niedziela, 30 grudnia 2012

John Lutz „Seryjny”

W Nowym Jorku grasuje bezwzględny seryjny morderca, zwany Rzeźnikiem, który przed zabiciem swoich ofiar poddaje je długim, bolesnym torturom. Komisarz miejscowej policji oddaje sprawę prywatnej firmie detektywistycznej, którą kieruje specjalista od seryjnych morderców, Frank Quinn. Mężczyzna wraz ze swoim zespołem musi, jak najszybciej odnaleźć sprawcę, bowiem im dłużej zwleka tym więcej niewinnych kobiet ginie.
„Uczucie absolutnej kontroli, panowania nad kobietą, którą znasz, odgrywanie Boga wobec głupców, którzy w Boga wierzą – o, to już jest coś.”
John Lutz, autor zekranizowanej w 1992 roku „Sublokatorki” tym razem zabierze swoich czytelników w brutalną podróż po świecie zabójstw i gwałtów. „Seryjny” będzie miał swoją polską premierę 8 stycznia, ale dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka miałam możliwość zapoznać się z jej przedpremierowym wydaniem. Mam słabość do thrillerów, traktujących o seryjnych mordercach, bez względu na ich schematyczność. Takie powieści dzielą się na ogół na dwa rodzaje – psychologiczne, będące mroczną podróżą w głąb umysłu zabójcy oraz policyjne, które przede wszystkim skupiają się na drobiazgowym śledztwie. „Seryjny” bezapelacyjnie lokuje się w tym drugim nurcie, bo choć autor od czasu do czasu pozwala swoim czytelnikom poznać myśli sprawcy, robi to raczej pobieżnie, nie skupiając się zanadto na uczuciach, które byłyby siłą napędową jego odrażających czynów. A modus operandi zabójcy w istocie poraża bezrozumnym okrucieństwem i daleko posuniętą oryginalnością. Wachlarz tortur, jakim Rzeźnik poddaje swoje ofiary jest tak szeroki, że co delikatniejsi czytelnicy mogą chwilami poczuć się odrobinę zniesmaczeni, natomiast wielbiciele wątków gore mają szansę znaleźć tutaj coś dla siebie. Co prawda autor nie skupia się na samych aktach morderstw, szczegóły przytaczając nam dopiero z ust śledczych, co znacznie zaniża brutalny aspekt tej powieści, ale i tak do pewnego stopnia zdaje szokujący egzamin. Nasz Rzeźnik między innymi obdziera kobiety ze skóry, przypala, obcina języki i piersi, które następnie układa pod ich pachami, a to wszystko nie post mortem, w czym pomaga mu amoniak, przywracający torturowanym kobietom przytomność, w chwilach, gdy ich ciało nie mogąc znieść tak wielkiego ogromu cierpień, po prostu się poddaje.
Po „jasnej stronie równania” stoi prywatna agencja detektywistyczna, z której najważniejszymi protagonistami są kierownik Frank Quinn oraz jego partnerka i dziewczyna Pearl. On jest modelowym twardym śledczym, który nie cofnie się przed niczym, aby dopaść przestępcę. Ona – pyskata, zaczepna, o wybuchowym temperamencie, ale starająca się kierować etyką, której Quinnowi zauważalnie brakuje, jeśli tylko w taki sposób może schwytać sprawcę. Oboje znakomicie się dopełniają i choć autor nie skupia się zbyt mocno na bohaterach na rzecz nieustającej akcji, bardziej ich kreśląc aniżeli charakteryzując to i tak do pewnego stopnia umożliwia odbiorcy utożsamienie się z którymś z protagonistów.
„Seryjny” jest pełnym zwrotów akcji, drobiazgowej pracy śledczych oraz bestialskich mordów (których również jest zaskakująco dużo) thrillerem, dotykającym licznych problemów społecznych – gwałtów i pomyłek przy okazaniu ich sprawców, klubów sado-maso oraz fałszywej sprawiedliwości. Choć motywy sprawcy bardzo łatwo jest przewidzieć to jego tożsamość zostanie raczej tajemnicą dla odbiorcy, aż do zaskakującego finału, co wespół ze znakomicie przemyślanym jego modus operandi sprawia, że powieść Johna Lutza czyta się dosłownie jednym tchem, a po skończonej lekturze chciałoby się jeszcze więcej. Jeśli jesteś wielbicielem krwawych thrillerów, traktujących o seryjnych mordercach to nie zastanawiaj się ani przez chwilę – czytaj Lutza!
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 29 grudnia 2012

Aktualizacja działu Prośby

Z uwagi na fakt, że dział „Prośby” dosłownie zapchał się już komentarzami postanowiłam usunąć te prośby o recenzje, które już zostały rozliczone oraz pytania innej natury. Nadal możecie dodawać w tym dziale, co tylko chcecie, robiąc taki przysłowiowy burdel, ale co jakiś czas będzie on aktualizowany, czyli nie przestraszcie się, jak rozliczone komenty znikną. Nie ma tutaj mowy o żadnej cenzurze – po prostu uznałam, że bardziej przejrzyście będzie usuwać rozliczone prośby, co zwiększy również szybkość ładowania tego działu.
To tak gwoli usprawiedliwienia:)

piątek, 28 grudnia 2012

„House at the End of the Street” (2012)

Nastoletnia Elissa sprowadza się wraz z matką do małego miasteczka. Szybko odkrywają, że ich nowy, żyjący w odosobnieniu sąsiad, Ryan, nie cieszy się popularnością wśród innych mieszkańców, bowiem przed laty w jego domu doszło do tragedii – jego młodsza siostra zamordowała jego rodziców, po czym wedle różnych wersji wydarzeń, zaginęła lub zginęła. Od tego czasu mieszkańcy miasteczka narzekają na spadek wartości domów, wywołany przez feralne miejsce zamieszkania Ryana, który ani myśli go wyburzyć. Elissa wbrew przestrogom matki zaczyna spotykać się z chłopakiem. Wkrótce odkryje najmroczniejszą stronę jego przeszłości.
Film Marka Tonderaia, mający swoją światową premierę w dniu moich urodzin:) Sklasyfikowany, jako horror, thriller, co dla mnie jest całkowicie niezrozumiałe. „House at the End of the Street” nie epatuje scenami gore, nie ma tutaj też żadnych zjawisk paranormalnych, a fabuła zauważalnie nie pretenduje do zaniepokojenia odbiorcy. Twórcy proponują nam dosyć zgrabne połączenie thrillera z dramatem, miejscami delikatnie trzymające w napięciu, ale pozbawione jakichkolwiek elementów charakterystycznych dla horroru. Dla mnie film jest thrillerem, więc nie będę go oceniać przez pryzmat niewłaściwie sklasyfikowanego przez dystrybutorów horroru.
Już na wstępie zaznaczę, że fabuła nie oferuje niczego odkrywczego wyjadaczom filmowej grozy. Zaczyna się od przeprowadzki do nowego domu, stojącego w sąsiedztwie owianego złą sławą domostwa, w którym przed laty doszło do podwójnego morderstwa, co obecnie obniża wartość innych miejsc zamieszkania w miasteczku (z miejsca skojarzył mi się „Horror Amityville”). Po krótkim zapoznaniu widzów z główną, nastoletnią bohaterką Elissą i jej matką oraz nastrojami innych mieszkańców miasta, nastawionych negatywnie do ich sąsiada Ryana – syna zamordowanego przed laty małżeństwa przez jego siostrę – twórcy przechodzą do wątku wzajemnych relacji pomiędzy Elissą a wyklętym przez społeczeństwo Ryanem. Od tego momentu fabuła przez jakiś czas będzie nacechowana elementami typowymi dla filmowego dramatu – cierpliwych widzów może odrobinę znudzić potępiany przez innych romans młodych ludzi. Dziewczynie zauważalnie jest żal samotnego chłopaka, który z kolei nie omieszka przy każdej sprzyjającej okazji rozwodzić się nad swoją tragedią. Przyznam, że uparte robienie z siebie ofiary przez Ryana w pewnym momencie zaczęło mnie irytować, ale również stało się głównym powodem, dla którego po części przewidziałam zakończenie, które z kolei w zamiarze twórców miało być mega zaskakujące. Właściwie cała fabuła, dosyć monotonna, odrobinę schematyczna, ale mimo wszystko całkiem wciągająca, sugeruje widzom, że ambicją twórców jest całkowite zaskoczenie odbiorcy w finale. No, cóż mnie takie rozwiązanie akcji zdumiało tylko po części, a to co miało być mocnym, wbijającym się w pamięć akcentem tak naprawdę nie jest niczym nowym w kinie grozy.
UWAGA SPOILER  UWAGA SPOILER
Już w pierwszej połowie filmu twórcy zdradzą nam, że Ryan więzi swoją siostrę-morderczynię w piwnicy własnego domu, a ten fakt w połączeniu z jego ciągłym robieniem z siebie ofiary sprawi, że dociekliwy widz szybko stanie po stronie pałających do niego niechęcią mieszkańców miasteczka, wierząc, że jego związek z Elissą, bynajmniej nie skończy się dla niej najlepiej. Będzie podejrzewał Ryana o najgorsze, ale wątpię, żeby wpadł na to, iż to on przed laty zamordował swoich rodziców, którzy po śmierci jego młodszej siostry uroili sobie, że to on nią jest w istocie, przebierając go za dziewczynkę i nazywając jej imieniem. Co pewnie odegrało znaczną rolę w jego dorosłym życiu – porywał dziewczyny, które jego zwichrowany umysł przekształcał w jego zmarłą siostrzyczkę. Finał, choć zaskakujący nie posiada w sobie żadnej oryginalności – w końcu  coś bliźniaczo podobnego mieliśmy już w „Uśpionym obozie” z 1983 roku.
KONIEC SPOILERA  KONIEC SPOILERA

Bardzo podobała mi się obsada. W roli głównej zobaczymy gwiazdkę „Igrzysk śmierci” Jennnifer Lawrence, jej matkę odegrała Elizabeth Shue, a Ryana, moim zdaniem najlepszy aktorsko Max Thieriot – jego „cielęce spojrzenie” idealnie współgrało z robieniem przez siebie ofiary przez jego bohatera podczas niemalże całego seansu. Zarówno odtwórcy głównych ról, jak i tych pobocznych spisali się całkiem nieźle, jak na tego rodzaju, niewymagający myślenia, lekki thrillerek, z niezbyt dużym budżetem. Bo właśnie tak należy do niego podchodzić – jak do pozbawionej mocniejszych akcentów rozrywki na jeden raz, nastawiając się bardziej na dramat i kilka trzymających w napięciu, aczkolwiek niewbijających się w pamięć scen, charakterystycznych dla thrillera, aniżeli horroru.

Myślę, że jeśli ktoś potrafi zaakceptować schematyczność „House at the End of the Street”, jego monotonną, acz całkiem wciągająca fabułę oraz mało odkrywcze, ale pewnie dla wielu mocno zaskakujące zakończenie to może bawić się całkiem nieźle podczas seansu. Odradzać tej produkcji nikomu nie będę, ponieważ całkiem znośnie spędziłam przy niej swój wolny czas, aczkolwiek żadne arcydzieło na pewno to nie jest.

czwartek, 27 grudnia 2012

Stephen King „Ręka mistrza”

Recenzja na życzenie (Emma)
Właściciel firmy budowlanej, Edgar Freemantle, traci w wypadku prawą rękę. Po załamaniu nerwowym i długim okresie rehabilitacyjnym rozwodzi się z nim żona. Aby odzyskać równowagę psychiczną, Edgar, wynajmuje domek na odludnej wyspie zwanej Duma Key i oddaje się swojemu nowo odkrytemu talentowi – malowaniu. Wkrótce odkrywa, że zarówno jego obrazy, jak i nieistniejąca ręka zaczynają żyć własnym życiem, a przerażające wydarzenia, których jest świadkiem zazębiają się z historią dzieciństwa leciwej staruszki, mieszkającej w sąsiedztwie.
XXI wiek, dla mistrza literackiej grozy nie jest okresem największej świetności. Takie średniawki, jak „Czarny dom”, „Buick 8”, czy „Blaze” bynajmniej nie mogą się równać z jego kultowymi książkami z lat 70-90-tych. Wydana po raz pierwszy w 2008 roku „Ręka mistrza” jest ostatnią jego pozycją będącą czystym horrorem – modelową ghost story, może nie na miarę legendarnego „Lśnienia”, ale zauważalnie „depczącą mu po piętach”. Stephen King nie tworzy jakichś super odkrywczych opowieści – nie, on raczej w dobrze znane wielbicielom, horrorów schematy tchnie nowe życie. Podobnie jest z „Ręką mistrza”. Początkowo może mocno kojarzyć się z „Workiem kości” tego autora – też mamy kryzys głównego bohatera, który zmusza go do wyjazdu w bardziej odludne tereny. Jednakże fabuła dosyć szybko skręca we własnym kierunku. Edgar nie jest pisarzem, cierpiącym na brak weny, jak Michael Noonan tylko genialnym malarzem, zmagającym się z bólami fantomowymi oraz … nadprzyrodzoną ingerencją jego nieistniejącej ręki w jego twórczość. Jednakże King nie byłby sobą, gdyby na tym skończył. Aby jeszcze bardziej urozmaicić fabułę książki dodaje kilka przerażających zjaw, nawiedzających nowy dom Edgara, złowrogi statek oraz demoniczną kobietę w czerwieni, która zdaje się być katalizatorem wszystkich niecodziennych wydarzeń, mających miejsce na wyspie.
„Utrata pamięci nie zawsze jest kulą u nogi; czasami – a może nawet całkiem często – jest deską ratunku.”
Stephen King jest nie tylko mistrzem literackiej grozy, ale również znakomitym kreatorem fikcyjnych postaci, które dzięki wnikliwemu wnikaniu autora w ich psychikę oraz jego gawędziarstwu zdają się być niemalże wyjęte z otaczającej nas rzeczywistości. W „Ręce mistrza” nie tylko Edgar sprawia takie wrażenie, ale również inteligentny były prawnik, jego również pomieszkujący na Dumie, przyjaciel Wireman oraz staruszka, którą się opiekuje – leciwa właścicielka wyspy, cierpiąca na Alzheimera, która skrywa własne, mroczne tajemnice, zabójcze wspomnienia, które zdają się być tematem przewodnim tej powieści. King zawsze dba o przesłania swoich książek – banalne, aczkolwiek tak dalece prawdziwe, aby każdy czytelnik mógł się do nich ustosunkować. „Ręka mistrza” w podtekstach traktuje właśnie o naszych wspomnieniach, o pamięci człowieka, która jest najważniejszą cząstką jego „ja”.  Edgar, na utratę swojej tożsamości, tj. wspomnień reagował złością, natomiast właścicielka Dumy, Elizabeth, przyjmowała to ze spokojem, bowiem dla niektórych wyzbycie się wspomnień w ogólnym rozrachunku jest wybawieniem. Jak wielkim wybawieniem Alzheimer był dla Elizabeth dowiemy się dzięki przerywnikom, zatytułowanym „Jak powstaje obraz”, które w oszczędnych dawkach będą przenosić nas do lat 20-tych XX wieku, do okresu burzliwego dzieciństwa Elizabeth, podczas którego wraz ze swoją rodziną musiała stoczyć walkę z prawdziwym Złem. Inspiracja literaturą gotycką o losach wielkich rodów, skrywających brudne sekrety jest aż nazbyt widoczna.
„Ręka mistrza” jest jedną z najlepszych książek Stephena Kinga – niepokojące wstawki rodem z ghost stories, obyczajowe rozważania na temat kondycji ludzkiej oraz jak na Kinga przystało kilka maksymalnie wzruszających wątków, które oddziałują na czytelnika przede wszystkim przez wzgląd na znakomicie wykreowane, wręcz żywe postacie (ja popłakałam się dwa razy podczas pierwszej lektury tej powieści). Książka z pewnością zdobędzie serca wielbicieli gawędziarskiej prozy tego autora, jego wirtuozerii, interpretacji gatunku, jakim jest horror oraz niebywałej znajomości kruchości natury ludzkiej. Żałuję tylko, że „Ręka mistrza” nie powstała w XX wieku, ponieważ wówczas mogłaby doczekać się godnej ekranizacji – dzisiejsze rozumienie horroru przez twórców oraz oczekiwania niektórych młodych widzów nigdy nie będą w stanie w pełni oddać jej mrożącego krew w żyłach klimatu niesamowitości.

Baza recenzji Syndykatu ZwB

środa, 26 grudnia 2012

Podsumowanie roku 2012

Przyszła pora na krótkie subiektywne podsumowanie mijającego roku. Poniżej prezentuję zestawienie najlepszych, najgorszych i średnich filmowych horrorów roku 2012, które miałam już okazję obejrzeć. Mówiąc najogólniej to był zdecydowanie najgorszy rok w XXI wieku dla filmowej grozy – dlatego poniższe zestawienie udanych obrazów nacechowałam sporą dawką dobrej woli. Musiałam znacznie obniżyć wymagania w porównaniu do poprzednich lat, jednakże i tak nie udało mi się wyłowić więcej perełek niźli gniotów, nawet biorąc pod uwagę moje naprawdę niskie oczekiwania…
Pomyłki roku 2012
6. „Zjawy” – podczas seansu tego obrazu odniosłam wrażenie, że twórcy inspirowali się „Naznaczonym” w przeładowaniu fabuły, jak największą liczbą różnych motywów, zaczerpniętych z innych horrorów nastrojowych. Jednakże, podczas gdy w tamtym obrazie zdało to egzamin tutaj okazało się przysłowiowym „gwoździem do trumny”, ponieważ oprócz daleko idącej schematyczności tak naprawdę ta produkcja nie ma, czego zaoferować odbiorcom – no może za wyjątkiem klimatu w początkowych scenach.
5. „Czarnobyl. Reaktor strachu” – głośny, niskobudżetowy horror, będący klasycznym przykładem na to, jak niewłaściwie wykorzystać doskonałą dla tego gatunku scenerię – wyludniony po wybuchu elektrowni jądrowej Prypeć na Ukrainie. Klimatu grozy na pewno nie można tej produkcji odmówić, ponieważ przez większą część seansu jest całkiem umiejętnie potęgowany. Jednakże amatorska realizacja, nacechowana daleko idącą niestabilnością obrazu oraz schematyczna druga połowa filmu z bzdurnym finałem na czele, sprawiają, że chwilami naprawdę nie sposób nie nudzić się podczas projekcji.
4. „Donner Pass” – niskobudżetowy, krwawy obraz, będący wariacją znanej historii o wyprawie Donnera, o której do dzisiaj jest dosyć głośno z uwagi na akty kanibalizmu, do których zostali zmuszeni zagubieni z górach podróżnicy. „Donner Pass” jest typową rzeźnią z kilkoma całkiem sprawnie zrealizowanymi scenami gore, aczkolwiek pozbawioną jakiegokolwiek klimatu oraz oryginalności fabularnej. Wszystko tutaj jest do bólu przewidywalne – od kolejności poszczególnych ofiar po tożsamość sprawcy. Głupiutki filmik epatujący przemocą i niczym poza tym.
3. „V/H/S” – antologia, złożona z sześciu krótkich epizodów, będąca dziełem sześciu różnych reżyserów, stylizowana na nagrania video, „kręcone z ręki”. Czyli obowiązkowa pozycja dla entuzjastów niestabilności obrazu, niskiego budżetu oraz małej ambicji fabularnej. Bardziej wymagając widz z pewnością nie zaakceptuje braku większej widoczności (filmowanie ścian) oraz naiwności każdej historyjki, z którą będzie obcował podczas seansu. Film miał być swego rodzaju innowacją w światku filmowej grozy, a okazał się nudny, przewidywalny i mało odkrywczy. Poza kilkoma scenami gore nie miałam, czego tutaj szukać.
2. „Demony” – szeroko reklamowany pseudodokument o opętaniach. Horrorów poruszających taka tematykę powstało już mnóstwo, a „Demony” w bezlitosny sposób kopiują niemalże każdy z nich i to w najgorszym możliwym wydaniu. Kalka kalki kalką poganiana – tak można w skrócie podsumować ten nudnawy filmik bez żadnego polotu. Jeśli natomiast ktoś liczy na jakikolwiek klimat grozy, tak charakterystyczny dla innych znanych horrorów religijnych to niech lepiej się obudzi – tutaj nie ma ani odrobiny atmosfery, za to całe mnóstwo niepotrzebnych dłużyzn.
1. „Pirania 3DD” – zwycięzca tegorocznej listy gniotów. Sequel remake’u (wow, ale młyn) z 2010 roku, będący kompilacją sztucznych komputerowych scen gore, golizny i głupoty. Miał być horror komediowy, a powstało coś, co kompletnie wymyka się jakiejkolwiek klasyfikacji gatunkowej, bo ani grozy, ani humoru tutaj nie uświadczymy – no, chyba, że dla kogoś śmieszna jest daleko idąca naiwność… Bardziej irytującej bajeczki niż to coś w życiu nie widziałam i mam nadzieję, że już nie zobaczę.
Średniawki roku 2012
4. „The Frozen” – zimowy survival z kilkoma całkiem niepokojącymi scenami, aczkolwiek z całym mnóstwem nużących dłużyzn i irytującą główną bohaterką. Idealny film na okres zimowy, jeśli tylko ktoś potrafi przymknąć oko na kilka nielogiczności sytuacyjnych i oklepane, acz zaskakujące zakończenie.
3. „The Barrens” – niskobudżetowy survival z kilkoma ciekawymi scenami gore, dość oryginalnym motywem wścieklizny człowieka oraz jakże beznadziejną charakteryzacją Diabła z Jersey. Fabuła w dużej mierze nacechowana jest nudą, ale obsesyjni wielbiciele gatunku, podczas krótkich minut akcji mają szansę znaleźć tutaj coś dla siebie – jednakże w bardzo małych dawkach.
2. „Silent Night” – świąteczny slasher z Mikołajem-zabójcą w roli głównej. Przekonująco zrealizowane, chwilami mocno brutalne, aczkolwiek mało oryginalne sceny mordów. W pierwszej połowie filmu całkiem umiejętnie stopniowane napięcie, które w dalszej części seansu zostanie całkowicie zastąpione mało klimaciarską akcją, efektami specjalnymi i przewidywalnym zakończeniem. Film tylko dla fanów wszelkiej maści slasherów.
1. „Prometeusz” – najlepsza średniawka tego roku. Wysokobudżetowy, hollywoodzki obraz, podpinający się odrobinę pod kultowego „Obcego”. „Prometeusz” jest klasycznym przykładem na to, jak efekciarstwem zastąpić fabułę, ponieważ tak na dobrą sprawę nie uświadczymy tutaj zbyt wielu oryginalnych wydarzeń. Jedyną godną uwagi sceną jest poród Obcego, a jedyną interesującą aktorką Charlize Theron, która niestety dostała zbyt małą rólkę. Entuzjaści pełnego akcji efekciarstwa mogą śmiało ten film obejrzeć, natomiast wielbiciele horrorów science fiction z odkrywczą fabułą na pierwszym planie mogą, podobnie jak ja, poczuć się mocno rozczarowani.
Perełki roku 2012
5. „Kobieta w czerni” – remake kopiujący większość scen z filmowego oryginału z roku 1989, zastępujący ten pamiętny realistyczny minimalizm lekką dozą efekciarstwa. Na szczęście poza kalkowaniem nowa wersja dokłada od siebie kilka niepokojących scen, dba o mroczny gotycki klimat i przerażającą scenerię. Dla wielbicieli nurtu ghost story powinien być w sam raz, aczkolwiek radzę nie spodziewać się realizmu oryginału – to nie te czasy, niestety.
4. „Dom w głębi lasu” – pastisz, innowacyjnie podchodzący do schematów horroru, będący swego rodzaju połączeniem grozy i scen gore z humorem.  Fabułę w pełni mogą zrozumieć jedynie długoletni, otrzaskani z klasyką wielbiciele horroru, dlatego też w Polsce nie cieszył się należytą popularnością. Jednakże entuzjaści „Krzyku” Wesa Cravena oraz „Martwego zła” (ponieważ pierwsza połowa filmu w dużej mierze opiera się na fabule tego kultowego obrazu) powinni docenić zamiary twórcom „Domu w głębi lasu”, ponieważ od strony rozrywkowej naprawdę nie ma, czego temu filmowi zarzucić.
3. „Excision” – łamanie schematów, eksperymentowanie z gatunkami, kilka scen gore, groteska oraz schizowata otoczka, sprawiły, że „Excision” był jednym z moich największych tegorocznych odkryć. To film pełen dających do myślenia podtekstów, miejscami zabawny, chwilami mocno zniesmaczający, ale przez cały czas niezwykle innowacyjny, podchodzący do tematu nekrofilii oraz choroby psychicznej z całkowicie oryginalnej strony. Jeśli tylko zaakceptuje się jego groteskową konwencję powinien okazać się znakomitą rozrywką dla wielbicielu schizoidalnych historii filmowych.
2.  „Underworld: Przebudzenie” – teraz pewnie zostaną zlinczowana, ale z uwagi na fakt, że mam wielką słabość do tej serii nie mogłam się oprzeć, żeby nie wstawić jej czwartej części w to zestawienie. Według wielu najsłabsza część sagi – moim zdaniem z uwagi na wielki powrót ikony tej serii, Kate Beckinsale, odrobinę lepszy od prequelu. Cała saga „Underworld” nie jest horrorem w ścisłym znaczeniu tego słowa – to raczej film akcji z elementami horroru i jako taki całkowicie spełnia swoje całkowicie rozrywkowe, aczkolwiek mało ambitne zadanie.
1. „Sinister” – największe tegoroczne zaskoczenie! Rewelacyjny horror nastrojowy, będący zgrabną kompilacją ogranych w kinie grozy schematów z pewną dozą oryginalności. Jednakże największą siłą tego obrazu nie jest fabuła, a umiejętnie stopniowany, wszechobecny klimat grozy, zgrabnie zrealizowane amatorskie nagrania, kręcone z ręki oraz minimalistyczna charakteryzacja antagonistów, co skutecznie wzmagało realizm sytuacyjny, tak ważny w tym gatunku filmowym. Absolutna perełka horroru nastrojowego!

wtorek, 25 grudnia 2012

„Silent Night” (2012)

W rok po śmierci męża, w okresie świątecznym, małomiasteczkowa policjantka, Aubrey Bradimore, zostaje wezwana na posterunek, w zastępstwie zaginionego kolegi. Kiedy dostaje wezwanie na miejsce zbrodni nawet nie podejrzewa, że to początek serii morderstw, dokonywanych w jej mieście przez tajemniczego osobnika, przebranego za Świętego Mikołaja.
Nie wiem, dlaczego postać Świętego Mikołaja, na przestrzeni kilkudziesięciu lat, jest tak szeroko eksploatowana przez twórców slasherów, ale faktem jest, że Mikołaj-morderca już na stałe wpisał się do kanonu tego nurtu horroru. „Silent Night” Stevena C. Millera jest typowym okolicznościowym slasherem, który wedle informacji, które zdążyły już obiec Internet jest remake’iem filmu z 1984 roku pt. „Cicha noc, śmierci noc”. Szczerze mówiąc to nie wiem, jak ustosunkować się do tego newsu, ponieważ poza motywami sprawcy nie zauważyłam żadnych innych powiązań z tym klasycznym już świątecznym slasherem. Nasz święty Mikołaj, podobnie jak ten z roku 1984 karze grzeszników za ich przewinienia, z tą różnicą, że nie krzyczy przed każdym mordem: „Punish” tylko wzorem Michaela Myersa i Jasona Voorheesa jest milczącą maszyną do zabijania. Wielki, silny i bezlitosny. I na tym właściwie kończą się powiązania z „Cichą nocą, śmierci nocą”, a to raczej zbyt mało, żeby traktować ten obraz w kategoriach remake’u…
Główną bohaterką jest małomiasteczkowa, niedoświadczona w poważniejszych sprawach policjantka (średnia kreacja Jaime King), o czym świadczy wymiotowanie na miejscu zbrodni. Atmosfera świąt jest wyczuwalna, nawet pomimo braku śniegu – zastępy Mikołajów, krążące po ulicach miasteczka oraz bożonarodzeniowe lampki, choinki i prezenty. Ścieżka dźwiękowa również chwilami świąteczna, ale na szczęście, w brutalnych momentach zostaje zastąpiona potęgującymi napięcie tonami, co sprawia, że „Silent Night” można z powodzeniem obejrzeć w dowolnej porze roku. Oczywiście, wówczas nie wprawi nas w ten świąteczny nastrój, ale i tak powinien stanowić całkiem znośną rozrywkę – rzecz jasna pod warunkiem, że jesteśmy wielbicielami konwencjonalnych slasherów. Sceny mordów krwawe i spektakularne, aczkolwiek niezbyt oryginalne. Film rozpoczyna mocny akcent porażenia prądem z eksplozją gałek ocznych. Potem jest jeszcze bardziej „widowiskowo”. Jak na głupiutki slasher przystało nie mogło zabraknąć rozebranej od pasa w górę kobiety, która najpierw biega roznegliżowana po podwórzu (ta scena skojarzyła mi się z „Krwawymi walentynkami”), żeby za chwilę stracić nogę i wylądować w maszynie do rozdrabniania drewna (podobna sekwencja pojawiła się swego czasu w „Krwawej wróżbie”). Niniejsza scena jest chyba najbrutalniejszym, najkrwawszym momentem w filmie, co wcale nie znaczy, że nie uświadczymy ich więcej, gdyż „Silent Night” jak na slasher epatuje naprawdę sporą dawką gore, co powinno zadowolić wielbicieli tego nurtu horroru.
W drugiej połowie filmu akcja znacznie przyśpiesza – policja „depcze mordercy po piętach”, co niestety ujemnie wpływa na atmosferę grozy. Morderstw też jest znacznie mniej niż na początku, ale na szczęście nawet to szczątkowe gore nie grzeszy brakiem dosłowności. Tutaj na uwagę zasługuje przecięcie ścięgna Achillesa kobiecie („Hostel”) i nadzianie jej na poroże jelenia oraz zmiażdżenie czaszki jej chłopakowi. Entuzjaści bardziej dynamicznej akcji w horrorach powinni być zadowoleni z drugiej połowy filmu, ale podejrzewam, że finał zawiedzie dosłownie każdego – zbyt efekciarski, aż do bólu przewidywalny.
Obserwując mierny poziom tegorocznych slasherów muszę przyznać, że „Silent Night” na ich tle wypada całkiem przyzwoicie, choć nie wytrzymuje w starciu z ubiegłorocznymi horrorami z tego podgatunku. Wielbiciele slasherów, nawet pomimo kilku niedoróbek powinni być zadowoleni, aczkolwiek tylko wówczas, gdy zaakceptują brak większej oryginalności w scenach mordów oraz zbyt rozwleczoną końcówkę filmu. Ogólnie oglądało się całkiem znośnie, ale bez jakichś większych, wbijających się w pamięć fajerwerków.

niedziela, 23 grudnia 2012

„Zły święty” (2005)

Recenzja na życzenie (Kaes)
Jak głosi legenda Święty Mikołaj przed laty wcale nie był wielkodusznym darczyńcą tylko bezwzględnym mordercą. Przegrany zakład z Aniołem zmusił go do rozwożenia wigilijnych prezentów dzieciom przez okrągłe 1000 lat. Nastoletni Nicolas, mieszkający w miasteczku zwanym Piekło, dzięki księdze należącej do jego ekscentrycznego dziadka odkrywa, że właśnie minął termin zakładu, a diaboliczny Mikołaj pojawił się w jego mieście, siejąc zniszczenie wśród niewinnych mieszkańców. Wraz ze swoim dziadkiem i dziewczyną, Mary, stara się go powstrzymać.
Szukając horrorów okolicznościowych najłatwiej celować w slashery – bożonarodzeniowe, walentynkowe, halloweenowe, a nawet z okazji 4 lipca. Niskobudżetowy „Zły święty”, wyreżyserowany przez Davida Steimana, jest chyba idealnym obrazem na ten świąteczny okres, bowiem każda inna pora seansu mogłaby mocno skonsternować nawet średnio wymagającego odbiorcę. Połączenie slashera z czarną komedią po prostu nie mogło się udać. Twórcom tego rodzaju filmów często sprawia problem zrównoważenie humoru z grozą tudzież przemocą. I tak jest również tutaj. Steiman nakręcił niezłą komedię, przeznaczoną dla koneserów czarnego humoru, ale zbyt mało uwagi poświęcił elementom slasherowym. Zacznijmy od naszego Mikołaja – muskularnego Billa Goldberga, który jest tak dalece przerysowany, jak i cały ten obraz (i cała obsada), co rzecz jasna było celowym zabiegiem, mającym na celu przede wszystkim rozbawić widza. Nasz „Święty”, siejący taki postrach w miasteczku Piekło, mordujący na najwymyślniejsze, aczkolwiek umiarkowanie krwawe sposoby (tutaj na uwagę zasługuje przede wszystkim zabójstwo za pomocą świecznika) nie budzi postrachu u odbiorców tylko śmiech – jego dialogi i absurdalne zachowanie są do tego stopnia przepełnione groteską, że nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek potraktował poważnie polski tytuł filmu i podchodził do tej postaci, jak do okrutnego mordercy, zasługującego na potępienie. Bardzo ucieszyły mnie postacie młodych protagonistów. Douglas Smith, który od zawsze bardzo mi się podobał (wizualnie nie zawodowo) oraz Emilie de Ravin, do której po remake’u „Wzgórz…” mam ogromny sentyment. Ciężko jest ocenić ich grę, ponieważ, jak w przypadku Mikołaja była celowo przerysowana – w takiej konwencji poradzili sobie całkiem znośnie, aczkolwiek radzę nikomu nie liczyć na poważne, przekonujące kreacje, godne horroru.
Jak już wspomniałam „Zły święty” jest idealną pozycją na okres świąteczny – Mikołaj (co prawda diaboliczny, ale zawsze), śnieg, bożonarodzeniowe lampki i choinki oraz świąteczne piosenki w tle (w rockowym brzmieniu) mimo wszystko wprawiają widza w ten wigilijny nastrój, nawet biorąc pod uwagę wulgarne dialogi i sceny mordów. Efektów komputerowych również tutaj uświadczymy, aczkolwiek są tak samo przejaskrawione, tak samo amatorskie, jak i cały ten obraz – szczególnie radzę przyjrzeć się scenom przelotów saniami, gdzie wyraźnie widzimy tak charakterystyczny dla starszych filmów motyw wklejenia postaci w tło. Ciężko jest mi jednoznacznie ocenić ten film, ponieważ z jednej strony jest to maksymalnie sztuczna czarna komedia z elementami slashera, z naiwną fabułą i amatorskimi efektami specjalnymi, ale z drugiej w obecnym okresie świątecznym oglądało się ją całkiem znośnie, miejscami nawet nadzwyczaj zabawnie. Jako typowy głupiutki filmik, mający wprawić nas w bożonarodzeniowy nastrój wypada całkiem przyjemnie, aczkolwiek nie radzę szukać w nim jakiś większych wartości wizualnych i logistycznych. Ot, taka okolicznościowa średniawka na jeden raz.
Wszystkim horrormaniakom życzę Wesołych Świąt!!!

piątek, 21 grudnia 2012

„Sinister” (2012)

Pisarz, Ellison Oswalt, wprowadza się wraz z żoną i dwójką dzieci do owianego złą sławą domu – przed laty doszło tutaj do zbiorowego mordu rodziny i porwania dziewczynki. Mężczyzna pragnie napisać o tym książkę i odzyskać sławę, którą posiadał na początku swojej kariery. Kiedy na strychu znajduje pudełko, w którym tkwią taśmy z nagranymi zabójstwami różnych rodzin, ani myśli przekazać tego materiału policji, wiedząc, że owe odkrycie pozytywnie wpłynie na sprzedaż jego książki. Wkrótce Ellison zaczyna widywać na nagraniach dziwną postać, która jest obecna również w jego, realnym świecie.
Głośny horror nastrojowy Scotta Derricksona, twórcy „Egzorcyzmów Emily Rose” (2005). „Sinister” od początku do końca bazuje na budowaniu gęstego klimatu grozy, stopniowaniu napięcia, kilku jump scenach i znakomitej charakteryzacji antagonistów, którymi twórcy zanadto nie szafują, ale równocześnie pozwalają widzom dokładnie przyjrzeć się ich anatomii. Tutaj groza, wzorem najlepszych horrorów nastrojowych, jest niezwykle subtelna, ale równocześnie mocno wyczuwalna. Pretekstem do zawiązania właściwej akcji jest jeden z najstarszych motywów nurtu ghost story – przeprowadzka całej rodziny do owianego złą sławą, nawiedzonego przez jakiś byt domu. Z tego też powodu „Sinister” musi borykać się z zarzutami braku oryginalności, co mnie akurat w ogóle nie przeszkadzało z kilku powodów – po pierwsze bardzo lubię ten konkretny motyw ghost story, po drugie twórcy dodają kilka wątków od siebie i rekompensują mi wykorzystanie tej oklepanej sekwencji innymi elementami, integralnymi dla kina grozy.
Zacznijmy od taśm. Ellison znajduje na strychu stosik snuffów, dzięki którym dochodzi do wniosku, że zbiorowe morderstwo połączone z porwaniem, mające miejsce przed laty w jego nowym domu nie było jedynym „dziełem” niezidentyfikowanego sprawcy. Bardzo ciekawe są seanse pisarza, kiedy to za pomocą rzutnika ogląda szczegółowe mordy poszczególnych osób, nakręcone przez zabójcę w amatorski sposób. Mimo, że nie przepadam za tzw. „kręceniem z ręki” muszę przyznać, że w tym konkretnym przypadku twórcom udało się skutecznie przyciągnąć moją uwagę – kamera nie latała po ścianach, a przerażające wydarzenia, których byłam świadkiem sprawiły, że właściwie nie zauważałam ich amatorszczyzny. Takie połączenie „kręcenia z ręki” z konwencjonalną realizacją okazało się doskonałym pomysłem na dodatkowe spotęgowanie atmosfery, tym bardziej w momentach nocnych wędrówek Ellisona po domu zaraz po obejrzeniu kilku snuffów. Te spacery są chyba najmocniejszymi scenami w filmie – mężczyzna przemierza poszczególne korytarze w domu w towarzystwie znakomitej ścieżki dźwiękowej, skomponowanej przez Christophera Younga, a odbiorca doskonale wie, że na końcu tej wędrówki czeka na nas jakaś jump’owa niespodzianka. Każda tego rodzaju, bazująca na suspensie scena zakończona jest jakimś niepokojącym momentem (moją ulubioną tego typu sceną jest wyjście krzyczącego chłopca z kartonowego pudła), co sprawia, że odbiorca czeka na owy moment, ale równocześnie ma nadzieję, że pisarz jednak przestanie samotnie krążyć po nawiedzonym domostwie.
„Sinister” nie jest typowym horrorem ghost story (mimo, że wykorzystuje kilka motywów z tego nurtu), ponieważ istota nawiedzająca dom Oswaltów z duchem nie ma nic wspólnego (choć zamordowane dzieci już tak), co jest pierwszym oryginalnym elementem fabularnym tego obrazu. Dodajmy do tego ciekawą intrygę kryminalną oraz jej zaskakujące i równocześnie nowatorskie rozwiązanie (lepszego finału nie mogłam sobie wymarzyć) i otrzymamy umiejętnie zrealizowany, klimatyczny straszak, łączący znane motywy kina grozy z zupełnymi nowościami. Bardzo ucieszyła mnie obecność Ethana Hawke’a w roli głównej, ponieważ darzę tego aktora sporą sympatią. Tutaj udowodnił, że w horrorze również znakomicie sobie radzi – potrafił bardzo przekonująco oddać całą gamę integralnych dla tego gatunku emocji od dezorientacji przez zagubienie, po czyste przerażenie. Przy nim pozostała część obsady: Juliet Rylance, James Ransone, Clare Foley i Michael Hall D’Addario wypadają mało interesująco, choć nie zauważyłam jakiś poważniejszych potknięć w ich grze aktorskiej.
„Sinister” z czystym sumieniem mogę określić mianem najlepszego tegorocznego horroru, z jakim dotychczas miałam do czynienia. Tutaj jest wszystko, co wielbiciele grozy kochają w tym gatunku: klimat; minimalistyczna, a co za tym idzie mocno realistyczna charakteryzacja antagonistów, szczególnie czarnookiego bożka; zręczne połączenia „kręcenia z ręki” z tradycyjną realizacją; umiejętne stopniowanie napięcia; wciągająca fabuła oraz kilka dosłownych, niepokojących scen. Obcując ze współczesnym kinem grozy musiałam mocno obniżyć swoje wymagania w porównaniu do klasycznych horrorów, ale tego typu filmy napawają mnie wiarą, że mimo wszystko ten gatunek ma jeszcze szansę zainteresować odbiorcę czymś nowym, niebędącym kolejnym remake’iem. Szkoda tylko, że tego typu dzieł jest tak mało…

czwartek, 20 grudnia 2012

Ratujmy Świat Książki

To z pewnością będzie smutna wiadomość dla wielu czytelników. Otóż, istnieje realna groźba, że w najbliższym czasie jedno z najstarszych wydawnictw w Polsce, Świat Książki, przestanie istnieć. Jeśli jesteś sympatykiem literatury i nie godzisz się z utratą tak wielu zachęcających pozycji książkowych zapraszam na profil na FB Ratujmy Świat Książki, na którym możesz podzielić się swoimi przemyśleniami na temat niniejszego wydawnictwa. Cel jest prosty – mobilizacja internautów w celu uratowania jednego z najstarszych wydawnictw w Polsce!
Zapraszam i z góry dziękuję za wykazaną inicjatywę!

Ps. Bardzo dziękuję Pani Agnieszce Taterze za wspaniałą współpracę i mam nadzieję, że zawieszenie, które nastąpi pod koniec stycznia nowego roku nie będzie ostateczne i wkrótce znowu się usłyszymy!

„The Frozen” (2012)

Emma i Mike wybierają się na zimowy kemping w górach. Rozbijają namiot z dala od cywilizacji, co wkrótce okaże się dla nich tragicznym posunięciem. Po rozbiciu skutera śnieżnego zakochani będą musieli skonfrontować się z nieubłaganą naturą. Sprawę dodatkowo komplikuje tajemniczy myśliwy, który uparcie ich obserwuje…
Mieszanka thrillera i horroru, wyreżyserowana przez Andrew Hyatta. Mamy dwójkę głównych bohaterów – mieszczuchów, którzy postanowili wypocząć na łonie natury. Mike jest przekonany, że da sobie radę w trudnych warunkach, natomiast Emma od początku jest nastawiona sceptycznie do tego pomysłu. Pierwsza połowa filmu jest praktycznie przepełniona jej ciągłymi narzekaniami oraz atakami słownymi, wymierzonymi w chłopaka – z czasem kobieta zaczyna irytować nie tylko Mike’a, ale również widza, w końcu, ileż można słuchać nieustannych utyskiwań? Jednakże, abstrahując od denerwującej charakterologii jej postaci, Brit Morgan, której przypadła owa rola spisała się całkiem przyzwoicie, jak na niskobudżetowy film grozy. Czego nie można powiedzieć o Seth’cie Davidzie Mitchellu, który powinien jeszcze popracować nad mimiką. Należy oddać twórcom sprawiedliwość w kwestii scenerii – zasypane śniegiem góry i lasy są naprawdę bardzo miłe dla oka. W momencie rozbicia skutera zaczyna być lekko wyczuwalny survivalowy klimat – zakochani próbują przetrwać w trudnych warunkach zimowych, jednocześnie zastanawiając się, czy zdołają przemierzyć kilkukilometrową odległość w grubej warstwie śniegu, dzielącą ich od samochodu. Dopóki są razem twórcom udaje się w miarę wystarczająco przykuć uwagę widza. Oczywiście, jest kilka irytujących scen – szczególnie denerwuje wędrówka zakochanych w stronę samochodu. Po krótkim spacerze dochodzą do wniosku, że muszą wrócić do namiotu przed zmierzchem. A widz zastanawia się, dlaczego, na Boga, nie zabrali ekwipunku ze sobą, bo chyba nie myśleli, że przemierzą tak dużą odległość w jeden dzień? Można oczywiście zrzucić owe potknięcie logistyczne na ich mieszczańskie wychowanie, ale w moim mniemaniu myślenie perspektywiczne nie ma z tym nic wspólnego – w końcu Mike przygotował się do trudnych warunków zimowych - zabrał ciepłe śpiwory, pożywienie, nóż, namiot, a nawet narzędzia do naprawy skutera, więc w tym przypadku nie możemy mówić o całkowitym braku myślenia perspektywicznego.
Z elementów horroru na uwagę zasługują niepokojące sny Emmy – poronienie oraz upiorna kobieta, kręcąca się w okolicach namiotu. Ciekawa jest też scena pod koniec seansu, kiedy kobieta, uciekając przed myśliwym natyka się na tajemniczych ludzi z pochodniami (z komedii mamy tutaj „niezwykle przemyślane” ukrycie się pod kocem w kącie chatki – a co najciekawsze w tejże kryjówce nawet nie rzuciła się w oczy swojemu prześladowcy…). Skoro już pochwaliłam (aż trzy momenty) czas na mankamenty. Z chwilą śmierci Mike’a survivalowy klimat zostaje zastąpiony ciężkostrawnymi dłużyznami – będziemy mieć niepowtarzalną okazję poobserwować typowo miastową panią w roli skauta, w której nawet odpalenie zapałki jest powodem do dumy. Kobieta krąży naokoło namiotu, próbuje naprawić skuter śnieżny, rozpala ogień, je i rozmawia ze swoim nienarodzonym dzieckiem, a widz zastanawia się, gdzie podział się klimat, gdzie napięcie? Niestety, twórcom nie udało się oddać tragizmu kobiety, która w dalszym ciągu będzie irytować odbiorcę, zaś jej zachowanie z czasem mocno go znuży. Zakończenie za to jest mocno zaskakujące, aczkolwiek oklepane. Podobny fenomen możemy zaobserwować w przypadku motywu rozdwojenia osobowości głównego bohatera – zawsze zaskakuje, ale na pewno nie można nazwać go oryginalnym. UWAGA SPOILER Motyw czyśćca skojarzył mi się z „Zapachem śmierci” (2005), „Poza świadomością” (2001) i „Drogą śmierci” (2003) KONIEC SPOILERA.
„The Frozen” wbrew pozorom nie epatuje przemocą (prócz widoku kilku wypatroszonych zwierząt) jest raczej typowym survivalem z paroma niepokojącymi scenami, które niestety nie rekompensują wszechobecnej nudy. Bohaterowie mocno irytują, a sama fabuła na pewno nie posiada w sobie choćby krztyny oryginalności. Można obejrzeć dla ładnych widoczków, dwóch snów Emmy i zaskakującego, aczkolwiek wtórnego zakończenia. W okresie zimowym może być całkiem znośny, aczkolwiek radzę nie spodziewać się niczego nadzwyczajnego.

środa, 19 grudnia 2012

„Kot w mózgu” (1990)

Reżyser horrorów, Lucio Fulci, czuje się zmęczony kręceniem ciągłej makabry. Gdzie nie spojrzy widzi wynaturzone sceny ze swoich filmów. Nie mogąc dłużej tego znieść, zgłasza się do psychiatry, który z kolei dostrzega w nim szansę dla siebie. Otóż, pan doktor w rzeczywistości jest psychopatycznym mordercą, który winą za swoje zabójstwa postanowił obarczyć Fulci’ego.
Jeden z ostatnich filmów Lucio Fulci’ego, w którym wystąpił również w roli głównej. „Kot w mózgu” miał swoją premierę w 1990 roku, ale od strony realizacyjnej przypomina bardziej niskobudżetowe gore lat 70-tych. Już początek daje nam przedsmak tego, czego będziemy świadkami niemalże przez cały seans – otóż, widzimy kota zawzięcie pożerającego mózg. Następnie przechodzimy do mężczyzny ćwiartującego kobietę i karmiącego jej wnętrznościami świnie. Fulci najmniejszy nacisk kładzie tutaj na fabułę filmu, stawiając przede wszystkim na maksymalnie krwawe sceny gore, które będziemy mogli obserwować z trzech źródeł – halucynacji Lucio, kręconych przez niego filmów oraz mordów dokonywanych przez jego psychiatrę. Wygląda to mniej więcej tak: chwila poświęcona na oś fabularną i niezliczone minuty wynaturzonej przemocy, która jest kompilacją znanych wielbicielom Fulci’ego scen gore z poprzednich jego filmów. Właściwie jest tutaj wszystko: kanibalizm, nazistowska orgia, ćwiartowanie, obcinanie głów, wydłubywanie oczu, rozkładające się zwłoki, miażdżenie twarzy itd. Choć krwawe momenty niejednokrotnie ocierają się o zwykły kicz, a pod koniec mocno wchodzą w groteskę (w końcu, co za dużo to niezdrowo) to niejednokrotnie siłą rzeczy wstrząsają nawet najbardziej wytrawnym widzem kina gore. Tym bardziej, jeśli weźmie się pod uwagę charakterystyczną dla Fulci’ego pracę kamery – liczne zbliżenia na twarze bohaterów oraz wszelkiego rodzaju bestialstwa, tak aby każdy miał szansę dokładnie przyjrzeć się tym wywołującym mdłości okropnościom.
Fabuła, choć mocno szczątkowa, tak na dobrą sprawę może posiadać drugie dno. Z uwagi na to, że Lucio Fulci postanowił zagrać sam siebie można domniemywać, że w jakimś tam stopniu próbował zasygnalizować swoim widzom własne samopoczucie – zmęczenie wywołane kręceniem cięgle nowych, coraz to krwawszych horrorów. Ta autoironia jest, aż nazbyt wyczuwalna, a subtelne pomieszanie z czarnym humorem i makabreską robi naprawdę spore wrażenie (oczywiście, pod warunkiem, że jest się fanem włoskiego kina gore). Jedyne, czego mi w tym obrazie zabrakło to duszący klimat, tak charakterystyczny dla filmów Fulci’ego (szczególnie w nurcie zombie movies), aczkolwiek bardzo ukontentowała mnie ponowna współpraca z Fabio Frizzim, którego różnorodna, głośna muzyka znacznie uatrakcyjniła mi obserwowanie całej tej rzezi.
„Kot w mózgu”, niestety, nie zbiera pozytywnych recenzji wśród widzów, zakochanych w klasyce kina grozy. Pewnie, dlatego, że na pewnym poziomie wyczuwa się w nim to zmęczenie reżysera horrorami, o którym mowa w filmie. Jednakże, w moim mniemaniu, jako autoironiczna produkcja pełna scen gore całkowicie spełnia swoje zadanie. Tak na dobrą sprawę „Kot w mózgu” jest najkrwawszym filmem Lucio Fulci’ego, a jeśli o mnie chodzi jednym z najkrwawszych horrorów, jakie widziałam w ogóle. Zniesmaczający, szokujący, miejscami zabawny, naznaczony tą jedyną w swoim rodzaju pracą kamery, będącą niejaką wizytówką tego wielkiego włoskiego reżysera kina grozy. Ani przez chwilę nie nudziłam się w trakcie seansu, za to niejednokrotnie odczułam silne odruchy wymiotne, a przecież w produkcjach gore dokładnie o to chodzi. Panie Fulci, zadanie wykonane:)

wtorek, 18 grudnia 2012

Jack Ketchum, Lucky McKee „Kobieta”

Prawnik, szczęśliwy mąż i ojciec trójki dzieci, Christopher Cleek odnajduje w lesie dziką kobietę – ostatnią z plemienia kanibali. Ogłusza ją i zabiera do piwnicy, aby jak twierdzi, spróbować ją ucywilizować. Apodyktyczny mężczyzna wciąga w swoją chorą grę całą rodzinę, szybko zamieniając wychowanie na sadystyczne tortury.
Duet Ketchum/McKee jest dosyć znany w kręgu wielbicieli niskobudżetowej filmowej grozy (ekranizacja „Straconych” i „Rudego”). Tym razem jednak obaj panowie postanowili przenieść swoją współpracę na literaturę, tworząc wspólnie trzecią, i jak na razie ostatnią część, sagi kanibalistycznej, zapoczątkowanej przez Jacka Ketchuma pozycją zatytułowaną „Poza sezonem” oraz jej sequelem „Potomstwo” (zekranizowanego w 2009 roku). „Kobieta”, oczywiście, nie ma szans w starciu z częścią pierwszą, aczkolwiek psychologia postaci jest o wiele bardziej przekonująca niż w odsłonie drugiej. W 2011 roku książkę zekranizowano, aczkolwiek śmiem twierdzić, że film, choć bardzo wierny swojemu literackiemu pierwowzorowi, jakościowo mu nie dorównuje.
„To przypomina jej, że kieł i pazur – to jest właśnie natura świata oraz każdego zwierzęcia w nim zamieszkującego. Że w dziczy nic nie umiera bez czyjejś wielkiej straty i czyjegoś wielkiego zysku. Że żadne zwierzę nie jest przeznaczone z natury do życia w klatkach lub wilgotnych ciemnych miejscach, takich jak to.”
Niespełna dwustustronicowa „Kobieta” udowadnia, że w niektórych przypadkach małe gabaryty mogą być plusem. Dzięki temu autorom udało się zwięźle zawiązać akcję, w kilku momentach zaszokować odbiorcę oraz pokrótce oddać uczucia bohaterów, przy okazji nie nudząc odbiorcy. Główny motyw odrobinę przypomina kultową „Dziewczynę z sąsiedztwa” – tutaj również mamy uwięzioną w piwnicy, torturowaną kobietę oraz dzieci, które biorą w tym udział (ale tylko synowi Cleeka sprawia to psychopatyczną przyjemność). Jednakże decydującą różnicą jest postać kobiety-kanibala, znana czytelnikom sagi z poprzednich jej części. Choć odbiorca doskonale zdaje sobie sprawę z jej nieposkromionej dzikości, choć wie, na jakie okrucieństwa ją stać w pewnym momencie zada sobie pytania, kto tak naprawdę jest gorszy: ona, czy szanujący prawnik, ona czy jego rodzina. Główną różnicą pomiędzy Kobietą a Cleekiem jest ich podejście do życia: ona nie ukrywa swojej dzikości, jest z niej wręcz dumna; natomiast on pod maską człowieczeństwa skrywa prawdziwą bestię, a co gorsza oddziera z ogłady również swoją rodzinę. Już na początku powieści można się domyślić, że z całym rodem Cleeków coś jest nie tak: mała Złotko ma obsesję na punkcie całowania, które dzięki insynuacjom autorów kojarzy się czytelnikowi z pożeraniem ludzi; jej starsza siostra, Peg, stroni od rówieśników i zakrywa swoje młodzieńcze kształty pod szerokimi bluzami; jej brat, Brian, wykazuje niezdrowe podniecenie w obecności kanibala, schwytanego przez ojca, a ich matka zdaje się całkowicie podporządkowywać woli męża, nawet kosztem bezpieczeństwa własnych dzieci.
Tortury na Kobiecie, oczywiście, nie są tak wyszukane, jak we wspomnianej „Dziewczynie z sąsiedztwa”. Autorzy postanowili większy nacisk położyć na psychologię postaci, największą rzeź zostawiając na koniec (łącznie z bulwersującymi sekretami rodziny Cleeków). I choć przyzwyczajonych do okrucieństwa Ketchuma czytelników taki zabieg może nieco zawieść ja czułam się o wiele bardziej zaszokowana ową psychologią sadystów oraz wstrząsającym finałem obnażającym brudne tajemnice Cleeków, niżby miało to miejsce podczas obcowania z wątkami gore. Do powieści dołączono również opowiadanie Ketchuma i McKee pt. „Reproduktor”, które jest kontynuacją „Kobiety”, jej pozostawiającym furtkę na kolejne części sagi, epilogiem. Tutaj należy pochwalić wydawnictwo Replika, ponieważ specyfika tego opowiadania wręcz prosiła się o dołączenie do powieści, tak naprawdę będąc jej właściwym zakończeniem – o wiele mocniej epatującym przemocą niż książka.
Choć „Kobieta” nie jest powieścią idealną z pewnością wypada lepiej od „Potomstwa” i stanowi całkiem szokującą rozrywkę, na jeden wieczór (przez wzgląd na jej długość). Ketchumowi udało się poprawić to, co w poprzedniej części prezentowało się dosyć blado, a mianowicie psychologię postaci oraz zbulwersować odbiorcę kilkoma, co mocniejszymi wątkami. Według mnie, jak najbardziej warto przeczytać!
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 17 grudnia 2012

„V/H/S” (2012)

Recenzja na życzenie
Kilku złodziei zostaje wynajętych do odzyskania kaset wideo, znajdujących się w pewnym domu na odludziu. Na miejscu odnajdują nieżywego mężczyznę, siedzącego przed telewizorem w otoczeniu mnóstwa kaset VHS. Podczas, gdy kilku mężczyzn przeszukuje dom jeden z nich postanawia przejrzeć kilka przerażających nagrań.
Wspólne dzieło sześciu reżyserów: Davida Brucknera, Glenna McQuaida, Radio Silence’a, Joe’go Swanberga, Ti Westa i Adama Wingarda. Koncepcja była prosta – nagrać film, będący kompilacją pięciu historii (a właściwie sześciu, jeśli dodać opowieść o złodziejaszkach), stylizowanych na amatorskie nagrania VHS, kręcone z ręki. Jeśli chodzi o stylizację na filmiki słabej jakości, odtwarzane na video film trafił w przysłowiową dziesiątkę – w końcu w dobie tych wszystkich zaawansowanych technologicznie efektów specjalnych taki zabieg znacząco wpływa na atmosferę grozy, aczkolwiek tzw. „kręcenie z ręki”, którego wprost nienawidzę w moim mniemaniu wszystko zepsuło.
Pierwsza historia o kobiecie-demonie dała mi „niepowtarzalną” okazję do obserwowania pijaństwa grupy przyjaciół oraz… ścian, bo w końcu głównie w ich kierunku nieustannie kierowała się kamera. Kilka krwawych scen oraz charakteryzacja demona są tak samo sztuczne, jak i cały film (taka konwencja, niestety). Opowieść o parce zakochanych na wycieczce zaskoczyła mnie jedynie zakończeniem, ponieważ przez większą część czasu, oprócz zwiedzania nowych miejsc nie pojawiało się nic innego (wędrówka włamywaczki po ich pokoju hotelowym zakończona zanurzeniem szczoteczki do zębów w sedesie jest równie naiwna, jak i wszystkie historie składające się na tę produkcję). Trzecia teen-slasherowa opowieść chyba najmocniej przyciągnęła moją uwagę i nie mówię tutaj o odkrywczości fabularnej, ponieważ taki termin w odniesieniu do „V/H/S” po prostu nie istnieje tylko o dosyć szybkim zawiązaniu akcji (w porównaniu do pozostałych historii) i kilku oryginalnych scenach mordów – sztucznych, ale pomysłowych. Czwartą opowieść obserwujemy za pomocą kamerki internetowej. Tutaj na uwagę zasługuje kilka jump scenowych wejść ducha oraz zakończenie, a przez większą część oczywiście mamy nudnawą gadaninę „zakochanych”. Ostatnia historia traktuje o nawiedzonym domu i więzionej przez pozornych sekciarzy kobiecie. Chyba warto to zobaczyć dla tych jakże kiczowatych telekinetycznych scen i rąk wychodzących ze ścian. Jednym zdaniem: apoteoza sztuczności.
Każda z tych pięciu (a właściwie sześciu) historii charakteryzuje się brakiem jakiegokolwiek stopnia komplikacji – ot, krótkie, naiwne opowiastki, będące kalką niezliczonych horrorów, które mieliśmy okazję oglądać już nieraz. Ich formuła jest prosta: nudna gadanina, a pod koniec sceny gore bądź wyskakiwanie jakiegoś upiora, który straszy bardziej przez zaskoczenie, aniżeli przerażenie odbiorcy. Dodajmy do tego denerwujące „kręcenie z ręki”, które uniemożliwia dokładne przyjrzenie się, co mocniejszym scenom (kamera lata jak opętana, głównie po ścianach) i mamy modelowy obraz z cyklu „nieprzeznaczonych dla mnie”.
„V/H/S” ma swoich fanów, szczególnie pośród wielbicieli tzw. amatorskiego „kręcenia z ręki”, a z uwagi na to, że na 2013 rok zaplanowano jego sequel według ogółu wpisuje się do grona horrorów godnych uwagi.