sobota, 14 lipca 2012

„Inkubus” (2011)

Policja poszukuję mordercy kobiety. W trakcie przesłuchiwania jej chłopaka, głównego podejrzanego, na posterunku zjawia się mężczyzna, dzierżący w ręku odciętą głowę zamordowanej. Tajemniczy osobnik twierdzi, że jest stuletnim demonem, mordercą niezliczonej liczby ludzi, który teraz obrał sobie za cel policjantów tegoż posterunku. Początkowo gliniarze nie dają wiary jego słowom, ale kiedy mężczyzna w niewyjaśniony sposób ucieka i rozpoczyna swoją krwawą misję zostają zmuszeni do zmiany swoich poglądów.
„Inkub – demon płci męskiej, nawiedzający śpiące kobiety i kuszący je współżyciem seksualnym.”
Debiutancki, niskobudżetowy film gore Glenna Ciano, którego niedostatki finansowe są, aż nazbyt widoczne. Jednak zamiast szkodzić tej produkcji odniosłam wrażenie, że znacznie przyczyniły się do potęgowania klimatu wszechobecnego zagrożenia. Szczerze mówiąc do seansu zachęciła mnie tylko i wyłącznie demoniczna rola Roberta Englunda, bo czy można chcieć czegoś więcej, aniżeli „Freddy’ego Kruegera” w kreacji kolejnego intrygującego mordercy? Na nic szczególnego nie liczyłam, ale o dziwo wbrew negatywnym opiniom innych widzów dostałam kawał naprawdę przyzwoitego horroru. I choć zapewne zostanę za to zlinczowana muszę przyznać, że ani trochę nie przeszkadzały mi liczne niedoróbki realizatorskie – liczyła się tylko pełna scen gore fabuła, gęsty klimat grozy i rzecz jasna Robert Englund.
Pierwsza połowa filmu jest jedną wielką tajemnicą. Najpierw widzimy mężczyznę, przebywającego w zakładzie psychiatrycznym, który przypomina sobie koszmarne wydarzenia, którym niedawno świadkował. Okazuje się, że chory był detektywem, który wraz z kolegami pewnej nocy stanął do beznadziejnej walki z demonem. Mężczyzna, jak gdyby nigdy nic wszedł sobie na posterunek, z zakrwawioną głową kobiety w ręku, twierdząc, że jest Inkubusem, który przez lata dopuszczał się bestialskich mordów, które albo przypisywano, komu innemu, albo do dzisiaj nie znaleziono ich sprawców. Przykładowo upiera się, że jest legendarnym Kubą Rozpruwaczem, działającym w 1888 roku w londyńskiej dzielnicy Whitechapel. Rzecz jasna nasi sceptyczni protagoniście nie wierzą w ani jedno jego słowo – nawet, wówczas, gdy prezentuje im ułamek swoich magicznych zdolności. Następnie Inkubus ucieka, ale nie z posterunku – w końcu, skoro już tutaj przyszedł głupio byłoby wyjść zostawiając gliniarzy przy życiu. Nie, po postu krąży sobie gdzieś po budynku. Protagoniści, jakżeby inaczej, rozdzielają się, aby schwytać groźnego mordercę. Wędrują, w pełnym uzbrojeniu, po ciemnych korytarzach posterunku, szukając nieuchwytnego przestępcy, który bez najmniejszych problemów systematycznie ich wykańcza – i to w jak najbardziej okrutny sposób. Bohaterów ciągle ubywa, trup ściele się gęsto, a nasz Inkubus znakomicie się bawi. Wkrótce posterunek zamienia się w jedną wielką kostnicę, gdzie na każdym kroku można natknąć się na porozrzucane po kątach ludzkie kończyny. Anatomicznie kluczową rolę odgrywają tutaj jelita – nasz antagonista chyba najbardziej sobie je upodobał, ponieważ gdzie tylko widz nie spojrzy widzi te odrażające wnętrzności ludzkie, wręcz wylewające się z jego zadźganych ofiar. Ale to nic w porównaniu z moim zdaniem najmocniejszą sceną filmu, w której jeden z policjantów zostaje pozbawiony kręgosłupa, brutalnie wyrwanego z jego ciała, i to w całości! A najlepszy w tym wszystkim jest fakt, że sztuczna krew była fizycznie obecna na planie, o jakichś pikselowych efektach w kwestii gore nie ma tutaj mowy. Choć zauważymy malutką ingerencję komputera w momentach wizualizacji magicznych zdolności Inkubusa, ale są do tego stopnia zminimalizowane, że naprawdę nie wpływają negatywnie na realizm sytuacyjny filmu. Ponadto sugestywny klimat tej produkcji znacznie wzmagają niepokojące wstawki będące kompilacją krwawych obrazów z odrażającego porodu demona.
Z obsady, oczywiście, najjaśniej błyszczy wspaniały Robert Englund. Rola Inkubusa dała mu możliwość maksymalnego zaprezentowania swoich ironiczno-okrutnych możliwości aktorskich. Postać, którą tutaj kreuje, z całą jej hipnotyzującą mimiką i ewidentnie humorystycznymi akcentami nieodmiennie kojarzyła mi się z kultowym Kruegerem. Englund całkowicie przyćmił pozostałych członków obsady, nawet znanego Williama Forsythe’a.
Cały seans, od pierwszej sceny, aż po zakończenie, które można interpretować w dwójnasób całkowicie mnie wciągnął. Potrzebowałam czegoś niewymagającego myślenia, kładącego nacisk na atmosferę grozy i krwawe sceny, ale równocześnie nieepatującego bzdurnymi efektami komputerowymi. Nie myślałam, że jeszcze znajdę tego rodzaju współczesny horror, ale na szczęście Glenn Ciano zdecydował się na pokazanie światu swojej wizji kina grozy, która idealnie trafiła w mój chory gust. Polecam entuzjastom krwawych niskobudżetówek – osoby zakochane w hollywoodzkim rozmachu raczej nie znajdą tutaj nic dla siebie.

2 komentarze:

  1. Ze względu chociażby na Englunda postaram się obejrzeć. Dzięki za recenzję - dobrze wiedzieć :-) Pzdr

    OdpowiedzUsuń
  2. Gdyby nie Englund nie zdołałabym obejrzeć tego filmu do końca. Mam zupełnie odmienne odczucia i "Inkubus" był dla mnie niestety stratą czasu :/ Lubię niskobudżetówki, ostatnio bardzo spodobał mi się "Fathers day" od Tromy, ale tutaj prócz świetnego Englunda, kilku krwawych scen i finału nie widzę żadnych plusów.

    OdpowiedzUsuń