wtorek, 1 maja 2012

„La Meute” (2010)

Recenzja na życzenie
Podczas podróży samochodem Charlotte zabiera autostopowicza. Zatrzymują się w pewnym barze, w którym zostają zaatakowani przez grupę motocyklistów. Z opresji ratuje ich właścicielka baru, która wkrótce okaże się główną sprawczynią ich dalszych kłopotów…
Debiutancki obraz Francka Richarda, do którego sam napisał scenariusz. Wytrawnemu widzowi kina grozy już pierwsze minuty filmu nasuną skojarzenia z „Teksańską masakrą piłą mechaniczną”. Zarówno postać autostopowicza, zajazd, na którym rozgrywa się cała późniejsza akcja oraz postać właścicielki baru, która już na pierwszy rzut oka sprawia nadzwyczaj nieprzyjemne wrażenie można by śmiało określić, jako zwykłą kopię „TCM”, ale w takim wypadku należałoby również do tego samego worka wrzucić „Dom 1000 trupów” (2003) oraz „Manhunt – Polowanie” (2008). Franck Richard zwyczajnie postanowił złożyć hołd jednemu z najpopularniejszych amerykańskich slasherów, dodając również coś od siebie. W ten sposób powstał belgijsko-francuski obraz, którego ciężko jest jednoznacznie ocenić, gdyż w moim mniemaniu posiada tyle samo mankamentów, co superlatywów.
Fabuła nie pretenduje do niczego oryginalnego lub chociażby zaskakującego. Wszystkie wydarzenia przedstawione w filmie przeciętny widz będzie w stanie bez większego problemu przewidzieć, wszak większość horrorów zbudowano na podobnej osi fabularnej. Mamy autostopowicza, który zapala pierwsze światełko alarmowe w umyśle odbiorcy (w końcu kino grozy przyzwyczaiło nas już, że pasażer na gapę zawsze oznacza kłopoty). Nasi bohaterowie zatrzymują się w barze „La Spack”, gdzie zapalają się kolejne światełka, gdyż zostają oni zaatakowani przez niebezpiecznych motocyklistów, marzących o szybkim gwałcie (wszystko jedno, czy to kobiety, czy mężczyzny), ale nieoczekiwanie na scenie pojawia się odpychająca wizualnie właścicielka zajazdu, dzierżąca w ręku strzelbę. Od początku wiemy, że to właśnie ta kobieta będzie głównym prowodyrem całego koszmarnego zamieszania, w centrum którego znajdzie się właśnie Charlotte. Do połowy, mimo ewidentnego przeładowania fabuły ogranymi postaciami horroru twórcom bez większego problemu udaje się podtrzymać tajemniczą atmosferę, którą potęguje przede wszystkim utrzymana w ciemnych barwach kolorystyka obrazu oraz pomysłowa lokacja zdjęć. Wszystkie kluczowe wydarzenia rozegrają się w ponurym, odludnym zajeździe, otoczonym wszelkiego rodzaju odpadami od gruzu po… wannę, które poniewierają się gdzieś na zewnątrz. Cherlawe drzewka rosnące nieopodal baru przyozdobione są plastykowymi butelkami oraz płytami CD. Jak na standardy współczesnego kina grozy twórcom całkiem sprawnie udało się stworzyć klimat wszechobecnego brudu, aczkolwiek do „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” ich produkcji jeszcze daleko.
Druga połowa filmu, jak na Francję przystało, zamienia się w istną orgię przemocy. Według osobliwej filozofii właścicielki baru ziemia potrzebuje krwi, więc rzecz jasna dostarcza jej owego niecodziennego pożywienia – wszak jej ziemię zamieszkują odrażające zombie, które muszą przecież zaspokoić swój głód. Tak więc, nasza pani La Spack, co jakiś czas porywa przypadkowe osoby, po czym przystępuje do metodycznego porcjowania ich ciał za pomocą piły tarczowej. Wszystkie sceny gore zaprezentowane w tym obrazie mogą poszczycić się wiarygodnością wizualną, aczkolwiek na ich niekorzyść działa humorystyczny akcent, który po osiągnięciu pewnego stopnia makabry niepostrzeżenie wkradł się w fabułę, tym samym przestając niepokoić i zniesmaczać widza, a zaczynając go zwyczajnie bawić. Być może ta groteskowa wymowa filmu była tutaj zamierzona, ale w moim odczuciu oddarła całą produkcję z całego jej potencjału, który choć nie mógł poszczycić się oryginalnością przynajmniej dostarczał dosyć udanej, niewymagającej myślenia rozrywki z tak wspaniałym w początkowych scenach klimatem i przekonującymi scenami mordów.
Końcowe sceny filmu oferują widzom jedynie dynamiczną akcję, w której prym wiodą brutalne sceny gore oraz liczne pościgi oryginalnie się prezentujących żywych trupów za naszymi bohaterami. W pewnym momencie reżyser zdecydował się na znany mi już z „Dread” (2009), znienawidzony przeze mnie efekt dźwiękowy – drażniący uszy pisk, który z pewnością zapewni odbiorcom ból głowy – może i w horrorach takie zabiegi zdają egzamin, ale nie w moim odczuciu.
Podsumowując „La Meute” może zdać egzamin jedynie w przypadku widzów nieoczekujących od kina grozy niczego oryginalnego, liczących jedynie na tanią rozrywkę lub też potrafiących przymknąć oko na drobne potknięcia w scenariuszu. Ot, taki niewymagający myślenia horrorek na jeden raz.

1 komentarz:

  1. http://storiesforthebroken.blogspot.com/


    you will lke my blog hope feedback from you

    OdpowiedzUsuń