niedziela, 14 października 2012

„W paszczy szaleństwa” (1995)

Detektyw ubezpieczeniowy, John Trent, dostaje zlecenie od wydawnictwa książek – ma odnaleźć zaginionego popularnego pisarza horrorów, Suttera Cane’a i jego ostatnio napisaną powieść. Mężczyzna odkrywa, że ukrywa się on w małym miasteczku, zwanym Hobbs End, w którym umieścił akcję jednej ze swoich książek. Trent wyrusza tam wraz z pracownicą wydawnictwa, Lindą Styles. Na miejscu staną twarzą w twarz z prawdziwym koszmarem, w którym rzeczywistość przemiesza się z fikcją.
Wczorajszej nocy odczułam, dobrze mi znany, głód klimatyczności i właściwie bez zastanowienia sięgnęłam po znane w światku horroru dzieło Johna Carpentera „W paszczy szaleństwa”. Moim skromnym zdaniem jest to jedna z najlepszych produkcji reżysera, w której łączy on typowe dla literatury H.P. Lovecrafta elementy z częściami składowymi znanymi wielbicielom prozy Stephena Kinga. W efekcie mamy prawdziwie surrealistyczny horror, pozbawiony taniego efekciarstwa, a za to wprost przepełniony niepokojącymi obrazami podkreślanymi gęstą atmosferą grozy.
Początkowe sceny, choć prezentują nam już zaczątki duszącego klimatu, który w dalszej części seansu zbliży się do niebezpiecznej granicy istnego szaleństwa, mają za zadanie przede wszystkim wprowadzić widza w problematykę filmu – zaginiecie pisarza, histeria jego wielbicieli i wynajęcie cynicznego detektywa, który jak najszybciej ma go odnaleźć. Pewnie niejednemu widzowi nasunie się w tym momencie skojarzenie z fenomenem popularności Stephena Kinga – już same personalia zaginionego pisarza fonetycznie są bardzo zbliżone do nazwiska współczesnego mistrza literatury grozy. Obserwujemy oszalałych fanów prozy Cane’a (z których jeden biega po mieście z siekierą), których znakiem rozpoznawczym są mocno podkrążone oczy (efekt częstego czytania) i z czasem dochodzimy do wniosku, że wszystkie te zabiegi mają czysto ironiczny charakter – Carpenter w subtelny sposób obrazuje nam niszczącą, lekko przekoloryzowaną potęgę fanatyzmu, który w umyśle człowieka zaciera granicę między fikcją i rzeczywistością. W dalszej części seansu owa jakże niepokojąca surrealistyczna atmosfera znacznie gęstnieje, co jest szczególnie wyczuwalne podczas jazdy Trenta i Styles do Hobbs End – kobieta jest świadkiem niepokojących zdarzeń, w których centrum znajduje się dziwny osobnik na rowerze. A kiedy wreszcie docierają do małego, sennego miasteczka, które wygląda jakby żywcem wyjęto je z powieści Stephena Kinga – pozornie wyludnione i pozbawione nowoczesnej technologii. Oczywiście, jak można się domyślić to właśnie tutaj będziemy świadkami największego koszmaru – przerażającego początku końca świata, w którym, miejsce rzeczywistości zajmie fikcja. Miasteczko opanują stwory, jakby żywcem wyjęte z prozy Lovecrafta, a widzowie na własnej skórze przekonają się o prawdziwości słów Styles, która od początku przecież twierdziła, że rzeczywistość jest względna, że realne jest to, co widzi większość – a co by było gdyby przeważającą liczbę społeczeństwa tworzyli schizofrenicy?
No właśnie, druga połowa filmu prezentuje nam wydarzenia, które śmiało mogłyby tkwić w głowie jakiegoś szaleńca. Miasteczko opanowują kosmiczne potwory i zdeformowani (znakomicie ucharakteryzowani) agresywni ludzie, szczególnie dzieci. Znalazło się nawet miejsce na oddanie swoistego hołdu legendarnemu „Egzorcyście”, a mowa tutaj oczywiście o pajęczym kroku Styles, podczas którego jej ciało nienaturalnie wygina się w różne strony. Wszystko to (i jeszcze więcej) w połączeniu z gęstym klimatem grozy tworzy naprawdę niepokojący obraz, jakby żywcem wyjęty z ludzkich koszmarów – jak sam tytuł wskazuje prawdziwie przerażające szaleństwo!
W roli głównej wystąpił Sam Neill, a partneruje mu Julia Carmen. Oboje, oczywiście, wypadli znakomicie, aczkolwiek radzę również zwrócić uwagę na demonicznego Cane’a, wykreowanego przez Jurgena Prochnowa, którego obecność wprowadza naprawdę sporą dawkę demonizmu do i tak koszmarnej całości.
Po ponownym seansie „W paszczy szaleństwa” zastanawiam się, dlaczego współczesne kino grozy, chociaż w części nie poszło w kierunku zaproponowanym przez Johna Carpentera. Dlaczego nie kręci się już tak surrealistycznych obrazów, opartych przede wszystkim na klimacie i przerażających charakteryzacjach aktorów tylko nieustannie serwuje się nam wysokobudżetowe, kinowe produkcje pełne efektów komputerowych lub epatowanie nadmierną przemocą, które ma za zadanie przede wszystkim zniesmaczyć odbiorcę? Dlaczego nie ma już horrorów, których nadrzędnym celem byłoby przerażenie widza, jak to widzimy w tymże obrazie? Naprawdę szkoda, że twórcy nie czerpią inspiracji z dawnej specyfiki straszenia, bo moim skromnym zdaniem kino grozy naprawdę wiele na tym traci. W każdym razie „W paszczy szaleństwa” gorąco polecam każdemu, kto jakimś cudem ten film przegapił.

7 komentarzy:

  1. Ja chyba przegapiłam ten film, gdyż go nie kojarzę z ogólnego zarysu fabuły. Muszę zatem koniecznie poszukać go i obejrzeć, bo mnie zaciekawił ogromnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż Ci zazdroszczę, że pierwszy seans tego filmu dopiero przed Tobą. Sama chciałabym o nim zapomnieć i móc przeżyć go tak, jak przeżywałam za pierwszym razem:)

      Usuń
  2. Kolejny z lubianych przeze mnie filmów, jakie widziałem tak dawno temu, że praktycznie już niczego z nich nie pamiętam. Aż mnie "wzięło" na powtórzenie sobie tego obrazu po przeczytaniu twojej recenzji...

    OdpowiedzUsuń
  3. Dla mnie absolutnie kult. A sekwencja w recepcji moteliku wbija mnie w fotel nie ważne ile razy bym ją obejrzał.

    OdpowiedzUsuń
  4. Co do ostatniego akapitu... cóż, stale zadaje sobie te pytania -.-"
    Film już widziałam, przynajmniej fragmentarycznie. I muszę Ci ogromnie podziękować, bo wczoraj czy przedwczoraj urządzaliśmy z bratem burzę mózgu, zastanawiając się, gdzie pojawiły się sceny z rowerzystą. I za cholerę nie mogliśmy sobie przypomnieć ^^ Dziękuję! *dyg* ^^

    OdpowiedzUsuń
  5. Ooo tak. Film jest znakomity. Świetna rola Sama Neilla, który bardzo przekonująco zagrał kogoś tracącego zmysły.
    Na duży plus skojarzenia lovecraftowskie w końcówce.
    Swego czasu wbił mnie w fotel, a i gdy go powtarzałem, wciąż robił duże wrażenie. I to mimo upływu lat. Świadczy to o nim jak najlepiej.

    OdpowiedzUsuń
  6. Cały pierwszy akapit to z lekkim przymrużeniem oka niemal odwzorowanie wprowadzenia w jeden z odcinków "Zmienników", gdzie poszukiwany jest autor "Krzyku ciszy" ;-)

    OdpowiedzUsuń