środa, 27 lutego 2013

„Nawiedzony dom” (1963)

Profesor antropologii, John Markway, wynajmuje owiany złą sławą Dom na Wzgórzu, mając nadzieję zbadać nadnaturalne zjawiska, które rzekomo mają tutaj miejsce. Do swoich badań angażuje dwie kobiety, które miały do czynienia z rzeczami nadprzyrodzonymi, Eleanor i Theodorę oraz młodego Luke’a, który najprawdopodobniej będzie przyszłym właścicielem Domu na Wzgórzu. Wkrótce całej czwórce przyjdzie zmierzyć się z nieznanym.
Kultowa ekranizacja ponadczasowej książki Shirley Jackson, wyreżyserowana przez Roberta Wise’a. Twórcom udało się całkiem wiernie przenieść na ekran prozę Jackson – jest kilka drobnych zmian, aczkolwiek myślę, że nie mają one żadnego wpływu na problematykę filmu. Scenarzysta, Nelson Gidding, pokusił się również o wykorzystanie niektórych cytatów z powieści, co znacznie podniosło walory „Nawiedzonego domu”, bowiem każdy wie, że styl Shirley Jackson charakteryzuje się dużą dozą dobrego smaku.
Fabuła, podobnie jak w książce, skupia się na postaci Eleanor Vance, która to stała się jedną z najbardziej rozpoznawalnych bohaterek opowieści gotyckich. Infantylna, zamknięta we własnym wyimaginowanym świecie, przekonana, że tkwi w centrum wszechświata, a inni ludzie to tylko statyści, mający stanowić tło dla jej skomplikowanej egzystencji. Eleanor po jedenastu latach opieki nad chorą matką wreszcie, po jej śmierci, wyrwała się z toksycznego środowiska i jako nieprzystosowana do życia „na wolności” kobieta odpowiedziała na zaproszenie profesora Markway’a. Już pierwszy rzut oka na złowieszczy Dom na Wzgórzu (wycięty z kartonu, aczkolwiek całkiem niepokojąco się prezentujący) napełnia Eleanor przekonaniem, że wreszcie znalazła swoje miejsce na ziemi. Muszę przyznać, że choć niniejsza postać cieszy się największą popularnością wśród wielbicieli tej historii to mnie miejscami mocno drażni – nie tylko ze względu na infantylną charakterystykę, ale również mocno przesadzoną mimikę odtwórczyni tej roli, Julie Harris. Moją faworytką zawsze była posiadająca zdolności mediumiczne Theo, czyli zjawiskowa Claire Bloom, która podczas pobytu w Domu na Wzgórzu znalazła sobie „konstruktywne” zajęcie, polegające na wyprowadzaniu Eleanor z równowagi swoimi niegrzecznymi uwagami. Innymi słowy, Theo ma za zadanie mieszać w relacjach międzyludzkich. Tymczasem rozrywkowy, sceptycznie nastawiony do zjawisk paranormalnych Luke Sanderson (w tej roli całkiem przyjemny Russ Tamblyn) znacznie ubarwia fabułę swoimi cynicznymi żarcikami i materialistycznym nastawieniem do ponoć nawiedzonej posiadłości. Piszę „ponoć”, bowiem podobnie, jak w powieści tak naprawdę do końca nie wiadomo, czy Dom na Wzgórzu rzeczywiście jest nawiedzony. Oczywiście, twórcy dostarczają widzom odrobinę niepokojącej rozrywki, w postaci łomotania do drzwi sypialni kobiet, płaczu dziecka i nagłego chłodu spowijającego centrum nadnaturalnych wydarzeń. Eleanor w nocy ściska dłoń niezidentyfikowanego bytu, a rano wraz z pozostałymi badaczami widzi wypisane kredą na ścianie zdanie, adresowane do niej. Gotycka groza jest tutaj nadzwyczaj subtelna, oprócz końcowego wybrzuszania się drzwi twórcy unikają dosłowności, stawiając raczej na wyobraźnię widza, co wespół z głośną ścieżką dźwiękową, skomponowaną przez Humphrey’a Searle’a (charakteryzującą się zarówno mrożącymi krew w żyłach tonami, jak i mocno sielankowym brzmieniem) robi naprawdę piorunujące wrażenie.
Profesor Markway (bardzo udana kreacja Richarda Johnsona) informuje widzów o tajemniczej przeszłości Eleanor, która miała do czynienia z deszczem kamieni, tym samym insynuując, że kobieta posiada swego rodzaju zdolności telekinetyczne. I to jest właśnie klucz do interpretacji filmu, która jest dwojaka – z jednej strony możemy dać wiarę nawiedzeniu przez duchy Domu na Wzgórzu, ale z drugiej wszystkie nadnaturalne zjawiska, których wraz z protagonistami jesteśmy świadkami możemy zrzucić na karb telekinezy Eleanor, która w swojej postępującej paranoi nawet nie zdaje sobie sprawy, że z niej korzysta.
Choć „Nawiedzony dom” nakręcono w czerni i bieli, co z pewnością zdeklasuje go w oczach niektórych współczesnych widzów według mnie jest najlepszym horrorem gotyckim (prawdopodobną ghost story), z jakim miałam do czynienia. Siłą tego obrazu oprócz wciągającej fabuły i znakomitej obsady (ze szczególnym wskazaniem na nie wulgarną piękność, Claire Bloom) jest poczucie estetyki grozy Wise’a, który potrafi straszyć nie pokazując prawie nic, ale za to pokładając niezachwianą wiarę w wyobraźnię widza, który jeśli tylko się postara dopowie sobie resztę koszmarnych szczegółów. W 1999 roku Jan De Bont pokazał światu swoją readaptację „Nawiedzonego” Shirley Jackson i choć w niewielkim stopniu wzorował się na książce, a grozę zastąpił elementami fantasy jego film można śmiało obejrzeć w celach czysto rozrywkowych. Jeśli natomiast pragniecie arcydzieła horroru to zapraszam na seans produkcji Wise’a.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Dean Koontz „Fałszywa pamięć”

Projektantka gier komputerowych, Martine Rhodes podczas spaceru z psem zaczyna odczuwać irracjonalny lęk przed własnym cieniem, natomiast w domu odkrywa, że boi się również spojrzeć w lustro. Tymczasem jej mąż, właściciel firmy budowlanej, Dustin, ratuje przed samobójczym skokiem z dachu swojego brata, Skeeta, który twierdzi, że zmusił go do tego anioł śmierci. Po powrocie do domu przerażony mężczyzna odkrywa, że jego żona nie jest już sobą – zrozpaczona kobieta uparcie twierdzi, że jest niebezpieczna dla swojego otoczenia. Po konsultacji z lekarzem pierwszego kontaktu oboje decydują się omówić chorobę Martie z psychiatrą jej cierpiącej na agorafobię przyjaciółki, doktorem Markiem Ahrimanem, który szybko orzeka autofobię – strach przed samą sobą. Wkrótce Dusty odkryje przerażającą prawdę o problemach nie tylko żony, ale również swoich własnych.
„Gniew jest mniej trujący dla duszy niż chciwość, chciwość mniej jadowita niż zawiść, a zawiść nie jest nawet w połowie tak deprawująca jak władza.”
„Fałszywą pamięć” Deana Koontza uważam za najbardziej przerażającą pozycję w jego dorobku literackim (no może wespół ze zbliżonymi tematycznie „Nocnymi dreszczami”) z jednego prostego powodu – traktuje o rzeczach, które choć wydają się nieprawdopodobne miały już miejsce w przeszłości (za przykład niech posłuży wojna koreańska), a obserwując zdążających do władzy absolutnej władców wielkich państw jest wielce prawdopodobne, że również pokuszą się o kontrolowanie umysłów niewinnych ludzi. Nawiązując do kultowego „Mandżurskiego kandydata” (polskie wyd. „Kandydat”) Richarda Condona, z czym w ogóle się nie kryje, czyniąc z jego książki jedną z „bohaterek” swojej powieści, Koontz postanowił zgłębić problem, tzw. prania mózgu, urozmaicając go wszczepianiem w umysły protagonistów niszczących fobii.
Dean Koontz, zaraz po Stephenie Kingu, jest tego rodzaju autorem grozy, który nade wszystko ceni sobie wiarygodne rysy psychologiczne swoich bohaterów. I choć jego protagoniści to na ogół zwyczajni, żeby nie rzec nudni ludzie na pewno nie można zarzucić im jednowymiarowości, bowiem pisarz niezmiennie stara się na wskroś zgłębić ich psychikę. Tak też jest i tutaj. Początkowe ponad sto stron skupia się naprzemiennie na koszmarze Martie i Dusty’ego, oddalając w czasie ich spotkanie, a tym samym mocno podsycając ciekawość odbiorcy. Po poznaniu antagonisty, barwnej psychologicznie postaci „kontrolera umysłów” czytelnik, przekonany, że przerażające przeżycia Martie, zmagającej się z autofobią to wystarczająca dawka dreszczyku, jak na jedną powieść, zostaje dodatkowo skonfrontowany z właściwą problematyką książki – praniem mózgu. Wyobraźcie sobie, że zaprogramowano was, abyście na dźwięk danego nazwiska i warunkującego haiku całkowicie poddawali się drugiej osobie, że w takim stanie jesteście gotowi bez zmrużenia oka popełnić morderstwo bądź samobójstwo, że nie macie nic przeciwko brutalnemu wykorzystywaniu waszego ciała, a po całym zdarzeniu żadnej z tych bestialstw nie pamiętacie. Jeśli w dodatku zdajecie sobie sprawę, że taka sytuacja jest bardzo prawdopodobna to gwarantuję, iż „Fałszywa pamięć” nie tylko wciągnie was bez reszty, ale również zapewni kilka paranoicznych koszmarów sennych. Przesłanie Koontza jest aż nazbyt klarowne – niemoralna, dążąca do władzy jednostka, jakich wiele na tym świecie może bez problemu podporządkować sobie każdego, kto stoi jej na drodze do chwały.
„Umysł jest taki delikatny. Ten świat jest taki nieszczęśliwy między innymi dlatego, że… tylu ludzi chce grzebać w umysłach innych ludzi i wyrządza tyle zła. Tyle zła.”
Drugą połowę powieści Koontz, niestety odrobinę zepsuł, zastępując irracjonalne fobie i kontrolę umysłu typową sensacją ze strzelankami i śledztwami w rolach głównych. I choć odpowiedź na pytanie, dlaczego ofiarą psychopaty padli akurat państwo Rhodes jest mocno szokujące i wzruszające to sam finał, jak to u tego autora bywa (który nie słynie z zaskakujących zakończeń) mocno mnie rozczarował.
Myślę, że pomimo kilku niedoróbek fabularnych „Fałszywa pamięć” zasługuje na wzmożoną uwagę wszystkich czytelników, nie tylko wielbicieli literackiej grozy – jeśli już nie ze względu na jej niezaprzeczalne walory straszenia racjonalizmem to przynajmniej przez wzgląd na dojrzały, skupiający się na najdrobniejszych szczegółach fabularnych i rysach psychologicznych bohaterów styl jednego z najpopularniejszych żyjących pisarzy horrorów. Ale ostrzegam czytelników o słabszych nerwach – uważajcie na paranoję, która wkrada się w każdą stronicę tej powieści.

sobota, 23 lutego 2013

Najlepsze horrory 2011/2012

Głosowanie na najlepsze horrory z 2011 i 2012 roku dobiegło końca. Poniżej prezentuję wyniki.
1. „Dom w głębi lasu” (2011); reż. Drew Goddard, recenzja
21 głosów

Debiut reżyserski Drew Goddarda, do którego napisał scenariusz wraz z Jossem Whedonem (m.in. scenarzystą „Obcego: Przebudzenie”). Ze względu na niekonwencjonalną konstrukcję fabularną (podział na dwie części, gdzie pierwsza połowa w głównej mierze opiera się na znanym klasyku „Martwym złu”, a druga maksymalnie efekciarska ma charakter typowo prześmiewczy) polscy widzowie, nie bacząc na popularność, jaką film cieszy się w Stanach Zjednoczonych podzielili się na zdecydowanych sympatyków lub przeciwników tego obrazu. Niektóre elementy pastiszu są zrozumiałe jedynie dla wielbicieli horrorów, więc (przynajmniej w Polsce) masowe wyświetlanie „Domu w głębi lasu” w kinach było dla niego przysłowiowym „gwoździem do trumny”.
1. „Sinister” (2012); reż. Scott Derrickson, recenzja
21 głosów

Horror nastrojowy twórcy m.in. „Egzorcyzmów Emily Rose”, który mimo straszenia głównie za pomocą jump scenek zaskarbił sobie sympatię nie tylko wielbicieli kina grozy, ale również przypadkowych widzów, niemających zbyt wielkiego doświadczenia z gatunkiem. Odpowiednia komplikacja fabularna podana naprzemiennie z ogranymi motywami ghost story (jak np. przeprowadzka do nowego domu), upiorna charakteryzacja upiora, przerażające dzieci i nowatorskie wykorzystanie tzw. „kręcenia z ręki”, choć na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie nadmiernego miszmaszu mimo wszystko zdały egzamin – co udowodniły wpływy ze sprzedaży biletów.

2. “Krzyk 4” (2011); reż. Wes Craven, recenzja
14 głosów

Jeden z najpopularniejszych reżyserów horrorów, Wes Craven, w XXI wieku zauważalnie przechodzi swój osobisty kryzys. Po efekciarskiej, pozbawionej klimatu „Przeklętej” i schematycznym „Zbaw mnie ode złego” wpadł na pomysł, aby wskrzesić swoją kultową pastiszową serię pt. „Krzyk”. Informacja o planowanej czwartej części nie zadowoliła wielbicieli horroru, którzy przez jedenaście lat przyzwyczaili się do traktowania „Krzyków” w kategoriach trylogii (co już samo w sobie brzmi lepiej, aniżeli seria). Jednakże we współpracy ze scenarzystą dwóch pierwszych odsłon, Kevinem Williamsonem, Cravenowi udało się dopasować prześmiewcze akcenty do obecnych czasów (humorystyczne podeście do wszelkiego rodzaju portali społecznościowych), dodać kilka nowych elementów (film w filmie) i co najważniejsze zgromadzić „starą” ekipę w postaci Neve Campbell, Courtney Cox i Davida Arquette’a. W ten sposób wedle powszechnych opinii powstał film, który może nie dorównuje dwóm pierwszym częściom, ale przynajmniej deklasuje słabszą trójkę.

3. „Excision” (2012); reż. Richard Bates Jr., recenzja
12 głosów

Debiutancki obraz Richarda Batesa Jr., który jak dotychczas nie doczekał się należytej dystrybucji w Polsce. A szkoda, bo w kategoriach innowacyjności wypada nadzwyczaj przekonująco. Groteskowe spojrzenie na chorobę psychiczną z licznymi scenami gore, a to wszystko podane w kategoriach „odwróconego schematu”, znanego wielbicielom grozy z innych produkcji, przedstawionych w realiach teen-horrorowych.

4. „Kobieta w czerni” (2012); reż. James Watkins, recenzja
5 głosów

Remake telewizyjnej ghost story z 1989 roku, twórcy głośnego survival horroru pt. „Eden Lake” z Danielem Radcliffe’m w roli głównej. Jak to zwykle bywa z nowymi wersjami klasycznych produkcji „Kobieta w czerni” podzieliła widzów, którzy spierają się nad wyższością jednego nad drugim. Jaka nie byłaby obiektywna prawda, faktem jest, że remake, w czym nie ma niczego dziwnego, trafił do większej grupy odbiorców, ponieważ niszowość starej wersji nie zachęciła przypadkowych widzów do bliższej znajomości z nią. W każdym razie, jakby na to nie patrzeć, choć film Watkinsa nie ustrzegł się typowego dla obecnych czasów efekciarstwa zadbał również o gotycki klimat, tak dobrze znany fanatykom oryginału filmowego, co z pewnością znacznie przyczyniło się do jego niesłabnącej popularności.

4. „Grave Encounters” (2011); reż. The Vicious Brothers
5 głosów

Niskobudżetowy horror found footage, który zauważalnie powstał na fali popularności takich obrazów, jak “[Rec]”, czy „Paranormal Activity”, spychając fabułę na drugi plan przez jej powielanie znanych schematów na rzecz gęstej atmosfery nadnaturalnego zagrożenia. To jeden z przykładów na to, jak nakręcić tani horror, który w szybkim czasie stanie się dochodowym przebojem, szturmującym kina na całym świecie.

Pozostałe
3 głosy: „Szepty”, „Czarnobyl. Reaktor strachu”, „Prometeusz”
2 głosy: „The Tunnel”, „Droga bez powrotu 5, „Coś”
1 głos: „The Woman”, „Dzieci kukurydzy: Geneza”, „Juan de los Muertos”, “Intruzi”, “Megan Is Missing”, “The Whisperer in Darkness”, “Oszukać przeznaczenie 5”, “Silent But Deadly”, “Silent Hill: Apokalipsa”, “Miłosne piekło”, “Internat”, “Paranormal Activity 3”, “Underworld: Przebudzenie”

piątek, 22 lutego 2013

„Sprawa z przeszłości” (2009)

Kevin jest niepraktykującym ostatnimi czasy psychiatrą, który poświęcił się pisaniu książek psychologicznych. Jego ostatnie dzieło traktuje o osobowościach wielorakich, które szczególnie go interesują. Pewnego wieczora zjawia się u niego siostra jego dawnej pacjentki, której postawił błędną diagnozę, na skutek której dziewczyna utknęła w zakładzie psychiatrycznym w stanie katatonii, wywołanej lekami. Kobieta szantażem zmusza Kevina do ponownego rozpatrzenia przypadku osobowości wielorakiej jej siostry, Jane. Po przekonaniu kierownictwa szpitala, aby na jakiś czas odstawili chorej leki psychiatrze udaje się porozumieć ze wszystkimi jaźniami, zamieszkującymi w ciele Jane, jednak wkrótce odkrywa, że jej przypadek mocno różni się od innych, z którymi miał do czynienia w przeszłości. Kevin postanawia wyjaśnić wszystkie zagadkowe aspekty jej osobliwej choroby.
Thriller telewizyjny Bryan’a Goeresa, zrealizowany w Hiszpanii. Po opisie pewnie wielu potencjalnych widzów dojdzie do wniosku, że podobnych dreszczowców, traktujących o rozszczepionych osobowościach było już całkiem sporo – wystarczy, choćby wspomnieć „Lęk pierwotny” (1996) i „Tożsamość” (2003) – jednakże po obejrzeniu drugiej części filmu będą zmuszeni zweryfikować swoje sceptyczne nastawienie.
Najważniejsze, o czym muszę wspomnieć, tytułem wstępu to telewizyjna realizacja, która w obecnych czasach nie każdemu przypadnie do gustu. „Sprawa z przeszłości” prezentuje sobą dokładnie taki poziom, jakiego oczekuję od kina – zero efektów komputerowych, maksymalne skupienie na zmuszającej do myślenia fabule – aczkolwiek w swoich zamiłowaniach plasuję się w zdecydowanej mniejszości, więc lojalnie ostrzegam wielbicieli wysokobudżetowego efekciarstwa: to nie jest produkcja dla was. Początkowo fabuła jest dosyć klarowna, ot mamy psychiatrę, zajmującego się osobowościami wielorakimi, który pada ofiarą szantażu kobiety, której siostra po podpaleniu w przeszłości pewnej posiadłości, na skutek błędnej diagnozy Kevina przebywa, naszpikowana lekami w zakładzie psychiatrycznym. Armand Assante w roli głównej, aczkolwiek nie najtrudniejszej zaprezentował się całkiem przekonująco, aczkolwiek Dina Meyer, którą bardzo lubię deklasowała go, ilekroć tylko pojawiła się na ekranie. Fabuła nabiera tempa w momencie spotkania Kevina z borykającą się z mnogą osobowością Jane. W tym momencie przeżyłam pierwszy szok, widząc znaną z ról seks bombek w komediach romantycznych, Lacey Chabert oszpeconą do granic możliwości – blada cera, podkrążone oczy i przetłuszczone włosy, bez wątpienia jej niełatwa rola wymagała dokładnie takiej koszmarnej aparycji, więc charakteryzatorzy naprawdę postarali się o daleko idący realizm. Z jej grą natomiast jest nieco gorzej. Mając przed sobą trudne zadanie wcielenia się w różne, odmienne charakterologicznie osobowości, z licznymi atakami wściekłości Chabert obok kreacji przyzwoitych (np. flirciarskiej Mary) miała również swoje gorsze chwile (np. w momentach niekontrolowanych ataków głębokiego przerażenia). Cóż, można chyba śmiało orzec, że miejscami nie udźwignęła scenariusza.

A scenariusz to jedna wielka zagadka – pytania bez odpowiedzi mnożą się w zastraszającym tempie, dając widzowi jasno do zrozumienia, że oto ma do czynienia z tego rodzaju thrillerem psychologicznym, który zmierza do finalnego całkowitego zaskoczenia odbiorcy, co z kolei sprawia, że odbiorca przez cały seans czynnie uczestniczy w śledztwie Kevina, starając się rozwiązać tę osobliwą zagadkę. Pytania zaczynają się już w chwili odkrycia psychiatry, że Jane w dzieciństwie nie była molestowana seksualnie, co według niego jest ewenementem, jeśli chodzi o osobowości wielorakie. Następnie odkrywa, że wszystkie jaźnie istniały kiedyś naprawdę, że należą do dziewczyn, które zaginęły w tajemniczych okolicznościach. Co jeszcze ciekawsze Jane zna ich profile psychologiczne, mimo że najprawdopodobniej nigdy się z nimi nie spotkała. Myślę, że uważny widz powinien bez problemu przewidzieć część intrygi, jednakże wątpię, aby domyślił się wstrząsającego finału. UWAGA SPOILER Znając już wszystkie nieprawdopodobne aspekty choroby Jane szybko zorientowałam się, że nie mam tutaj do czynienia z osobowością wieloraką tylko typowymi nawiedzeniami przez dusze zamordowanych kobiet – klasyczny motyw (podświadomego?) pragnienia duchów, aby żywi odnaleźli ich ciała. Natomiast zrobienie z Kevina mordercy z przeszłości już całkowicie mnie zaskoczyło, bowiem dałam się zwieść twórcom przez liczne tropy, mające na celu odsunięcie od niego podejrzeń. Muszę przyznać, że ten motyw, mimo ewidentnej wtórności, sprawił, że film utknął mi w pamięci, co z pewnością byłoby niemożliwe, gdyby filmowcy zdecydowali się na konwencjonalne zakończenie KONIEC SPOILERA. Mimo ogromnej sympatii, jaką zapałałam do tego obrazu, już w pierwszych minutach projekcji; mimo, iż zaangażował mój umysł do czynnego udziału w intrygującej zagadce psychologiczno-kryminalnej niestety nie ustrzegł się również kilku denerwujących motywów. Po pierwsze elektrowstrząsy, które jakimś cudem muszą pojawiać się w niemalże każdym filmie, rozgrywającym się w zakładzie psychiatrycznym oraz postać medium – irytującego pijaczyny, który zamiast skomplikować fabułę wprowadził jedynie kilka nużących sekwencji pod koniec seansu.
Wielbicielom niskobudżetowych, skupionych na fabule thrillerów oczywiście polecam „Sprawę z przeszłości” z czystym sercem – kto wie, może będą bawić się podczas projekcji równie intensywnie, jak ja. Jednakże jeszcze raz podkreślam, że entuzjaści „masówek”, stawiających na daleko idące efekciarstwo zdecydowanie powinni trzymać się od tego obrazu z daleka. Ta produkcja nie epatuje nieustającą akcją tylko intrygującą tajemnicą i jako takowa, w moim odczuciu, całkowicie zdaje egzamin.

środa, 20 lutego 2013

„Mama” (2013)

Recenzja na życzenie
Pewien zrozpaczony mężczyzna zabija swoją żonę i porywa dwie małe córeczki, Lilly i Victorię. W trakcie szaleńczej jazdy ich samochód wypada z ulicy. Poturbowana, ale cała rodzina znajduje schronienie w starej chatce w lesie, w której ojciec wkrótce ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Po jakimś czasie dziewczynki zostają odnalezione przez ekipę poszukiwawczą, wynajętą przez ich wujka Lucasa, który nie bacząc na ich dzikie zachowanie wraz ze swoją dziewczyną, Annabel, postanawia zapewnić im niezbędne warunki wychowawcze. W tym celu wszyscy przeprowadzają się do nowego domu, podarowanego przez lekarza dziewczynek, zainteresowanego ich przypadkiem – bowiem Lilly i Victoria uparcie utrzymują, że opiekuje się nimi ktoś, kogo nazywają Mama.
Przyznaję, że podchodziłam do tego filmu z dużą dozą sceptycyzmu z dwóch prostych powodów: po pierwsze nie mam dobrego doświadczenia z szeroko reklamowanymi horrorami – zazwyczaj próbują przypodobać się szerokiemu gronu odbiorców, a nie wielbicielom kina grozy; po drugie nie przepadam za filmami, w których maczał palce Guillermo del Toro (no, może poza „Labiryntem fauna” i „Istotą”). W tym przypadku tylko (a może aż) wyłożył pieniądze, oddając inicjatywę reżyserską debiutantowi Andresowi Muschietti’emu. W ten sposób powstała hiszpańsko-kanadyjska ghost story, która ku mojemu wielkiemu zdumieniu niemalże całkowicie mnie zadowoliła.
Fabuła, pozornie, jest nadzwyczaj prosta – ot, dwie dziewczynki znikają w leśnej głuszy, po czym odnajdują się, jako nieprzystosowane do cywilizowanego życia dzikusy. Oczywiście, po przeprowadzce do nowego domu i krótkim pożyciu z wujkiem i jego dziewczyną oraz terapii psychiatrycznej stopniowo przyzwyczajają się do obowiązujących norm społecznych. Jednakże, pomimo tej prostoty fabularnej widz szybko wyczuje tajemnicę, tkwiącą gdzieś pod powierzchnią, która skumuluje się w momencie wyjawienia przez Victorię, iż zarówno ją, jak i jej siostrę prześladuje coś o imieniu Mama. Jak można się spodziewać początkowo wszyscy dorośli będą przekonani, że jest ona wyimaginowaną manifestacją okaleczonych młodzieńczych umysłów, aczkolwiek widz z miejsca da wiarę ich słowom – a jeśli nie to twórcy stosunkowo szybko postarają się przekonać go o prawdziwości nadnaturalnej siły, drzemiącej w nowym domu naszych protagonistów. Klimat wszechobecnego zagrożenia i intrygującej tajemnicy (kim jest Mama? czego chce?) znacznie potęgowany przez nastrojową ścieżkę dźwiękową, o dziwo, jest znakomicie wyczuwalny w każdej minucie seansu, aczkolwiek na tym nie kończą się próby przestraszenia publiczności przez twórców filmu. Nieodzowne dla współczesnych ghost story jump sceny na szczęście nie służą jedynie akcentowaniu najwyższego stanu przerażenia protagonistów – nie ma tutaj sytuacji typu głośna muzyka, obrót bohatera i… nic. W trakcie każdego pogłośnienia ścieżki dźwiękowej bohater (najczęściej Annabel) zostaje skonfrontowany albo z którąś z dziewczynek, albo z tajemniczą zjawą, snującą się po domu. Drugim elementem, mającym na celu zaniepokojenie odbiorcy są efekty komputerowe, które początkowo, kiedy jeszcze nie widzimy zagrożenia w całej jego koszmarnej okazałości zawodzą swoją sztucznością – mam tutaj na myśli sceny z wychodzącą ze ścian czarną substancją (ektoplazmą?) i przykurczoną postacią, przemykającą na czworakach za plecami naszych protagonistów. Radzę również zwrócić uwagę na nowatorsko zrealizowane sceny snu Annabel, mającego na celu zobrazowanie historii Mamy – miażdżący efekt! Natomiast w finalnym odkryciu całościowej aparycji zjawy spece od efektów naprawdę się postarali, widocznie czerpiąc inspirację z azjatyckich, czarnowłosych kobiecych duchów. Nawet zakończenie, czyli typowy wyciskacz łez, niezmiernie mnie poruszyło – pewnie za sprawą hipnotyzującej muzyki, podkreślającej tragizm sytuacyjny, widziany na ekranie.
Do obsady, nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń. Zarówno Jessica Chastain, jak i Nikolaj Coster-Waldau spisali się nadzwyczaj przekonująco. Odtwórczyni roli Victorii, Megan Charpentier, jak na swój młody wiek również niczym mnie nie rozczarowała. Aczkolwiek w moim mniemaniu oni wszyscy zostali zdeklasowani przez najmłodszą, debiutantkę Isabelle Nelisse, której przypadła rola przerażającej Lilly – ten dzieciak niepokoił mnie, ilekroć tylko pojawił się w kadrze. Na pewno jeszcze przez długi czas nie zapomnę jej znakomitej kreacji!

Mówcie, co chcecie, ale „Mama”, wyłączając kila nieudanych efektów komputerowych prezentuje sobą dokładnie taki poziom realizacyjny i klimatyczny, jakiego nieustannie poszukuję w kinie grozy. Ten film nie tylko intryguje ciekawą osią fabularną, ale również mocno niepokoi, więc wielbiciele horroru łączcie się i szturmujcie kina!

wtorek, 19 lutego 2013

Konkurs

Mam przyjemność ogłosić kolejny konkurs tym razem ze znajomości klasyków kina grozy. Poniżej znajdują się kadry z 20 kultowych horrorów, a Waszym zadaniem będzie odgadnięcie ich tytułów (wszystko jedno czy oryginalnych, czy polskich). Na maila buffy1977@wp.pl do 16 marca (włącznie) proszę przesyłać te tytuły, które znacie. Wygrywa ta osoba, która odgadnie ich najwięcej. W przypadku kilku kompletów odpowiedzi zwycięzca zostanie wyłoniony drogą losową. Ogłoszenie wyników 17 marca.
Zagadka:
(kliknij w obrazek, aby powiększyć)


Nagrody ufundowało wydawnictwo SQN:
1. Robert Kirkman, Jay Bonansinga „Żywe Trupy: Narodziny Gubernatora”
2. Mira Grant „Przegląd Końca Świata: Feed”

Wszystkich chętnych zapraszam do zabawy i życzę powodzenia!

niedziela, 17 lutego 2013

Stephen Rebello „Alfred Hitchcock. Nieznana historia Psychozy”

Wyobraźcie sobie, że macie w ręku książkę w najdrobniejszych szczegółach omawiającą jeden z uwielbianych przez was filmów. Czy bylibyście równie oszołomieni, jak ja, kiedy sięgałam po wydaną w twardej oprawie, rzetelną pracę amerykańskiego scenarzysty i pisarza Stephena Rebello, przytaczającą dosłownie każdą informację na temat kultowej „Psychozy” Alfreda Hitchcocka? Pewnie nie – chyba tylko ja mam, aż taką obsesję na punkcie danego filmu, aby odczuwać wręcz bolesny głód ciekawostek na jego temat. Jednakże już pomijając kwestię sympatii lub antypatii do „Psychozy” należy oddać Rebello sprawiedliwość, że przypadkiem lub z rozmysłem wyszło mu z tego niezapomniane, przystępnie napisane dzieło, w którym o przytaczaniu suchych faktów nie może być mowy, bowiem z każdej stronicy „Nieznanej historii Psychozy” wyziera prawdziwa pasja – miłość nie tylko do filmu, ale również całej ekipy, która nad nim pracowała.
„Kiedy rozległa się muzyka […] ludzie mało nie pospadali z krzeseł”.
Podstawą niniejszej książki były wywiady przeprowadzone przez Rebello z wszystkimi członkami ekipy, łącznie z Alfredem Hitchcockiem; osobiste notatki reżysera oraz niezliczone biografie, analizy i publikacje, więc o nierzetelności tej lektury nie może być mowy. Zaczyna się od skróconej historii mordercy Eda Geina, wraz ze wszystkimi szokującymi aspektami jego ohydnych zbrodni. Jak wiemy był on prekursorem Normana Batesa, a więc zaraz po tej krótkiej biografii przejdziemy do Roberta Blocha, który przybliży nam nieco proces pisania swojej książki, na kanwie której powstał najważniejszy dreszczowiec w historii kina oraz reakcje społeczeństwa i konserwatywnych mediów na koszmarne wydarzenia na farmie Geina. Następnie dowiemy się, w jaki sposób doszło do przełomowego spotkania Hitchcocka z powieścią Blocha i jakiego poświęcenia wymagało od niego zekranizowanie jej. W purytańskich latach 50-60-tych reżyser nie mógł liczyć na poparcie producenta i cenzury przy filmie, traktującym o bestialskich (jak na tamte czasy) mordach i transwestytyzmie, a więc zmuszony był sam sfinansować ową produkcję oraz utargować z nieubłaganą cenzurą każdy jej szokujący szczególik. Kiedy wreszcie dostał zgodę na swój trzydziestodniowy szoker, który z uwagi na niewielki budżet musiał zostać zrealizowany, jak film telewizyjny przystąpił do kompletowania ekipy. Zaczął od scenarzysty, którego wkrótce zwolnił i zatrudnił nowego, który był w stanie przelać na papier wizję Hitchcocka. Potem zajął się studiem, ekipą techniczną, scenografią, garderobą i charakteryzacją – czytelnik będzie miał niepowtarzalną okazję zajrzeć za kulisy i zobaczyć oczyma wszystkich członków zespołu, jak też wyglądały przygotowania do tworzenia filmu w dawnych czasach.
Jedna z kluczowych postaci „Psychozy”, ówczesna gwiazda, Janet Leigh o swojej roli mówiła tak: „W książce była wiadomość, że rola Mary w filmie nie będzie aż tak ważna. Byłam zaintrygowana. Odebrałam to tak, że jej rola nie tylko była kluczowa w powieści Roberta Blocha, ale że wystarczy ją zobaczyć przez krótki fragment filmu i już nie będzie się dostrzegało nikogo poza nią – z wyjątkiem Normana.” Jak wiemy, miała całkowitą rację:) Mając już skompletowaną obsadę Hitchcock rozpoczął zdjęcia. Tutaj również autor postarał się przybliżyć czytelnikom cały proces powstawania filmu, więc będziemy mieli niebywałą okazję dowiedzieć się, jak nakręcono między innymi takie sekwencje, jak kultowe morderstwo pod prysznicem, zabójstwo detektywa i odkrycie tożsamości psychopaty. Nie będę rozwodzić się nad tym, co jeszcze znajdziemy w tej pozycji, bo o wiele szybciej byłoby omówić to, czego w niej zabrakło, bowiem miałam nieodparte wrażenie, że dowiedziałam się absolutnie wszystkiego – od przełomowych ciekawostek po te mało ważne. Pomijając przygotowania i zdjęcia do „Psychozy” Rebello pokusił się nawet o dokładne omówienie oryginalnej kampanii reklamowej, reakcji ówczesnej publiczności na ten dreszczowiec oraz krytyków, którzy jak zwykle zmieniali swoje negatywne opinie, dostosowując je do komercyjnego sukcesu najbardziej znanego obecnie obrazu Alfreda Hitchcocka.
Jako, że książka Rebello była punktem wyjściowym głośnego kinowego obrazu zatytułowanego „Hitchcock” można domniemywać, że adaptacja ma z nią wiele wspólnego. Nic bardziej mylnego. Podczas, gdy film najmocniej skupił się na pożyciu małżeńskim reżysera (czego chciał sam Rebello) to „Nieznana historia Psychozy” od początku do końca stanowi zbiór informacji odnośnie sfery zawodowej Hitchcocka – Alma jest jedynie wzmiankowana. To nie jest książka dla wielbicieli beletrystycznych dramatów tylko zbiór unikalnych informacji dla prawdziwie fanatycznych widzów „Psychozy” (czyli dla mnie) oraz czytelników zainteresowanych procesem powstawania filmów. Jak dla mnie Rebello napisał coś niesamowitego, do czego często będę wracać i czego nigdy nie zapomnę!
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 16 lutego 2013

„Omen” (1976)

Szóstego czerwca o szóstej rano w rzymskiej klinice przychodzi na świat dwóch chłopców. Syn amerykańskiego dyplomaty, Roberta Thorna i jego żony Katherine rodzi się martwy, więc mężczyzna w trosce o małżonkę przyjmuje drugie dziecko, którego matka nie przeżyła porodu. Państwo Thorn przez pięć lat szczęśliwie wychowują nie swojego syna Damiena, ale wkrótce w ich otoczeniu zaczyna dochodzić do niecodziennych zdarzeń, które zdają się kumulować w obecności chłopca. Wkrótce Robert dowiaduje się, że wychowuje Antychrysta, który ma za zadanie zniszczyć świat.
„Dziecko Rosemary” (1968), „Egzorcysta” (1973) i właśnie „Omen” to magiczna trójca najbardziej znaczących dla filmowego horroru produkcji satanistycznych, które w czasach swojej świetności skutecznie szokowały i przerażały widzów, inspirując kolejnych twórców tego rodzaju obrazów po dzień dzisiejszy. Richard Donner na podstawie scenariusza Davida Seltzera nakręcił horror, który straszy nawet niektórych współczesnych odbiorców. Nie tylko przetrwał próbę czasu, ale doczekał się również trzech sequeli i remake’u.
„Tu jest [potrzebna] mądrość. Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego: sześćset sześćdziesiąt sześć.” Apokalipsa św. Jana
Fabuła, choć przewidywalna, jak na lata 70-te dotyka wielu różnych wątków, ze szczególnym wskazaniem na aspekty religijne i dramat rodzinny. Już od pierwszego pojawienia się Damiena na ekranie całe Zło, nieustannie wyczuwalne podczas seansu, ogniskuje się w jego osobie. Nie tylko twórcy postarali się o ten osobliwy, surowy klimat nadnaturalnej grozy, ale również, a może nawet przede wszystkim odtwórca roli Damiena, Harvey Stephens – chłopiec o słodkiej aparycji z diabelskim błyskiem w oku. Wiele osób twierdzi, że do sukcesu „Omenu” nade wszystko przyczyniła się nagrodzona Oscarem ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Jerry’ego Goldsmitha i rzeczywiście miejscami (szczególnie, gdy słyszymy mrożące krew w żyłach chórki) znacząco potęguje atmosferę grozy, aczkolwiek w moim mniemaniu ma również swoje minusy – szczególnie w trakcie mniejszego napięcia, kiedy nieadekwatnie do sytuacji dudni sielankowymi tonami. Właściwa akcja filmu rozpoczyna się po ukończeniu przez Damiena piątego roku życia, gdy podczas przyjęcia jego opiekunka deklaruje mu całkowite oddanie z wisielczym sznurem na szyi, po czym… skacze. Jeśli ktoś nie zorientował się wcześniej to przełomowy moment seansu, sygnalizujący widzom, że oto mają do czynienia z prawdziwie diabelskim czarnym charakterem – Antychrystem o twarzy aniołka. Następne sceny będą tylko utwierdzać nas w przeświadczeniu zła, drzemiącego w chłopcu – na jego widok zwierzęta w parku safari uciekną w popłochu, a widok kościoła wywoła u niego atak niekontrolowanej paniki. Te drobne incydenty wkrótce wyewoluują w coś znacznie poważniejszego – znający prawdę o Damienie ksiądz zostanie nadziany na pręt, a jego przybrana matka padnie jego ofiarą, w trakcie moim zdaniem najmocniej kojarzącej się z tym obrazem sceny. Ponadto na horyzoncie pojawi się niejaka pani Baylock, nowa niania chłopca, przywodząca na myśl gotycką personę, odzianą w czerń i snującą się po domu, knując coś niegodziwego. Jej konfrontacja z panią Thorn to prawdziwe mistrzostwo operatora i dźwiękowca z licznymi zbliżeniami na oczy w takt złowieszczych chórków. Druga część filmu, choć nie zrezygnuje z tego miejscami trudnego do wytrzymania surowego klimatu grozy skupi się raczej na aspektach detektywistycznych, kiedy to przybrany ojciec Damiena (znakomity Gregory Peck) wraz z nowo poznanym fotografem wyruszy w świat, aby dowiedzieć się jak też zgładzić diabelskie nasienie, naznaczone liczbą 666, która ponoć symbolizuje Szatana, Antychrysta I Fałszywego Proroka. Pytanie tylko, czy Thorn zdoła zabić dziecko? W końcu mimo jego morderczej natury Damien nadal wygląda nadzwyczaj niewinnie…
„Omen” z pewnością jest jednym z tych obrazów, który w dzieciństwie niejednemu widzowi dostarczył sennych koszmarów, bo choć tak na dobrą sprawę unika daleko idącej dosłowności w eksponowaniu najczystszego zła (jak na przykład „Egzorcysta”) to osiada na naszej podświadomości, gdzie zostaje przez długi czas po zakończeniu projekcji. A ostatni słodko-diaboliczny uśmiech Damiena do kamery, będący jego własną improwizacją, sprawi, że nawet największe niedowiarki, choć przez chwilę wyczują obecność prawdziwego zła w swoim otoczeniu. Nazwać „Omen” arcydziełem światowej kinematografii to wielkie niedopowiedzenie – to kamień milowy nurtu satanistycznego, podobnie jak poprzednie „Dziecko Rosemary” i „Egzorcysta”, a co za tym idzie pozycja obowiązkowa dla każdego horrormaniaka.

czwartek, 14 lutego 2013

„Hitchcock” (2012)

Po premierze filmu „Północ – północny zachód” naciskany przez producenta Alfred Hitchcock poszukuje pomysłu na swój nowy film. Przypadkiem trafia na książkę Roberta Blocha, zatytułowaną „Psychoza” i postanawia ją zekranizować. Sceptycznie nastawiony do tak zwyrodniałego filmu Paramount nie zgadza się na finansowanie go. Po konsultacji z żoną, Almą, Hitchcock opłaca wszystkie koszty produkcji, mając nadzieję, że owe przedsięwzięcie nie zrujnuje go finansowo. Podczas zdjęć Hitchcock jak zwykle wykazuje niezdrowe zainteresowanie blondwłosą aktorką, Janet Leigh, a jego żona coraz więcej czasu spędza z pewnym scenarzystą, o którego Alfred wkrótce staje się mocno zazdrosny.
Głośna ekranizacja książki Stephena Rebello z Anthonym Hopkinsem w roli głównej. Sacha Gervasi, mając do dyspozycji wysoki budżet nakręcił kawałek biografii legendarnego reżysera Alfreda Hitchcocka, przy okazji znakomicie oddając realia schyłku lat 50-tych i początku 60-tych. Film obrazuje mniej więcej rok z życia reżysera, ze szczególnym wskazaniem na proces powstawania jego najsłynniejszego dzieła oraz problemów małżeńskich. Po lekturze kilku recenzji niniejszej produkcji spodziewałam się maksymalnie wyidealizowanej kreacji Hitchcocka, jednakże moje odczucia jak zwykle były nieco inne niż u większości widzów.
Mając już za sobą seans niskobudżetowej „Dziewczyny Hitchcocka”, która obrazuje nieco późniejszy okres życia reżysera tym razem zmierzyłam się z początkami jego niezdrowej obsesji na punkcie blondwłosych aktorek. Uważny widz szybko zauważy, że analogicznie do kręconego właśnie przez Hitchcocka dreszczowca on również walczy ze swoją własną psychozą. Pierwsze sygnały jego negatywnej strony osobowości widzimy już w trakcie pierwszej kolacji z Almą i nowo zatrudnioną aktorką, Janet Leigh (wykreowaną przez Scarlett Johansson, której nie darzę zbytnią sympatią, aczkolwiek przyznaję, że całkiem zgrabnie udźwignęła swoją rolę). Hitchcock już wówczas, ku niezadowoleniu swojej żony, wykazuje niezdrowe zainteresowanie młodą kobietą. Kiedy w dalszej części seansu na scenę z rzadka wkracza odtwórczyni roli Very Miles, Jessica Biel, dowiadujemy się o jej antypatycznej postawie względem Hitchcocka, który niegdyś miał obsesję na jej punkcie – zakończonej po zajściu przez nią w ciążę. Teraz Hitchcock nie może zrozumieć wyższości potomka nad sławą, miłość macierzyńska jest dla niego abstrakcyjnym pojęciem, co wprost wyjawia Janet. Dodajmy do tego chorobliwą zazdrość o żonę, którą sam rani swoimi relacjami z blondynkami oraz Eda Geina w roli jego wewnętrznego głosu. To kim był owy mężczyzna jest aż nadto wymowne. Równocześnie twórcy skupili się na perfekcyjności Hitchcocka w sferach zawodowych oraz jego ściskającym serce zagubieniu, podsycanym strachem przed samotnością. Ta dwoistość głównej postaci filmu nie była łatwa do odegrania, aczkolwiek kto poradziłby sobie z nią lepiej niż Anthony Hopkins? Choć jego mimika znacznie zubożała po przywdzianiu maski, imitującej twarz prawdziwego Alfreda Hitchcocka w zamian jego teatralny sposób bycia nieodmiennie mnie intrygował.
Traktując „Hitchcocka” jako preludium „Dziewczyny Hitchcocka” wydaje mi się, że jedyną całkowicie inaczej wykreowaną postacią jest Alma. Mam wrażenie, że Helen Mirren w tej roli spisała się jeszcze bardziej przekonująco niż Hopkins. Jej Alma jest silną, samowystarczalną kobietą, bez której Hitchcock, jak sam przyznaje, byłby nikim. To głównie dzięki niej teraz, po tylu latach możemy oglądać legendarne dzieło, jakim bez wątpienia jest „Psychoza”, a już na pewno zawdzięczamy jej znakomitą ścieżkę dźwiękową w trakcie kultowej sceny pod prysznicem (o ile uwierzymy, że wszystkie wydarzenia pokazane w filmie wydarzyły się naprawdę). Jeśli chodzi o proces powstawania „Psychozy” to myślę, że twórcy nie pokazali jej fanom niczego, czego nie wiedzieli już wcześniej – wykupienie przez Hitchcocka wszystkich egzemplarzy książki Blocha z całych Stanów Zjednoczonych; przeprawa z cenzurą, która zabroniła pokazywania nagości, noża zagłębiającego się w ciało ofiary oraz… sedesu (co współczesnego widza z pewnością mocno rozbawi) i późniejsze przysięgi urzędnika odnośnie faktu, że w sławetnej scenie pod prysznicem narzędzie zbrodni weszło w ciało Janet (jak wiemy ówczesna publika dzięki sile sugestii również była o tym przekonana). Ponadto obawy Alfreda i Almy, odnośnie przyjęcia „Psychozy” przez publikę nie udzielają się widzowi, ponieważ doskonale zdaje on sobie sprawę z końcowego efektu ich ciężkiej pracy na własny rachunek.
„Hitchcocka” oglądałam z prawdziwym zainteresowaniem, bo choć w moim mniemaniu nie dorównuje „Dziewczynie Hitchcocka” jest naprawdę sprawnie zrealizowanym, pełnym interakcji międzyludzkich i na szczęście nienastawionym na bezsensowne efekciarstwo dramatem biograficznym, traktującym między innymi o jednym z moich ulubionych filmów – legendarnej „Psychozie”. Wszystko tutaj jest „dopięte na ostatni guzik” od realizacji, przez problematykę i scenerię po obsadę. Jednak widzów nastawionych na kinowy, pełen nieustającej akcji super hicior z pewnością ta produkcja mocno zawiedzie.

środa, 13 lutego 2013

Świat Książki uratowany!

Z nieukrywaną przyjemnością informuję, że Świat Książki został kupiony przez wrocławskie wydawnictwo Bukowy Las. Nowy właściciel deklaruje zachowanie odrębnego profilu Świata Książki z istniejącym obecnie planem wydawniczym na 2013 rok, jak najszybsze wznowienie działalności oraz chęć dalszej współpracy z częścią dotychczasowego zespołu. Teraz czekamy na wieści „co dalej”- czy Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów wyda zgodę na transakcję, na „co dalej”od nowego właściciela. Oraz jak planują kontynuować i kto trafi do ich ekipy pracowników.
Drugą informację, a raczej prośbę kieruję do czytelników książek. W blogosferze istnieje blog http://wyczytanezapisane.wordpress.com/, na którym gromadzone są różne wpadki językowe i stylistyczne, wynotowane z książek. Jeśli ktoś natknął się na takie „smaczki” proszę o podesłanie na adres wyczytane.zapisane@gmail.com

wtorek, 12 lutego 2013

„Kolekcjoner” (2012)

Recenzja na życzenie
Elena wybiera się wraz z dwójką przyjaciół do nocnego, elitarnego klubu, który wkrótce potem zostaje opanowany przez seryjnego mordercę, zwanego Kolekcjonerem. Za pomocą przemyślnie skonstruowanych pułapek mężczyzna pozbawia życia niemalże wszystkich uczestników imprezy, a Elenę zabiera do swojej kryjówki. Tymczasem jej ojciec wysyła grupę przeszkolonych bojowo ludzi do Arkina, który niedawno przeżył spotkanie z Kolekcjonerem. Mężczyzna zgadza się zaprowadzić ich do opuszczonego hotelu, w którym przebywa morderca wraz z porwaną dziewczyną. Kiedy tylko przekraczają jego próg stają w szranki nie tylko z Kolekcjonerem, ale również z jego śmiertelnymi pułapkami.
Sequel głośnego obrazu torture porn z 2009 roku, którego reżyserem i współscenarzystą również jest Marcus Dunstan. Ilekroć przychodzi mi sięgać po wysokobudżetowe horrory, które trafiły do kin w dodatku w 3D zapala mi się przysłowiowa czerwona lampka, bowiem faktem jest, że w takich przypadkach twórcy rzadko, kiedy myślą o wielbicielach gatunku, stawiając raczej na daleko posunięte efekciarstwo, które ma szansę przypaść do gustu „kinowym wyjadaczom”. O ile pierwsza część dbała o klimat i napięcie „Kolekcjoner” niemalże całkowicie z tego rezygnuje na rzecz jakże pomysłowych i jakże krwawych scen mordów. Akcja rozpoczyna się już po dziesiątej minucie filmu, kiedy to widzimy, jak niemalże wszyscy uczestnicy elitarnej imprezy zostają poszatkowani przez ogromną kosiarkę. Choć ta scena niewątpliwie dała twórcom pretekst do maksymalnego wykorzystania sztucznej posoki, na miarę „Martwicy mózgu” niestety nie skorzystali z okazji, dość oszczędnie szafując czerwienią – dodam, że sztuczna krew, choć niewygenerowana komputerowo (co się chwali) zdecydowanie nie przekonuje swoją zbyt jasną barwą i rozcieńczoną konsystencją, zarówno w trakcie omawianej sceny gore, jak i każdej kolejnej. A jest ich naprawdę mnóstwo. Scenarzyści poświęcili fabułę na rzecz pomysłowych pułapek, co z jednej strony okaże się zbawienne dla wielbicieli krwawych horrorów, ale równocześnie znuży nastawionych na większą komplikację widzów.
Fabułę w skrócie można podsumować w następujący sposób: grupa ludzi wchodzi do naszpikowanej pułapkami kryjówki Kolekcjonera, aby uratować młodą dziewczynę. Reszta to zwykła rzeź, której finał przewidzimy już w pierwszych minutach seansu. Niczym w „Pile 2” opuszczony hotel staje się istnym torem z przeszkodami dla grupki śmiałków, którzy stopniowo się „wykruszają”. Zobaczymy między innymi metalowe pale, wychodzące z sufitu i przyszpilające mężczyznę do podłogi; kobietę przybitą gwoździami do ściany; ludzi w klatce miażdżonych przez dodatkową ściankę; łamanie ręki; nabijanie na haki i tak dalej, i tak dalej. Oczywiście, kiepska realizacja scen mordów nie pozwoliła mi na jakieś większe zniesmaczenie, sprawiła raczej, że oglądałam te wszystkie wynaturzenia z maksymalną beznamiętnością. Z kilkoma wyjątkami. Pierwsza scena, która przypadła mi do gustu dotyczy naszpikowanych lekami ludzi – okaleczonych nieszczęśników, zachowujących się jak wściekłe psy. Jak stwierdza jeden z bohaterów filmu przywodzą na myśl klasyczne zombie, dzięki znakomitej charakteryzacji, rzecz jasna. Najbardziej poruszyła mnie scena z włochatymi pająkami, ale tylko przez wzgląd na moją wrodzoną arachnofobię. I na koniec, chociaż cały seans w przeciwieństwie do części pierwszej pozbawiony jest jakiejkolwiek dozy klimatu to zauważyłam JEDNĄ pełną umiejętnie stopniowanego napięcia scenę, w trakcie samotnej wędrówki Arkina, osnutego migającym światłem. Tutaj oświetleniowiec naprawdę się postarał, aczkolwiek kompozytor, Charlie Clouser, podobnie, jak przez cały seans zwyczajnie drzemał.
W roli głównej ponownie zobaczymy Josha Stewarta, który aktorsko przez te trzy lata prawie w ogóle się nie poprawił, aczkolwiek jego „narkotyczne” spojrzenie nieodmiennie mnie hipnotyzowało. Pierwiastek żeński, Emma Fitzpatrick, został sprowadzony do nieustannego panikowania i mało przekonującego wrzasku i podobnie, jak pozostali członkowie obsady był tłem dla postaci Arkina.
Jeśli ktoś lubi takie niewymagające myślenia „rąbanki” bez większej komplikacji fabularnej to może śmiało sięgnąć po „Kolekcjonera” (nawet nie znając części pierwszej bez problemu poradzi sobie ze scenariuszem). Jako jednorazowa, niewbijająca się w pamięć rozrywka na jeden raz może zdać egzamin, aczkolwiek radzę nie spodziewać się niczego nadzwyczajnego.

niedziela, 10 lutego 2013

Jeffrey Ford „Portret pani Charbuque. Asystentka pisarza fantasy”

Wydawnictwo Mag przygotowało prawdziwą niespodziankę zarówno dla wielbicieli opowiadań, jak i powieści, będących swego rodzaju miszmaszami gatunkowymi. Proza Jeffrey’a Forda wymyka się jakimkolwiek klasyfikacjom, bo choć najbliżej jej do fantasy uważny czytelnik dostrzeże również echa science fiction, horroru, dramatu, kryminału, a nawet romansu. Jego styl nie tylko pobudza wyobraźnię swoją kwiecistą konstrukcją, ale przy okazji daje czytelnikowi trudne do zignorowania przesłanki, że tak naprawdę nie ma do czynienia ze zwykłą, nastawioną na rozrywkę opowieścią, ale czymś o wiele głębszym, trudno uchwytnym, a jednak delikatnie wyczuwalnym.
Na pierwszą część książki składa się 16 opowiadań (opatrzonych odautorskimi notkami krótko omawiającymi ich genezę) będących szybkim przeglądem zdolności pisarskich Forda. Choć zbiorek, obok absolutnych hitów, oferuje nam również kilka mniej interesujących historii tak na dobrą sprawę daje nam powody przypuszczać, że oto zetknęliśmy się z autorem o nieograniczonych pokładach dziwnej wyobraźni, który nie boi się eksperymentować z gatunkami literackimi. Inność bardzo często idzie w parze z oryginalnością i tak też jest w tym przypadku. Ford konfrontuje nas między innymi z drzewnym stworzeniem powołanym do życia przez chłopca zainspirowanego przypowieścią biblijną o Adamie i Ewie; asystentką pisarza fantasy, która przenosi się do baśniowego świata; planetą robali zakochanych w XX-wiecznych filmach Ziemian; realiami pewnego sprzedawcy, próbującego namówić kogoś do kupna myślącego mózgu, zamkniętego w pojemniku; przejażdżką z Jezusem i diabłem (pachnie bluźnierstwem, aczkolwiek gwarantuję, że czarny humor Forda raczej odwróci uwagę chrześcijan od bohaterów tego opowiadania). Muszę przyznać, że byłam mocno zaskoczona nie tylko poziomem warsztatowym niniejszych krótkich form literackich, ale również zwariowanymi pomysłami autora, które co tu dużo kryć, dostarczyły mi sporej frajdy. Najbardziej wstrząśnięta byłam po przeczytaniu trzystronicowej historii zatytułowanej „Pansolapia”, gdzie Ford w bardzo chaotyczny sposób przedstawia swoją wizję na znaną tezę, że całe nasze życie nieustannie rozgrywa się w różnych wymiarach. Po zapoznaniu się z tą opowieścią przeszłam do notki odautorskiej, gdzie autor, jakby czytał mi w myślach pisze: „Podejrzewam, że większość osób po przeczytaniu Pansolapii pokręci głową i powie: Co to, kur***, jest?”. Taki właśnie jest Jeffrey Ford:)
„Życie nie polega na trwaniu w idealnym bezruchu. Taka stagnacja sama w sobie jest śmiercią. Życie to chaos, który przechyla szalę na którąś ze stron.”

Druga część książki to powieść zatytułowana „Portret pani Charbuque”, osadzona w roku 1893 w Nowym Jorku. Opowiada o pewnym znanym portreciście, Piero Piambo, który dostaje niecodzienne zlecenie od bogatej kobiety, która pragnie, aby ją namalował nie widząc jej. Aby mu to ułatwić dama obiecuje, że odpowie na każde pytanie, dotyczące jej egzystencji. Jak można się spodziewać Piambo wkrótce wpadnie w sidła niszczącej obsesji na punkcie tajemniczej pani Charbuque, ale będzie również musiał zmierzyć się z jej mężem oraz dziwną chorobą „krwawiących oczu”, na którą zapadają niektóre mieszkanki Nowego Jorku, a która zdaje się łączyć z niesamowitą historią życia byłej wróżbitki pani Charbuque.
Mam słabość do XIX-wiecznych książek, ale zadowalam się również współczesnymi lekturami, których akcja jest tylko osadzona w tamtym okresie. Ford, jak zwykle oparł swoją historię na oryginalnym, mocno intrygującym pomyśle, po czym przystąpił do eksperymentowania gatunkami – fantasy i kryminałem, osnutych delikatną aurą wszechobecnej grozy. Tak znakomicie udało mu się podsycić moją ciekawość, że zwyczajnie nie mogłam się doczekać końca, który jak podejrzewałam powie mi, jak też wygląda tajemnicza pani Charbuque. Jedyne, czego Fordowi zabrakło to archaiczny styl, który powinien być obecny w historii osadzonej w XIX wieku oraz oryginalne zakończenie – niestety, finał choć zaskakujący jest jedynie powtórką z innych znanych mi książek. Jednakże abstrahując od tych dwóch wpadek muszę przyznać, że dałam się porwać wizji XIX-wiecznego Nowego Jorku w pojmowaniu Forda – bogacze i ich niecodzienne zachcianki, laudanum, portretowanie, wróżbiarstwo, tajemnicza choroba i zgubna obsesja, czyli dokładnie to, co w tego typu literaturze lubię najbardziej.

Jeśli jesteś koneserem warsztatowo dopracowanej, barwnej prozy, wymykającej się jakimkolwiek szufladkom gatunkowym to niniejsza książka została napisana właśnie dla ciebie. Daj się porwać dziwności Forda i przeżyj przygodę, której długo nie zapomnisz!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu