jest ułożyć w jedną spójną całość. Przejdźmy może do drugiej części recenzji fabularnej, ponieważ wydaje mi się nieco ciekawsza:)

UWAGA SPOILER UWAGA SPOILER

Teraz będę tak spoilerować, że osobom, które nie widziały filmu radzę opuścić tą część recenzji, bo w przeciwnym razie zepsują sobie całą przyjemność z oglądania. Zakończenie nie jest w żadnym wypadku oryginalne - zaskakujące na pewno, ale równocześnie nie pokazuje nam nic, czego byśmy już wcześniej nie znali. "Siła strachu" okazuje się być kolejnym filmem traktującym o rozdwojeniu osobowości. W kinie grozy ten motyw był już wielokrotnie wałkowany, poczynając od "Psychozy" przez "Blady strach" i "Sekretne okno" na wielu innych kończąc. I o ile w trakcie filmu może przemknąć nam przez głowę pomysł z takim rozwiązaniem akcji to na pewno będziemy podejrzewać Emily, gdy w rzeczywistości chory okazuje się jej ojciec. Reżyser przez cały seans nas zwodzi, na wszystkie sposoby próbuje nam wmówić, że to z dziewczynką jest coś nie tak i... udaje mu się to. Jak to się mówi w slangu młodzieżowym: robi nas w konia po całości. Steruje nami jak chce, aby na koniec dać nam coś tak banalnego, często spotykanego, ale równocześnie zwalającego z nóg. Nie wiem, jak mam ocenić takie bezczelne oszustwo, ale jedno jest pewne - okazałam się być ofiarą manipulacji, a co ciekawe przez cały seans nawet nie próbowałam myśleć nad zakończeniem. Tańczyłam tak, jak zagrał mi reżyser i nie jestem z tego powodu, ani trochę wkurzona. Od dawna nic mnie w takim stopniu nie zaskoczyło w kinie grozy, więc mogę chyba wybaczyć twórcom tę małą manipulację:) Wielka tajemnica towarzysząca widzowi przez cały seans zostaje w końcu wyjaśniona w jakże prosty, żeby nie rzec naiwny sposób, a mimo to nie czuje się zawodu, ponieważ i tak nie sposób było tego przewidzieć. Oczywiście, nie twierdzę, że każdy da się tak podpuścić jak ja, ale osobiście uważam, że jest bardzo mała szansa na to, aby ktoś doszedł do sedna tajemnicy przed końowymi scenami filmu. Podoba mi się też finalne "mrugnięcie do widza" przedstawiające rysunek Emily, na którym widnieje ona sama z dwoma głowami. Daje do myślenia i pozostawia nas z pewnym intrygującym niedopowiedzeniem.

KONIEC SPOILERA KONIEC SPOILER

Muzyka mnie urzekła - szczególnie ta hipnotyzująca melodia na początku filmu, kiedy to główni bohaterowie jadą samochodem do nowego domu na wsi, no i oczywiście na napisach końcowych. Poza tym, jak już wspomniałam mamy tu do czynienia z gwiazdorską obsadą. W rolach głównych Robert De Niro, Dakota Fanning i Famke Janssen. Oczywiście nie mam nic do zarzucenia aktorstwu, ponieważ swoją robotę wykonali profesjonalnie i przede wszystkim przekonująco. Osobiście nie lubię młodej Fanning, ale za to wysoko cenię panią Janssen, więc wszystko się zrównoważyło:)

Chyba nikt nie potrzebuje większej zachęty, aby sięgnąć po tę pozycję. Dodam jeszcze tylko, że o ile pierwsza połowa filmu bazuje głównie na nastroju grozy to w drugiej akcja rusza z kopyta w zastraszającym tempie, a w zakończeniu osiąga wyżyny kulminacji. Naprawdę warto poświęcić ułamek życia dla tak dobrego thrillera psychologicznego, jakim jest "Siła strachu".

czwartek, 11 listopada 2010

"Śmiertelna gorączka 2" (2009)

Wirus, znany nam z pierwszej części filmu, dostaje się do pobliskiej szkoły, zarażając uczniów. Kulminacja następuje podczas balu maturalnego, kiedy to szkoła zostaje zamknięta przez wojskowych. Uczniowie niezarażeni starają się wydostać z siedlistka zarazków, przy okazji nie łapiąc, żadnego wirusa.
"Śmiertelna gorączka 2" jest horrorem komediowym. Trochę szkoda, że w sequelu zrezygnowano z poważnego tonu jedynki. W końcu Eli Roth zostawił dogodną furtkę dla udanej kontynuacji, więc bądź co bądź dwójka miała idealną szansę na pójście w ślady swojego pierwowzoru. Można było stworzyć kawał klimatycznego, krwawego i co najważniejsze apokaliptycznego horroru. A tak mamy tylko lekko pikantną komedyjkę z nastolatkami w rolach głównych (a la "American Pie") ze sporą dawką drastycznych scen, gdzie przede wszystkim rzuca się w oczy mało przekonująca, zbyt jasna krew. No właśnie, skoro mowa o drastycznych scenach powinnam wspomnieć, że większa ich część jest często spotykanym w kinie gore pomieszaniem humoru z obrzydliwością. UWAGA SPOILER 1) Chłopak wyciąga ze spodni swojego penisa i wyciska z niego jakąś białą wydzielinę. 2) Koleś odcina sobie dłoń na pile tarczowej, dziewczyna przypala mu kikut palnikiem i zakleja go taśmą samoprzylepną... Cała ta obrzydliwa sekwencja kończy się namiętnym pocałunkiem. Co ciekawe, chłopak poddany tej nowatorskiej operacji, ani na chwilę nie stracił przytomności, no i rzecz jasna nie przeszła mu ochota na małe lizanko. 3) Striptizerka pokazuje widzom zaropiałe, zainfekowane piersi, a faceci obserwujący to stwierdzają ze spokojem, że i tak by ją posunęli. Później podczas całowania z jednym z nich dziewczyna wymiotuje wprost na swojego klienta KONIEC SPOILERA.

Oglądając ten film należy pamiętać, żeby nie porównywać go do jedynki, bo oba obrazy nie mają ze sobą wiele wspólnego. Poza tym dwójka jest ewidentną komedią z elementami gore, więc podejście do niej z dystansem jest niestety konieczne - w przeciwnym razie cały seans będzie dla widza czasem straconym. Ja już podczas pierwszej sceny zorientowałam się, że kluczowym elementem tej produkcji będzie humor, więc postanowiłam obejrzeć ją z przymrużeniem oka. I choć nie jest to obraz wysokich lotów, choć wiele można mu zarzucić to na pewno nie można odmówić mu efekciarskich scen. Najbardziej przypadła mi do gustu scena w toalecie UWAGA SPOILER Dziewczyna robi chłopakowi loda, a nastepnie wypluwa jego nasienie do umywalki. Ta scena po prostu mnie rozwaliła. Nie wie, czy była śmieszna, obrzydliwa, czy zwyczajnie żałosna. I właśnie przez te mieszane odczucia tak bardzo przypadła mi do gustu:) KONIEC SPOILERA.

Warto też wspomnieć, że sekwencje początkowe i końcowe są animowane. Wiem, że brzmi to mało przekonująco i prawdę mówiąc nie jest to ciekawy zabieg, który zdawałby egzamin w horrorze, ale niestety należy z cierpliwością przez to przebrnąć (pod żadnym pozorem nie przewijać), ponieważ ujrzymy tam istotne dla akcji filmu wątki.

"Śmiertelna gorączka 2" jest całkowicie pozbawiona klimatu, mrocznej atmosfery i w ogóle większej logiki. Ti West (reżyser filmu) postanowił zrobić horror na wesoło i w tej materii zdał egzamin, ale równocześnie bardzo zawiódł pasjonatów pierwowzoru. Nie będę oceniać, czy jego podejście do kontynuacji było słuszne czy nie. Powiem za to, że wykazał się wielką odwagą, która niestety nie bardzo mu się opłaciła. Na koniec wspomnę tylko, że aktorstwo w tym obrazie jest jakby żywcem wyjęte z planu jakiejś amerykańskiej komedii o nastolatkach. Nie charakteryzuje się niczym godnym uwagi za wyjątkiem dwuznacznych dialogów, które głównie obracały się wokół seksu. Z obsady nie ma, co o kimkolwiek wspominać, ponieważ dzieciaki tutaj występujące są raczej mało znane i mało uzdolnione. Jednakże w roli pamiętnego policjanta z jedynki zobaczymy tego samego wymoczkowatego aktora, który znowy namiesza:)

Boję się komukolwiek polecać ten film. Mnie osobiście nawet zaciekawił - co prawda tylko przez chwilę, ale zawsze. Jestem wielbicielką pierwowzoru, więc odczuwam też pewien niedosyt po zobaczeniu sequela. Ale myślę, że fanom kina gore z elementami komediowymi może się spodobać. Jeśli ktoś nie widział jedynki także może śmiało po niego sięgnąć. Oczywiście, nikt nie powinien zapominać, że ten obraz to przede wszystkim komedia - elementy horroru można tutaj dojrzeć dopiero na drugim planie.

środa, 10 listopada 2010

"Amityville 3: Demon" (1983)

Nawiedzony dom w Amityville zyskuje nowego lokatora. Tym razem "szczęśliwym nabywcą" będzie człowiek, który zawodowo zajmuje się poszukiwaniem tanich sensacji, a prywatnie nie wierzy w nic, twierdząc, że wszystko da się wyjaśnić naukowo. Ciekawe, jak wyjaśni to, co stanie się w jego nowym domu?

Hmmm, niby klasyk, niby trzeba go znać i cenić ze względu na to, że należy do sławnej już serii, ale ja naprawdę nie mogę (choć słowo daję, że bardzo się starałam znaleźć tutaj coś godnego uwagi). Cała historia bardzo przypomina poprzednie filmy z tej serii - na początku dom jest wystawiony na sprzedaż, dopóki nie znajdzie się, jakiś jeleń, który zdecyduje się na jego kupno. Następnie dom daje naszemu nowemu lokatorowi delikatne oznaki nawiedzenia, przy okazji od czasu do czasu kogoś zabijając, a w kulminacji przestaje się już bawić i postanawia zmanifestować ludziom ogrom swojej mocy. Jedyne godne uwagi odstępstwo od konwencji to motyw córki głównego bohatera, ale nie będę zdradzać więcej, żeby uniknąć spoilerów:)

Chyba największym mankamentem tego obrazu jest bardzo nieumiejętne stopniowanie atmosfery - element kluczowy w horrorach nastrojowych. Kiedy sprzedawca domu idzie schodami na górę, zwabiony dziwnym bzyczeniem, prawie modliłam się, aby gdzieś wreszcie doszedł - żeby zginął lub przeżył, nieważne - byle ta irytująca wędrówka wreszcie się skończyła. Kiedy jedna z bohaterek, Melanie, wchodzi do domu, a potem nie może się z niego wydostać zamiast nastroju grozy twórcy oferują nam... śmiech. A to głównie za sprawą skocznej muzyczki, która towarzyszy naszej bohaterce podczas spanikowanych prób ucieczki z domu.

Aktorstwo bez żadnych rewelacji. Chociaż warto tu nadmienić, że w jednej z ról zobaczymy młodziutką Meg Ryan, która jako jedyna w miarę znośnie udźwignęła swoje zadanie i przekonująco się z niego wywiązała - jak na początki swojej kariery pokazała nam klasę, którą mam wrażenie utrzymuje do dziś, sądząc po stopniu jej popularności, bo ja osobiście mam do niej ambiwalentny stosonek (w końcu głównie gra w komediach romantycznych, więc nie ma co się dziwić mojej ignorancji tej osoby).

"Amityville 3: Demon" jest horrorem z tak zwanej "niższej półki". Podczas seansu cały czas miałam wrażenie, że nakręcono go tylko i wyłącznie ze względów materialnych. Skoro dwie poprzednie części się sprzedały, to dlaczego by nie nagrać kolejnej, aby jeszcze trochę zarobić na znanym tytule? I co z tego, że nie obmyślono fabuły? Co z tego, że film nie wnosi nic nowego do gatunku, że nie straszy, a już na pewno nie przyciąga uwagi? Przecież tylko zysk ma znaczenie...

Nie polecam nikomu. Naprawdę nie warto psuć sobie smaku po dwóch poprzednich częściach i remaku. Ten film może tylko i wyłącznie zirytować widza, albo w ostateczności nieźle rozbawić. A chyba nie o to chodzi w horrorze nastrojowym?

niedziela, 7 listopada 2010

"Czerwona Róża" (2002)

Joyce Reardon zbiera chętne osoby obdarzone metafizycznymi zdolnościami w celu zbadania nawiedzonego domu. Pani psycholg ma nadzieję na znalezienie kilku dowodów obecności duchów, co pomoże jej wątpliwej reputacji. Po przekroczeniu bramy tajemniczego domostwa dostaje to, czego oczekiwała z nawiązką...

Scenariusz do tego obrazu stworzył sam Stephen King. Jest on kontynuacją powieści "Z dziennika Ellen Rimbauer" napisanej pod pseudonimem Joyce Reardon (więcej informacji tutaj). Celowo najpierw streściłam na blogu prequel filmu, aby lepiej wam się oglądało ten miniserial, który trwa bite 250 minut, ale możecie być pewni, że czas przeznaczony na tę produkcję nie będzie czasem straconym - macie na to moje słowo. Jak powszechnie wiadomo King lubuje się w takich długich filmach, a jego specjalnością są miniseriale, ponieważ jak sam twierdzi w horrorze najważniejsi są bohaterowie, widz musi mieć czas, aby ich poznać i tutaj jak najbardziej nam to umożliwia. Dodam jeszcze tylko, że Stephen King także odegrał małą rólkę w tej produkcji tyle, że w niewiele znaczącym charakterze roznosiciela pizzy.
"Złe domy sprawiają, że musimy paść na kolana. Złe domy nienawidzą naszego ciepła, naszego człowieczeństwa. Ta ślepa nienawiść do naszego człowieczeństwa to jest to, co my mamy na myśli używając słowa NAWIEDZONY. [...] Mówimy NAWIEDZONY, ale mamy na myśli to, że dom oszalał."

Prawda, że piękny cytat? King jest mistrzem w operowaniu słowem i potrafi go ładnie wkomponować nawet w film. "Czerwona Róża" garścimi czerpie inspirację z powieści Shirley Jackson "Nawiedzony" jak i z postaci Carrie White stworzonej przez Kinga (deszcz kamieni, telekinetyczne zdolności Annie). Efekty specjalne są szalenie widowiskowe - szczególnie przypadła mi do gustu scena z zamarzającą wodą, która zakleszczyła w swoim lodowym więzieniu matkę Annie. Świetne zdjęcia zewnętrznej strony domu (szczególnie w nocy, kiedy to skąpany w poświacie pełni księżyca nabierał mrocznego, tajemniczego wyglądu). Wewnątrz dom na pierwszy rzut oka wydaje się piękny, przepełniony bogactwem i luksusem. Ale nie trudno jest wyczuć, że to tylko iluzja, marna fasada, pod powierzchnią której drzemie najprawdziwsze, najobrzydliwsze ZŁO.

Bardzo sugestwne są także wizje Emery'ego. Są do tego stopnia przerażające, że gdybym ja je miewała na pewno prędzej, czy później bym oszalała:) Znalazło się też miejsce na wątek komediowy w postaci matki Emery'ego i ich wzajemnych stosunków. Co jeszcze mnie urzekło w tej produkcji? Zaskakująco małe porcje "tanich chwytów". Twórcy nie chcą nas zaskoczyć, jakimś niewiadomo skąd wyskakującym upiorem tylko zależy im na naszym strachu. A jak wiadomo jest ogromna różnica między przerażeniem a zaskoczeniem. Ta konkluzja zaprowadziła nas do pytania: czy film jest w stanie nas przestraszyć? Myślę, że tak. Jeśli zadbamy o odpowiednie warunki podczas seansu jak na przykład o to, żeby oglądać go po zmroku to myślę, że możemy liczyć na pewną dozę przerażenia. A to już sporo, jak na standardy współczesnego kina grozy. Przejdźmy do fabuły. Przez wzgląd na to, że mamy tutaj do czynienia z horrorem nastrojowym krwawo na pewno nie będzie, ale spektakularnie i owszem.

Tym razem "czarnymi charakterami" okażą się Ellen Rimbauer oraz Sukeena (zagrana przez tą samą aktorkę, co w prequelu), które zarówno w książce jak i prequelu reprezentują pozytywne osobowości, które doprowadzone do ostateczności poprzez dom, jak i Johna Rimbauera, potwora w ludzkiej skórze, dokonują rzeczy zarówno strasznej, jak i wyzwoleńczej dla nich samych. Nie będę streszczać tutaj wszystkich zawiłości fabularnych, ponieważ "Czerwona Róża" przy okazji rzeczywistej akcji przenosi nas także do świata Ellen i Johna Rimbauerów z wykorzystaniem licznych retrospekcji. Zaznaczę tylko, że w tym filmie z osobowiści Ellen i Sukeeni ostało się tylko zło oraz rzecz jasna obsesja na punkcie rozbudowywania domu. A czoło ma im stawić piętnastoletnia autystyczna dziewczynka obdarzona niezwykłymi mocami. Ciekawą postacią jest także główna bohaterka, Joyce Reardon, która raczej nie wzbudza sympatii widza. To kobieta, której siłą napędową jest obsesja w najczystszej postaci - obsesja na punkcie domu, na punkcie Rose Red. Jak można się spodziewać to uzależnienie wkrótce zamieni się w szaleństwo, które okaże się tragiczne w skutkach dla pozostałych członków "parapsychicznej ekspedycji". Akcja może dla niektórych widzów być chwilami nużąca, ponieważ ciągnie się nadzwyczaj długo, ale nie jest to filmu z rodzaju tych, gdzie będziemy mogli zaobserwować tylko jakieś przemykające cienie. Twórcy cały czas starają się rzucać nam jakieś perełki w postaci duchów - tak widzimy duchy, a nie jak to ma miejsce w wielu horrorach nastreojowych tylko ich kontury. Ten fakt nie pozwoli nam się zbyt długo nudzić. Może na chwilę nasza czujność zostanie uśpiona, ale możecie być pewni, że szybko się obudzi.

Pod koniec filmu duchy rezygnują z nieśmiałych podchodów, w które bawiły się przez cały długi seans i wychodzą z ukrycia. Manifestują swoją siłę poprzez widowiskowe objawianie się naszym bohaterom, Oczywiście, podobne zabiegi mają miejsce w niezliczonej ilości horrorów nastrojowych, ale żadne ich zakończenie nie jest tak rozciągnięte, jak tutaj. A to akurat plus, ponieważ finalna akcja powoli, acz zjawiskowo prowadzi nas do kulminacji. Jestem pewna, że wygląd duchów w końcowej scenie zrobi na was podobne wrażenie, co na mnie, ponieważ spece od efektów specjalnych oraz charakteryzacji spisali się na medel - podobnie jak wszyscy twórcy miniserialu "Czerwona Róża".

Czy muszę jeszcze komukolwiek rekomendować ten film? Chyba nie, bo w swojej jakże pochlebnej recenzji podałam już wystarczająco wiele powodów, dla których warto po niego sięgnąć. Dodam tylko, że to jeden z moich ulubionych horrorów nastrojowych i chętnie co jakiś czas do niego wracam.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Pułapka na turystów (1979) / Egzorcysta 2 - Heretyk (1977)

Wczorajsza nac w całości upłynęła mi na oglądaniu horrorów. Jak co roku nabijałam sobie głowę filmami grozy, aż do białego rana. Z uwagi na to, że na swój maraton wybrałam głównie filmy, które już tutaj zrecenzowałam to nie mam dzisiaj zbyt wiele do roboty:) Zostały jeszcze dwie pozycje, których recenzji nie ma na tym blogu, a które także znalazły się w repertuarze mojego nocnego maratonu.

Na pierwszy ogień pójdzie "Pułapka na turystów". Film opowiada o grupce nastoletnich przyjacół, którzy na kompletnym odludziu trafiają do dziwnego muzeum ruchomych kukiełek. Jak można się spodziewać wkrótce zaczynają ginąć w dosyć dziwnych okolicznościach. "Pułapka na turystów" to typowy slasher z minimalną dawką krwawych scen. Fabuła jak na standardy tego podgatunku posiada pewną dawkę oryginalności, ale niestety jest aż do bólu przewidywalna. Odniosłam wrażenie, że twórcy przez cały czas próbowali na różne sposoby wyprowadzić widza w pole, zmylić go, tak aby końcówka filmu choć trochę go zaskoczyła. Ale te wszystkie triki nie zdały niestety egzaminu, od początku można się domyślić kto jest mordercą. Może współcześni widzowie są już obeznani z podobnymi mylącymi wybiegami, dlatego dla nich film traci na elementach zaskoczenia. Nie wykluczam, że w czasach wydania tej produkcji mogła ona być dla tamtejszej publiki nielada gratką. Ale ja wprost uwielbiam stare slashery, więc w swojej recenzji absolutnie nie mam zamiaru czepiać się szczegółów:) Gra aktorska, tak jak zawsze w podobnych przypadkach raczej nie zwala z nóg profesjonalnością, ale też nie można narzekać. Aktorzy wywiązali się ze swoich ról całkiem przekonująco, choć nie zabrakło także pewnej dozy sztuczności, która mam wrażenie, jest nieodzowna w klasycznych slasherach. Bardzo przypadła mi do gustu sceneria - lasy, łąki, jeziorko, a to wszystko po zapadnięciu nocy spowiła złowroga mgła - która nawiasem mówiąc wywołała u mnie lekki uśmiech na twarzy, ze względu na to, że było widać jak na dłoni, iż ktoś spoza kadru uparcie wypuszcza ją wprost w zasięg mojego wzroku. Pomysł z ruchomymi kukiełkami poruszanymi za pomocą zdolności telekinetycznych mordercy bardzo przypadł mi do gustu, a dodam jeszcze, że niektóre z rzeczonych lalek sprawiały naprawdę dewmoniczne wrażenie.

"Egzorcysta 2" opowiada o księdzu Lamont, który zajmuje się sprawą śmierci ojca Merrina (znanego widzom z jedynki) oraz stara się dowiedzieć, czy Regan nie została ponownie opętana przez demona Pazuzu. Wkrótce musi stanąć do walki ze swoim wrogiem, korzystając z pomocy Regan oraz ducha ojca Merrina. Nie wiem, co mam napisać o tym filmie. Z jednej strony mam do niego ogromny sentyment - w końcu to sequel jedynego horroru, który mnie przeraża, ale powiedzmy sobie szczerze: ta produkcja pobiła wszelkie rekordy w "nic nie dzianiu się". Przez cały seans czekałam na coś, co mogłabym pochwalić, co choć trochę przypadłoby mi do gustu, ale oprócz zakończenia nie ma tutaj nic godnego uwagi. I nie twierdzę, oczywiście, że końcówka jest jakimś dziełem sztuki - po prostu dopiero wtedy zaczyna się jakaś akcja, która choć na chwilę jest w stanie przykuć moją uwagę. Fabuła, prawdę mówiąc, jest trochę rozproszona, chaotyczna, ale nikt raczej nie powinien mieć problemów z jej zrozumieniem, bo do najambitniejszych filmów grozy "Egzorcysta 2" na pewno nie należy. Bardzo podobała mi się gra aktorska Lindy Blair (Regan) - podobnie jak w jedynce włożyła w odegranie swojej postaci sporo pracy i jest to aż nazbyt widoczne podczas seansu. Nie ma co porównywać kontynuacji do pierwowzoru, bo w takim przypadku musiałabym zmieszać tę pozycję z błotem, a myślę, że każdy prawdziwy wielbiciel kina grozy powinien zapoznać się z tym obrazem. Tak dla zasady.

Oba wyżej opisane filmy można śmiało zobaczyć (jeśli ktoś ich jeszcze nie widział), ale radziłabym potraktować je z lekkim przymrużeniem oka, ze względu chociażby na rok ich wydania. Jeśli podejdzie się do nich niewymagająco to nie powinny nikogo zirytować, a kto wie, może nawet zapewnią komuś nielada rozrywkę.