niedziela, 31 marca 2013

„Piątek 13-go” (2009)

Recenzja na życzenie (Nukie)
Grupa przyjaciół wybiera się nad jezioro Crystal Lake, aby spędzić weekend na zakrapianej alkoholem zabawie pod namiotami. Pech chce, że biwakują nieopodal miejsca zamieszkania bohatera mrożących krew w żyłach legend, Jasona Voorheesa – zamaskowanego mordercy z maczetą, który przed laty był świadkiem morderstwa swojej psychopatycznej matki. Młodzi ludzie nie wiedzą jeszcze, że nieopatrzenie wchodząc na jego teren podpisali na siebie wyrok śmierci…
Kilka dni później Clay, brat jednej z zaginionych, dociera nad jezioro Crystal Lake, aby wypytać tutejszych mieszkańców. W swoim śledztwie dociera do domku letniskowego, zajmowanego przez grupę młodych wczasowiczów, oddających się beztroskiej zabawie. Wkrótce wszyscy staną się celem mordercy z hokejową maską na twarzy.

Pamiętam, że swego czasu z utęsknieniem czekałam na nowy „Piątek 13-go”, ponieważ jego twórca, Marcus Nispel, kilka lat wcześniej wyreżyserował, moim zdaniem, najlepszy XXI-wieczny remake horroru, jaki kiedykolwiek nakręcono – „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”, więc miałam pełne prawo spodziewać się rozrywki na najwyższym poziomie. Tym razem Nispel postanowił zrezygnować z remake’owania kultowego camp slashera Seana S. Cunninghama z 1980 roku, decydując się na reboot – prekursora nowej serii z Jasonem Voorheesem w roli głównej, którego akcja toczy się po wydarzeniach z części pierwszej, ale przed przywdzianiem sławetnej hokejowej maski przez mordercę – taka alternatywna cześć druga, podążająca w odrobinę innym kierunku niż stara seria. Na takowe umiejscowienie akcji wskazują początkowe ujęcia owiniętego w bandaże Jasona, który przywodzi na myśl mumię, aczkolwiek prezentuje się o wiele lepiej niż w starym sequelu, gdzie paradował z workiem na głowie. Oczywiście, z czasem Jason przywdzieje osławioną maskę hokejową, ale dopiero po dynamicznym prologu, moim zdaniem najmocniejszą częścią seansu.

Twórcy zdecydowali się na wprowadzenie dwóch grup protagonistów, których historie będą zazębiać się w dalszej części projekcji. W prologu poznamy grupkę młodych ludzi, biwakujących nad jeziorem Crystal Lake i jak to w slasherach zwykle bywa niewykazujących się choćby minimalną inteligencją – racjonalne myślenie blokują im hormony. Za wyjątkiem jednej dziewczyny, posiadającej wszelkie cechy final girl Whitney (przyzwoita, jak i cała obsada Amanda Righetti – no może wyłączając pozbawionego mimiki bożyszcza nastolatek Jareda Padaleckiego), praktycznie wszyscy czekają tylko na dogodny moment, aby zaspokoić swoje popędy płciowe – co wkrótce następuje, w myśl zasady „golizna w slasherach to podstawa”. Oczywiście, na Jasona nie przyjdzie nam długo czekać, co chwali się Nispelowi - ograniczył nudnawe gadki nierozgarniętych młodych ludzi do absolutnego minimum, przeskakując do brutalnego aspektu filmu. W prologu sceny mordów odznaczają się pewną dozą pomysłowości – szczególnie, mowa tutaj o podwieszeniu owiniętej w śpiwór dziewczyny nad ogniskiem, ale takie ujęcia, jak ugrzęźnięcie we wnykach, czy rozłupanie głowy maczetą również utrzymują wysoki poziom wizualny – na szczęście twórcy zdecydowali się na fizycznie obecną na planie posokę, zamiast efektów komputerowych, zwracając baczną uwagę na jej realistyczną barwę i konsystencję. Właściwie już prolog daje nad przedsmak tempa, jakim będziemy raczeni przez cały seans, bowiem kolejna grupka protagonistów również nie będzie miała okazji zdobyć sympatii widza, niemalże od razu stając się „pożywką dla mordercy”. Ma to swoje dobre strony, bo znacznie minimalizuje irytację widza ich trywialnym myśleniem, ale równocześnie sprawia, że nie sposób zidentyfikować się z nimi, a co za tym idzie dopingować im w walce o przetrwanie, która w moim mniemaniu szybko wpadnie w swego rodzaju monotonię – nawet błyskawicznie następujące po sobie sceny okrutnych mordów i chaotyczna bieganina po lesie może się przejeść, tym bardziej, że dynamika niemalże całkowicie wypiera klimat. Nispel, niestety nie zdecydował się na wykorzystanie hałaśliwej, aczkolwiek tak bardzo mrożącej krew w żyłach ścieżki dźwiękowej z pierwowzoru, pozostawiając jedynie główny motyw muzyczny, który i tak wybrzmiewa zbyt rzadko. Postawił na konwencjonalne, dopasowane do wydarzeń, ale niewbijające się w pamięć tony, które i tak szybko giną w całej tej zawrotnej akcji.  W ten sposób jedyne naprawdę klimatyczne sceny mają miejsce podczas samotnych wypraw naszych protagonistów po lesie – oświetleniowiec na szczęście nie przesadził z reflektorami, stawiając na naturalność, ale przy okazji sprawiając, że wszystko jest doskonale widoczne dla widza. Niestety, takich nastawionych na aurę czyhającego zewsząd niebezpieczeństwa scen jest zdecydowanie zbyt mało, bowiem wypiera ją zwykła rzeź – ciekawa wizualnie, ale bez klimatu nieodznaczająca się odpowiednią siłą rażenia.

Twórcy slasherów od zawsze wiedzieli, że ten nurt powinien się odznaczać kilkoma pozbawionymi logiki elementami, akceptowalnymi przez jego fanów, którzy paradoksalnie dostrzegają w nich pewien trudny do odparcia urok. Tak więc, kiedy ofiara ucieka przed mordercą na górę, zamiast do drzwi frontowych, albo po ogłuszeniu go rezygnuje z unicestwienia i rzuca się do ucieczki to prawdziwi wielbiciele slasherów całkowicie akceptują tego rodzaju konwencję. Podobnie, jest z motywem „ofiara biegnie, morderca sunie wolnym krokiem, ale ten drugi i tak wkrótce zyska przewagę”, czego Nispel widać nie zrozumiał. Chcąc zminimalizować wszelki brak logiki (co i tak mu się nie udało w przypadku zasady „zabili go i ożył”) pozbawił Jasona jego charakterystycznej flegmatycznej postawy, która w starej serii tak mocno potęgowała jego wszechmocną naturę – kiedy wolno zbliżał się do swojej ofiary sprawiał iście przerażające wrażenie, bowiem w ten sposób akcentował swoją nadludzką przewagę. W nowym „Piątku 13-go” Jason biega… no cóż, w moim mniemaniu to tak jakby pozbawić Kruegera ironicznego poczucia humoru, oddarcie jego „ja” z nieodmiennie kojarzącym się z tą postacią elementu. Nie powiem, że to profanacja, bo wychodzę z założenia, że żaden remake nie może zaszkodzić oryginałowi (przecież nie wpływa bezpośrednio na jakość pierwowzoru, nie sprawia, że ten nagle staje się zły), aczkolwiek nie jestem w stanie zaakceptować nowego wydania Jasona – jestem zwolenniczką powolnych antagonistów w horrorach, bo według mnie znacznie potęgują atmosferę i mimo swojej nielogicznej wymowy posiadają pewien hipnotyzujący magnetyzm, który nieodmiennie mnie fascynuje. Według mnie, obok jakiegokolwiek braku pomysłu na intrygującą i przede wszystkim zaskakująco poprowadzoną fabułę Jason jest najsłabszym elementem tego reboota, który znacznie zaniża ogólny poziom całej produkcji.

Hollywoodzy twórcy ostatnimi czasy uparli się, aby wskrzesić cztery najpopularniejsze serie slasherów („Halloween”, ”Teksańską masakrę piłą mechaniczną”, „Piątek 13-go” i „Koszmar z ulicy Wiązów”), z których opowieść o Jasonie najmniej mnie ukontentowała. Nie jestem przeciwniczką próby zapoznania młodych odbiorców z kultowymi sylwetkami kina grozy, aczkolwiek byłabym bardzo wdzięczna, gdyby prezentowały poziom „TCM”, a nie omawianej wyżej produkcji – rozlew krwi i pewna dynamika, oczywiście, jest potrzebna, ale bez klimatu i intrygującej postaci antagonisty te elementy tracą na znaczeniu bardziej nużąc, aniżeli trzymając w napięciu, że o uczuciu niepokoju już nie wspomnę.  

piątek, 29 marca 2013

Michael Crichton „W sieci”

Szef działu technicznego w dużej firmie komputerowej w Seattle, Tom Sanders, jest przekonany, że awansuje na wyższe stanowisko przed długo wyczekiwaną fuzją z innym przedsiębiorstwem. Niestety, jego wymarzoną posadę dostaje piękna, młoda protegowana dyrektora, Meredith Johnson, która przed laty spotykała się z Tomem. Mężczyzna, pomimo rozczarowania niezrozumiałą decyzją pracodawcy próbuje jakoś ułożyć sobie współpracę z nową szefową, aczkolwiek kobieta ma względem niego inne plany – pragnie wykorzystać go seksualnie, na co żonaty Tom nie wyraża zgody. Kiedy Meredith oskarża go o molestowanie seksualne u zakładowego prawnika, co ma zaowocować jego przeniesieniem do innej filii zakładu, mężczyzna postanawia walczyć o swoje prawa i jako pierwszy wnieść sprawę do sądu o molestowanie w pracy.
„Napastowanie seksualne to kwestia władzy. A ponieważ władza nie jest już charakterystyczna dla płci męskiej, kobiety będą to wykorzystywać równie często jak mężczyźni.”
Zapewne spora grupa telemaniaków zna głośny thriller z 1994 roku z Michaelem Douglasem i Demi Moore w rolach głównych, zatytułowany „W sieci” (telewizja tak często nas nim raczy, że raczej nie sposób go przegapić). Otóż, pomysłodawcą tego obrazu był nie kto inny, jak sam Michael Crichton, pisarz znany z kultowych technothrillerów, który tym razem postanowił zaprezentować swoim czytelnikom opartą na faktach wojnę płci, podaną rzecz jasna w realiach nowinek technologicznych. Powieść „W sieci” (znana w Polsce również pod tytułem „System”) w wielkim skrócie jest męskim głosem oburzenia na coraz bardziej szerzące się na świecie tzw. „równouprawnienie płci”. W tym momencie pewnie wiele kobiet oburzy się tak nietolerancyjnym podejściem pisarza do żeńskiej części globu – niesłusznie, bo Crichton wcale nie pragnął zdyskredytować płci pięknej, a jedynie zaznaczyć, że w rozumieniu społeczeństwa „równouprawnienie” nie ma nic wspólnego ze swoją nazwą, bo tak naprawdę działa tylko i wyłącznie na korzyść kobiet, całkowicie dyskredytując prawych mężczyzn. Ludzi dziwi, że „głowa rodziny” może stać się ofiarą przemocy ze strony małżonki, ale równocześnie walczą o pomoc dla maltretowanych kobiet. Ilekroć miną na ulicy mężczyznę pochylającego się nad obcym dzieckiem z miejsca podejrzewają go o pedofilię, a tymczasem kobiety mają pełne przyzwolenie na takie zachowania. I wreszcie, opinia publiczna nie jest w stanie zrozumieć, jakim prawem płeć męska oskarża kobiety o molestowanie seksualne, bo w swoim stereotypowym myśleniu nie mieści im się w głowie, że mężczyzna może nie zechcieć współżyć z chętną pięknością. Michael Crichton tak naprawdę nie potępia emancypacji kobiet – chciałby jedynie uświadomić czytelnikom, że wszystko działa w dwie strony: owszem, mężczyzna może dotkliwie skrzywdzić płeć żeńską, ale kobieta również jest władna zgotować mu prawdziwe piekło.
„Wszyscy powinni bez oporów pozwolić jej na łamanie prawa, ponieważ jest kobietą.”
Po krótkim omówieniu przesłania Crichtona przejdę do nakreślenia tła powieści. Otóż, cała fabuła skupia się na postaci Toma Sandersa, oddanego pracownika firmy komputerowej, który liczy na zasłużony awans. Nasz protagonista jest typowym crichtonowskim bohaterem – prostolinijnym, dbającym o podległych sobie pracowników, kochającym żonę i dzieci, ale równocześnie (co odrobinę mnie irytowało) niezwykle naiwnym i ciężko kojarzącym integralne fakty wielkiej intrygi, której na swoje nieszczęście padł ofiarą. Kiedy traci upragniony awans na rzecz pięknej nimfomanki, swojej byłej dziewczyny Meredith Johnson, która sprytnie wkupiła się w łaski dyrektora, a całą swoją karierę zawodową przebyła „drogą łóżkową” Tom zgodnie ze swoją uległą naturą, próbuje pogodzić się z nową polityką firmy. Nie ma nic przeciwko kobiecie na kierowniczym stanowisku, której również będzie podlegał, aczkolwiek podejrzewa, że Meredith ma za małe pojęcie o aspektach technicznych, co rzecz jasna może znacznie zaszkodzić firmie. Tymczasem dyrektor myśli tylko o zbliżającej się intratnej dla jego interesów, wielkiej fuzji z innym przedsiębiorstwem, a tamtejsi pracownicy zdają się być zadowoleni z awansu Johnson. O ile Sanders często irytował mnie swoim gapowatym podejściem do życia to byłam całkowicie ukontentowana postacią kłamliwej, pewnej siebie i do granic zepsutej femme fatale, która nawet po oskarżeniu przez Toma o molestowanie seksualne „nie traci zimnej krwi”, śmiało zmierzając do wyznaczonego celu – jest wredna i właśnie dlatego przypadła mi do gustu, bo właściwie w pojedynkę nadawała tempo i tak szybkiej akcji, zaskakując swoim niehumanitarnym podejściem do bliźnich. Najlepiej podsumowuje ją wymowne zakończenie UWAGA SPOILER kiedy to po przegraniu z Sandersem o swoje położenie obwinia niesprawiedliwy system, nie dostrzegając swoich własnych wad. A najciekawsze, że ma odrobinę racji, bo abstrahując od jej żmijowatej charakterystyki ona również, podobnie jak Tom padła ofiarą zakrojonej na szeroką skalę intrygi KONIEC SPOILERA.
Po zaskarżeniu Meredith przez Sandersa o molestowanie seksualne w pracy Crichton skłania się ku aspektom medialnym i prawnym, precyzyjnie wskazując różnice pomiędzy rozumieniem przez sądy problemu wykorzystywania mężczyzny przez kobietę a opinii publicznej. Ale choć autor celowo demonizuje główną antagonistkę absolutnie nie ma na celu oskarżenia wszystkich kobiet o nadmierny feminizm, bowiem drugoplanowe kobiece postaci obdarza całkowicie racjonalnym, wręcz godnym pochwały myśleniem. Czego nie można powiedzieć o pobocznych męskich bohaterach, dostrzegających jedynie własne potrzeby i potępiających Sandersa za odmowę usług seksualnych Meredith, co znacznie ułatwiłoby im egzystencję w firmie.
„W sieci” to powieść-przestroga przed stereotypowym myśleniem, próba zwrócenia uwagi czytelników na obustronność niektórych problemów, ale podana w tak tolerancyjny sposób, aby nie zdyskredytować całej płci żeńskiej, wywyższając tę drugą. Przesłanie Crichtona zapewne wielu da mocno do myślenia (ja zawsze miałam podobne podejście do tego rodzaju spraw, więc autor nie powiedział mi czegoś, czego bym już nie wiedziała, aczkolwiek jestem mu wdzięczna za poruszenie takiej problematyki, mimo mojej płci), ale myślę, że nie tylko ono zasługuje na uwagę, bo zarówno fabuła, jak i bohaterowie mają w sobie to coś, co nie pozwala oderwać wzroku od książki, aż do jej zakończenia. Lekturę odradzam jedynie ortodoksyjnym feministkom – pozostałe osoby powinny być tak samo, jak ja zachwyceni przenikliwym stylem Crichtona. A jak już przeczytacie książkę to koniecznie sięgnijcie po jej adaptację (jeśli oczywiście, jakimś cudem ją przegapiliście), bo choć nie oddaje całej problematyki prozy to i tak dostarcza wielu elektryzujących przeżyć.

wtorek, 26 marca 2013

„Mikey” (1992)

Dziesięcioletni Mikey wędruje od jednej rodziny zastępczej do drugiej, pozostawiając za sobą coraz więcej trupów. Kiedy trafia do młodego małżeństwa Trentonów wydaje się, że wreszcie znalazł rodzinę, która go pokocha. Zaprzyjaźnia się z chłopcem z sąsiedztwa i jego starszą siostrą oraz nową nauczycielką, która jako pierwsza dostrzega niepokojące anomalie, tkwiące w Mikey’m. Kiedy w końcu w chwilowo wyciszonym chłopcu do głosu dojdzie jego prawdziwa, mordercza natura może już być za późno na ratunek…
Brutalny, niskobudżetowy thriller Dennisa Dimstera, w Wielkiej Brytanii zakazany do dziś. Twórcy filmów dostrzegli wielki potencjał, kryjący się w szeroko eksploatowanym motywie psychopatycznych dzieciaków. Zarówno thrillery („Synalek”, „Córeczka” 1996), jak i horrory („Czy zabiłbyś dziecko?”, „Dzieci kukurydzy”, „Dzieci”) pokazały nam już chyba wszystko, na co stać z pozoru niewinnie istotki. I choć Mikey na tle innych tego typu produkcji nie grzeszy jakąś nadzwyczajną oryginalnością fabularną to jego twórcom udało się w intrygujący sposób zestawić słodką aparycję, z pozoru sympatycznego Mikey’a, w czym bez wątpienia znacznie pomógł odtwórca jego roli, Brian Bonsall, z jego rzeczywistą, psychopatyczną naturą. W ten sposób widz, pomimo nieludzkich czynów, jakich dopuszcza się na ekranie adoptowany chłopiec nie jest w stanie całkowicie go znienawidzić – Mikey przeraża, ale równocześnie fascynuje, a jak wiemy nie jest to właściwa reakcja na bezwzględnego mordercę, bo w takich kategoriach należy traktować tego zaledwie dziesięcioletniego antagonistę.
Charakterologicznie Mikey przypomina Jerry’ego Blake’a, z filmu „Ojczym” (1987), bo podobnie jak on poszukuje idealnej rodziny, która kochałaby go bezgranicznie, a każde w jego mniemaniu oznaki odrzucenia nagradza wściekłością, która w krótkim czasie owocuje eskalacją przemocy. A repertuar narzędzi zbrodni Mikey’ego jest naprawdę szeroki – poczynając od narzędzi elektrycznych wrzucanych do wanny i basenu, przez młotek, a na łuku i procy skończywszy. Ten zagorzały wielbiciel „Koszmaru z ulicy Wiązów” nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć swój cel, dorośli nie są dla niego żadnym problemem – morduje ich równie łatwo, jak koty i żaby, równocześnie nie skierowując na siebie żadnych podejrzeń ze strony policji. Niskobudżetowość tego obrazu niemalże od razu rzuca się w oczy, niełatwo jest zauważyć, że swego czasu film dystrybuowany był na kasetach VHS, co zamiast razić dodatkowo potęguję i tak mroczną atmosferę wszechobecnego zdefiniowanego zagrożenia. Praca kamery jest na tyle umiejętna, aby właściwie bez chwili przerwy utrzymywać widza w napiętym do granic ostateczności napięciu emocjonalnym, a liczne zbliżenia na słodką buźkę Mikey’ego z jego pięknymi uśmiechami i morderczym błyskiem w oku wywołują dodatkowe ciarki na plecach odbiorcy. To samo można powiedzieć o beztroskich, dwuznacznych, przepełnionych czarnym humorem dialogach chłopca, które może i zmuszą widza do śmiechu, ale wyłącznie histerycznego.
„Po drugiej stronie barykady” znajdą się przybrani rodzice Mikey’ego, państwo Trenton, którzy oczywiście nie dadzą wiary żadnym ostrzeżeniom ze strony ich znajomych, co do właściwej natury chłopca, odsuwając od siebie wszelkie podejrzenia, aż będzie za późno na jakąkolwiek interwencję. Bardzo przypadły mi do gustu postacie nauczycielki i dyrektora Mikey’ego oraz dziewczyny z sąsiedztwa, które to jako jedyne dostrzegą zło, tkwiące w chłopcu – rzadko, kiedy w tego typu filmach protagonistami jest ktoś oprócz rodziny dziecka, a taki zabieg znacznie urozmaicił fabułę, dodając kilka mocno wciągających smaczków. Jak już wspomniałam sceny mordów odznaczają się nadzwyczajną brutalnością (przynajmniej w kategoriach filmowego thrillera), krew leje się dosyć obficie równocześnie nie wpadając w rażącą groteskę, co pewnie było jednym z głównych powodów (poza obsadzeniem dziecka w roli mordercy), zmuszającym brytyjską cenzurę do wycofania filmu z legalnego obiegu. Jedyny mankament tej produkcji to mała dbałość o logikę, na którą udało mi się przymknąć oko (tak bardzo wciągnął mnie ten obraz), aż do końcówki, bo dopóki Mikey eliminował dorosłych z zaskoczenia byłam w stanie zawiesić swoją niewiarę na czas seansu, ale niestety mocno zraził mnie pojedynek wręcz z kobietą, z którego dziesięciolatek bez większych problemów wyszedł zwycięsko oraz jego „nadzwyczajny przypływ sił”, pozwalający mu usadzić trupy dorosłych przy stole (z podniesieniem bezwładnego ciała mają problemy już silni mężczyźni, a co dopiero tak wątły chłopiec). Na absurdy fabularne we wcześniejszych minutach seansu nie zwracałam zbytniej uwagi, ponieważ w zestawieniu z nieprzerwaną, intrygującą akcją, osnutą mrocznym klimatem grozy dyskretnie usunęły się na dalszy, mało istotny plan, przynajmniej w moim mniemaniu.
„Mikey” nie dorównuje osławionemu „Synalkowi” pod kątem scenariusza i realizacji (nic dziwnego, zważywszy na różnice budżetowe), aczkolwiek może pochwalić się mocniejszymi scenami mordów i bardziej fascynującą postacią antagonisty. „Synalek” i tak pozostanie moim numerem jeden thrillerów o morderczym dzieciaku, ale to właśnie „Mikey” plasuje się na zaszczytnym drugim miejscu, tym samym będąc obrazem, do którego w swoim krótkim życiu wrócę jeszcze nie raz.

niedziela, 24 marca 2013

„Ludzka stonoga 2” (2011)

Recenzja na życzenie (gosia542, miqaisonfire)
OSOBY NIEPEŁNOLETNIE BARDZO PROSZĘ O OPUSZCZENIE TEGO TEKSTU
Ochroniarz podziemnego parkingu, Martin, ma obsesję na punkcie filmu Toma Sixa, zatytułowanego „Ludzka stonoga”. Jego problemy psychiczne w połączeniu z fikcyjnym obrazem, którym na okrągło się raczy, nakazują mu iść śladami filmowego antagonisty dr Heitera i stworzyć swoją własną, jeszcze dłuższą ludzką stonogę.
Sequel kontrowersyjnego obrazu z 2009 roku, również wyreżyserowany przez Toma Sixa. Już na wstępie pragnę przestrzec widzów, którzy wyznają zasadę, iż horror powinien straszyć, całkowicie ignorując te jego nurty, w których najważniejszy jest czynnik szoku i obrzydzenia, że ten film zdecydowanie nie powstał z myślą o nich. Kilka dekad temu horrory gore skierowane były do wąskiej grupy odbiorców, stanowiąc owiany złą sławą, niszowy podgatunek, a co w tym wszystkim najciekawsze publiczność o słabszych nerwach, pozbawiona dostępu do Internetu doskonale wiedziała, które produkcje omijać z daleka. Obecnie, w dobie tak szerokiego dostępu do mediów widzowie z góry nastawieni negatywnie do obrazów gore oglądają je tylko po to, aby potem skrytykować, z czystej ciekawości bądź chęci skatowania siebie czymś, czego nie aprobują, bo jakoś nie jestem w stanie uwierzyć, że jakiś współczesny odbiorca nie wie, po jaki film sięga. Po co ten cały wykład? Otóż, ważne jest, aby potencjalni widzowie „Ludzkiej stonogi 2” zrozumieli, że mimo jej szerokiej dostępności nakręcono ją tylko i wyłącznie z myślą o wielbicielach horrorów gore, a nawet torture porn, bo takowych realistycznych scen tortur również tutaj uświadczymy. Co więcej, nawet jeśli kogoś nie ruszył seans pierwowzoru to istnieje spore prawdopodobieństwo, że sequel pozostawi w ich psychice niezatarte piętno – jeśli rzecz jasna, nie mają zbyt wielkiego doświadczenia z tego rodzaju, pełnymi przemocy i wszelakich wynaturzeń obrazami.
W filmach gore poszukuję przede wszystkim szokujących, zniesmaczających scen, aczkolwiek wymagam również wciągającej, na pewno nie ambitnej, ale przynajmniej spójnej i logicznej fabuły podanej w odstręczającym klimacie brudu i wszechobecnej degeneracji. Atmosferze znacznie pomógł czarno-biały obraz, który w przypadku tego reżysera był wręcz konieczny. Gdyby to był Tobe Hooper to zapewne zdecydowałby się na kolor, gdyż swoją „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” udowodnił, że bez specjalnego wysiłku potrafi stworzyć niepowtarzalny, przesycony odstręczającym brudem klimat. Tymczasem Tom Six pierwowzorem tego obrazu pokazał, że ma z tym spore kłopoty – a tak, czarno-biała kolorystyka pozwoliła mu osiągnąć może nie pełną wszechobecnej degeneracji atmosferę, ale przynajmniej całkiem mroczny obraz psychopaty, marzącego o odhumanizowaniu grupki niewinnych ludzi. Szkoda tylko, że klimatu nie potęguje nic więcej – choćby zapadająca w pamięć ścieżka dźwiękowa, czy umiejętna praca kamery. Drugim plusem, wynikającym z czarno-białej kolorystyki obrazu jest nagromadzenie przemocy w drugiej połowie filmu, które w rękach niewprawnego reżysera (a myślę, że Sixowi jeszcze daleko do perfekcji) szybko mogłoby obrócić się w czystą groteskę.
Pierwsza połowa filmu mocno mnie znużyła. Poznajemy, Martina,  niskiego grubaska z wyłupiastymi oczami, który pracuje w ochronie podziemnego parkingu, racząc się tam ciągłymi seansami „Ludzkiej stonogi”, która jak widzimy w trakcie sceny onanizowania się papierem ściernym (!) mocno go podnieca. Później dowiadujemy się, że Martin jest astmatykiem, molestowanym w dzieciństwie przez ojca, co odcisnęło poważne piętno na jego psychice, każąc mu wierzyć w fikcję filmową. Tutaj oczywiście Six próbuje moralizować, podając widzom swoją własną wizję oddziaływania jego filmu z 2009 roku na skrzywioną umysłowo jednostkę. Trudne życie rodzinne i nudnawe seansy w pracy urozmaica polowanie na ofiary na podziemnym parkingu, ogłuszane łomem (dziwne, że nikt nie umarł od tak mocnych ciosów w głowę) i przetransportowywane do wynajętego magazynu. Tam Martin krępuje je taśmą izolacyjną, z której jego „zdobycze”, ani myślą się uwolnić, co nie nastręczyłoby im większych kłopotów (największa dziura w scenariuszu). Następnie psychopata rusza na poszukiwanie kolejnych ofiar do swojego chorego planu stworzenia ludzkiej stonogi – grupy osób z ustami przytwierdzonymi do odbytu towarzysza ze wspólnym układem trawiennym. Po przebrnięciu przez monotonną, pełną daleko posuniętych nielogiczności fabularnych pierwszą połowę produkcji, urozmaicaną jedynie doskonałą, bezdialogową kreacją, odstręczającego wizualnie Laurence’a R. Harvey’a, któremu jedynie za pomocą gestów i mimiki udało się stworzyć iście przerażającą postać, przyjdzie kolej na „prawdziwą zabawę” – tak daleko posuniętą makabrę, że nawet dla mnie chwilami trudną do wytrzymania.
Martin przystąpi do wybijania zębów swoim ofiarom, nacinania kolan, skalpowania skóry pośladków i przytwierdzania ich warg do odbytu kolegi/koleżanki za pomocą zszywacza. Choć poziom przemocy stoi na naprawdę wysokim, mocno zniesmaczającym poziomie to przy scenie zaaplikowania „stonodze” środka przeczyszczającego i jej wypróżniania wydaje się być zwykłą bajeczką dla dzieci. Jak się okazało i tak najgorsza była czysta fizjologia – jeszcze bardziej szokująca nić w pamiętnym „Salo, czyli 120 dni Sodomy”. Oprócz tego zobaczymy jeszcze wprowadzanie lejka do żołądka kobiety, wyrywanie języka i poród w samochodzie – moim zdaniem scena zupełnie niepotrzebna, podobnie, jak w „Snuff 102” i „Srpskim filmie” pójście po linii najmniejszego oporu, zniesmaczenie odbiorcy małym nakładem pracy i zerowym pomysłem. UWAGA SPOILER Bardzo ciekawa była natomiast kara wymierzona Martinowi (wrzucenie stonogi do jego odbytu) – zabawna, aczkolwiek adekwatna do jego chorego hobby KONIEC SPOILERA.
Myślę, że mamy tutaj rzadki przypadek sequela, który całkowicie przebił nudny oryginał. Nie jest to film pozbawiony wad – początek mocno się wlecze, liczne nielogiczności odzierają scenariusz z jakiegokolwiek stopnia prawdopodobieństwa, co przy okazji negatywnie wpływa na klimat, a fabuła tak naprawdę nie oferuje nam niczego oryginalnego (poza scenami tortur i odczłowieczania niewinnych ofiar), aczkolwiek wielbiciele nurtu gore, szukający w kinematografii przede wszystkim szoku i zniesmaczenia mogą śmiało ryzykować seans – mnie „Ludzka stonoga 2” mocno utkwiła w pamięci i dopóki nie pozbędę się z głowy obrazu wypróżniania o konsumpcji mogę zapomnieć…

piątek, 22 marca 2013

„Drakula” (1992)

Schyłek XIX wieku. Młody prawnik Jonathan Harker przyjeżdża do zamku w Transylwanii w celu sprzedania hrabiemu Draculi posiadłości w Anglii. Podczas rozmowy Draculi wpada w oko zdjęcie narzeczonej Harkera, Miny, która do złudzenia przypomina mu jego utraconą przed kilkuset lat ukochaną. Wampir zamyka prawnika w zamku, po czym wyrusza do Londynu, aby zyskać kolejną oblubienicę.
Kasowy przebój Francisa Forda Coppoli. Obsypana licznymi nagrodami (m.in. trzema Oscarami) adaptacja ponadczasowej powieści Brama Stokera. Choć film wprowadził kilka istotnych zmian w znaną czytelnikom historię książkową (jak na przykład rozbudowanie wątku miłosnego Draculi i Miny) to powinien stanowić swego rodzaju instrukcję dla innych twórców przenoszących prozę na ekran, bowiem Coppoli, pomimo kilku cięć fabularnych, udało się nie spłycić zarówno problematyki, jak i bohaterów, stworzonych przez Stokera. I choć wielu widzów zarzuca tej produkcji wyższość melodramatu nad horrorem, muszę nie zgodzić się z tą opinią. Owszem, całość utrzymana jest w klimacie lekko romantycznym, aczkolwiek wątek miłosny nie jest jedynym – scen grozy jest aż nadto, aby zadowolić wielbicieli horroru.
Draculę poznajemy, jako młodego bojownika kościelnego, który po samobójczej śmierci jego ukochanej odwraca się od Boga, zawierając pakt z Siłami Ciemności. Czterysta lat później, podczas spotkania z Harkerem prezentuje się, jako pozornie sympatyczny staruszek z fantazyjną fryzurą, który, dzięki znakomitej pracy kamery, zwracającej uwagę widza na wszystkie podejrzane zachowania hrabiego sprawia iście złowieszcze wrażenie. Początkowe sceny na zamku Draculi przeładowano dalece posuniętą grozą, którą podobnie, jak i cały seans dodatkowo potęguje idealnie zsynchronizowana z obrazem ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Wojciecha Kilara. Nie uświadczymy tutaj zbyt wiele dosłowności w prezentowaniu makabry, aczkolwiek same ujęcia unikającego lustra i oblizującego zakrwawioną brzytwę hrabiego dzięki operatorowi robią naprawdę spore wrażenie. Kulminacja mrożących krew w żyłach, nadnaturalnych wydarzeń na zamku w Transylwanii ma miejsce podczas rozbuchanej erotyzmem sceny łóżkowej pomiędzy Harkerem i trzema wampirzycami, które ostatecznie decydują się na wypicie krwi niemowlęcia. W dalszej części seansu Dracula przybierze postać dystyngowanego, odmłodniałego dżentelmena, na czym nie skończą się jego liczne metamorfozy, bowiem wampir jest zdolny między innymi przybierać postacie wilkołaka, uskrzydlonego upiora (największy popis wizualny charakteryzatora) oraz plagi szczurów, z czego skwapliwie będzie korzystał podczas walki ze swoimi wrogami. Według mnie Gary Oldman w roli Draculi wypadł zdecydowanie najlepiej, co szczególnie rzuca się w oczy podczas jego interakcji z Harkerem, młodziutkim Keanu Reeves’em, który aktorsko pozostawał daleko w tyle za swoim starszym kolegą.
Kiedy akcja przeniesie się do Anglii poznamy drugiego ciekawego protagonistę, Abrahama Van Helsinga (perfekcyjna kreacja Anthony’ego Hopkinsa)- charyzmatycznego, nadpobudliwego i mocno nietaktownego genialnego lekarza, który zostaje wezwany do niezwykłego przypadku z pozoru samoistnej utraty krwi u młodej damy, Lucy, przyjaciółki Miny. W tym momencie nastąpi według mnie najciekawszy ciąg wydarzeń, pełen grozy idealnie współgrającej z realiami XIX-wiecznej egzystencji klasy wyższej, podkreślanej pięknymi kostiumami i przepychem mieszkaniowym, a to wszystko w towarzystwie mrożącej krew w żyłach nocnej scenerii. Kiedy Van Helsing odkryje już tajemnicę choroby Lucy, co niestety nie uchroni jej przed śmiercią, widz będzie miał szansę skonfrontować się z najbardziej przerażającą sceną w filmie, mającą miejsce w kaplicy, miejscu spoczynku dziewczyny. Moment, kiedy odziana w biel wampirzyca schodzi w dół krypty z dzieckiem na ręku w takt subtelnej, nastrojowej muzyki i późniejsze jej unicestwienie to prawdziwa kwintesencja horroru – mroczny klimat, osiągnięty tutaj przez Coppolę zasługuje, co najmniej na Oscara. Oczywiście, wszystkie te nadnaturalne wydarzenia (łącznie z pożywiającym się owadami, oddanym sługą Draculi, Renfieldem) stanowią tło dla właściwej problematyki filmu – zakazanej miłości potężnego wampira do śmiertelniczki. Odnoszę wrażenie, że Winona Ryder (odtwórczyni roli Miny) na początku swojej kariery miała niesamowite szczęście do ról w kasowych hitach, tak też jest i w tym przypadku. Pomimo jej niepotrzebnej egzaltacji w niektórych ujęciach w ogólnym rozrachunku idealnie wczuła się w swoją postać, tym samym przyczyniając się do sukcesu jednej z najpopularniejszych par kinematografii – okrutnego i równocześnie samotnego, pragnącego odzyskać utraconą miłość hrabiego Draculi i opętanej jego zwierzęcym magnetyzmem, niewinnej damy z wyższych sfer. Nie lubię wątków miłosnych w horrorach, aczkolwiek muszę przyznać, że Coppoli udało się zyskać moją uwagę, podsycając zaciekawienie finałem tego niecodziennego romansu. A zakończenie istotnie robi wrażenie swoją nieefekciarską widowiskowością, przeładowaną zarówno zapierającą dech w piersiach akcją, jak i mocną grozą.
„Drakula” jest typowym przykładem na to, jak sprawnie przenieść na ekran kultową prozę, urozmaicając ją nowymi wątkami i co najważniejsze nieopatrznie jej nie spłycając. Tutaj dosłownie wszystko stoi na wysokim poziomie od kostiumów i scenografii przez ścieżkę dźwiękową i klimat po wciągającą fabułę i perfekcyjną obsadę do tego stopnia, że naprawdę nie sposób jest orzec, który element składowy filmu wypadł najlepiej. Jak dla mnie to najlepszy horror wampiryczny, jaki kiedykolwiek nakręcono, bezapelacyjne arcydzieło amerykańskiej kinematografii!

środa, 20 marca 2013

Garść informacji od Monolitha

„Panaceum”
Premiera:  19.04.2013
„Panaceum” to prowokujący do wielu smutnych refleksji na temat kondycji współczesnego świata thriller psychologiczny, w którym życie pewnej pary ulega diametralnej zmianie, kiedy zażywany przez kobietę lek wywołuje niespodziewane i tragiczne w skutkach efekty uboczne. Określany „ostatnim filmem Stevena Soderbergha”, legendarnego twórcy amerykańskiego kina niezależnego, „Panaceum” całkowicie zmieni wasz punkt widzenia i nie pozwoli spokojnie zasnąć przez wiele nocy.
Emily (Rooney Mara) oraz Martin (Channing Tatum) są młodzi, piękni i bogaci. Mają wielką posiadłość, własną łódź i cieszą się wszelkim luksusem, który można kupić za pieniądze. Kiedy Martin trafia do więzienia za przekręty finansowe, świat Emily rozpada się na kawałki. Kobieta trafia pod opiekę psychiatry, lecz jednocześnie czeka w małym mieszkanku na Manhattanie cztery długie lata na powrót ukochanego. Pojawienie się Martina z powrotem w jej życiu niewiele jednak pomaga. Chwytając się rozpaczliwie ostatniej deski ratunku przed hospitalizacją, Emily zgadza się zacząć zażywać nowe na rynku środki antydepresyjne, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób zmieni na zawsze życie wszystkich dookoła.
"Intruz"
Premiera: 05.04.2013
Co jesteś w stanie zrobić, jeśli wszystko co kochasz zostaje ci odebrane w mgnieniu oka?
W niezbyt odległej przyszłości obca rasa zwana Duszami najeżdża Ziemię, przejmując kontrolę nad ciałami i umysłami przedstawicieli gatunku ludzkiego. Pozostała przy zdrowych zmysłach grupa rebeliantów ukrywa się w jaskiniach i podziemnych tunelach, obserwując z przerażeniem zmiany zachodzące w świecie, który kiedyś należał do nich na wyłączność. Melanie Stryder (Saoirse Ronan), walcząc z zamieszkującą jej ciało i próbującą pozbawić ją wolnej woli Duszą imieniem Wagabunda (zwana później Wandą), rozpoczyna niezwykłą przygodę, której stawką będą nie tylko losy wszystkich jej bliskich, lecz również kwestia przetrwania gatunku ludzkiego. Czy miłość jest w stanie pokonać każdą przeszkodę?
„Intruz” to epicki romans science fiction oraz niezwykle intensywne kino przygodowe, które zostało oparte na bestsellerowej powieści Stephenie Meyer, autorki popularnej ponad wszelką miarę „Sagi Zmierzch”. Film wyreżyserował twórca „Gattaca” oraz „Truman Show” – Andrew Niccol. W rolach głównych wystąpili Saoirse Ronan, Max Irons, Jake Abel, William Hurt oraz Frances Fisher.
„Władza”
Premiera: 15.03.2013
Nowy Jork. Miasto grzechu skażone każdym rodzajem niesprawiedliwości. A w samym centrum społeczno-politycznych wydarzeń dwóch mężczyzn, którzy mają coś do udowodnienia. W tym pojedynku może być tylko jeden zwycięzca. Pierwszy z nich to były gliniarz Billy Taggart (Mark Wahlberg), który poszukuje odkupienia za dawne winy oraz wymierzenia sprawiedliwości na człowieku, który prawie go zniszczył. Drugi to burmistrz Nicolas Hostetler (Russell Crowe), najpotężniejszy człowiek w okolicy, który wrobił Taggarta, gdy ten zbliżył się do odkrycia niewygodnej prawdy. Polityk nie przewidział jednak, że były gliniarz to człowiek nieustępliwy, który dzięki nabytemu przez lata pracy na ulicach doświadczeniu stanie się jego największym koszmarem.
Więcej informacji tutaj: http://monolith.pl/5/?no_cache=1

wtorek, 19 marca 2013

„Zabij dla mnie” (2013)

Współlokatorka studentki Amandy, Natalie, została oficjalnie uznana za zaginioną. Dziewczyna, mimo, że nadal nie pogodziła się z tą sytuacją postanawia wynająć wolny pokój nowopoznanej Hailey. Tymczasem Amandę prześladuje jej były chłopak, który coraz natarczywiej próbuje wymusić na niej posłuszeństwo. Podczas najścia z bronią na dom dziewczyn Hailey zabija go, po czym wraz z Amandą zakopuje ciało w lesie. Wkrótce morderczyni stawia koleżance niecodzienne ultimatum…
Kanadyjski niskobudżetowy thriller Michaela Greenspana, utrzymany w młodzieżowych klimatach. Ciężko jest jednoznacznie ocenić ten obraz, ponieważ zarówno scenariusz, jak i realizacja nieustannie oscylują pomiędzy wciągającą czystą rozrywką i naciąganymi, przewidywalnymi sytuacjami. Na początku poznamy przygnębioną zaginięciem współlokatorki Amandę. W tej roli dobrze odnajdująca się w kinie grozy, niefortunnie przefarbowana Katie Cassidy, którą miałam już przyjemność poznać przy okazji seansów „Krwawych świąt”, „Kiedy dzwoni nieznajomy” i remake’u „Koszmaru z ulicy Wiązów”. Partnerować jej będzie nowa współlokatorka, Hailey, średnio wykreowana przez Tracy Spiridakos, która ilekroć pojawiała się w kadrze w towarzystwie Cassidy nieodmiennie pozostawała w jej cieniu. A szkoda, bo charakterologicznie miała do pokazania o wiele ciekawszą bohaterkę niż jej koleżanka z planu. Dziewczynę, która z premedytacją zabiła byłego chłopaka Amandy, po czym przystąpiła do wciągania jej w misternie przemyślaną morderczą grę. Niestety, muszę z bólem stwierdzić, że od momentu pierwszego zabójstwa scenariusz nie był w stanie niczym mnie zaskoczyć – choć twórcy starali się wpleść w główną oś wydarzeń najdziwniejsze rozwiązania fabularne tak naprawdę nie tylko nie pokazali mi niczego, co na dłużej wbiłoby się w moją pamięć, ale również w wielu kluczowych kwestiach nie potrafili wyzbyć się daleko idącej przewidywalności.
„Ja zabiłam dla ciebie. Teraz ty zabij dla mnie.”
Choć obie główne bohaterki bardzo przypadły mi do gustu – zarówno mordercza intrygantka, która nie bacząc na konsekwencje pragnie osiągnąć swój cel oraz zastraszona, poddająca się jej woli Amanda, która z kolei próbuje jakoś wybrnąć z trudnej sytuacji, jak najmniejszym kosztem ze strony jej przyjaciół. O ile byłam w stanie zrozumieć wszystkie, nawet te z pozoru najbardziej irracjonalne posunięcia dziewczyn to nijak nie mogę pojąć wątku homoseksualnego, który po przytulankach współlokatorek pod prysznicem nagle się ucina, nie mając żadnego większego wpływu na dalszy rozwój wydarzeń. Ta niekonsekwencja twórców kazała mi sądzić, że owa scena pojawiła się w filmie tylko po to, aby urozmaicić seans męskiej części widowni, bez większego wkładu golizny oraz dopisać się do panującej ostatnimi czasy mody „obowiązkowego homoseksualizmu” w kinematografii. A szkoda, bo wydaje mi się, że skoro już twórcy uparli się na tego rodzaju intymny związek bohaterek to mogliby to w ciekawy sposób wykorzystać w trakcie dalszej części seansu, z czego zrezygnowali na rzecz psychicznego zastraszenia i najzwyklejszego szantażu. Realizacja, jak na niskobudżetową produkcję przystało miejscami jest mocno nierówna, odniosłam nawet wrażenie, że operator nie bardzo wiedział, gdzie skierować kamerę, aby wycisnąć maksimum napięcia z danej sceny. Czasami udawało mu się odrobinę podnieść mój poziom adrenaliny we krwi (nocna wycieczka Amandy po domu, zakończona w pokoju Hailey; śledzenie zastraszonej Amandy przez jej obsesyjną kochankę), ale na ogół poświęcał suspens na rzecz coraz to nowych, w zamierzeniu zaskakujących wątków, które tak na dobrą sprawę i tak łatwo było przewidzieć. Szczególnie zdenerwowało mnie naciągane zakończenie UWAGA SPOILER kiedy to Amanda odnalazła Natalie w szopie ojca Hailey. Jakoś nie jestem w stanie uwierzyć w tak daleko idący zbieg okoliczności – ze wszystkich ludzi w miasteczku akurat córka porywacza przyjaciółki Amandy została jej nową współlokatorką. Oczywiście, można domniemywać, że Hailey doskonale zdawała sobie sprawę z miejsca pobytu zaginionej, a jej przeprowadzka do jej dawnego pokoju była kolejnym etapem jej gry, aczkolwiek twórcy w najmniejszy sposób nam tego nie sygnalizują, więc myślę, że byłaby to już spora nadinterpretacja KONIEC SPOILERA.
Mam słabość do niskobudżetowych thrillerów, które skupiają się tylko i wyłącznie na fabule i nie próbują nachalnie odwrócić mojej uwagi od niedoróbek w scenariuszu tanim efekciarstwem. I chyba za to należą się twórcom „Zabij dla mnie” największe brawa, bowiem wszystkie niedociągnięcia fabularne podają nam na przysłowiowej tacy, nie próbując zmylić nas niepotrzebnymi efektami specjalnymi. Doceniam odwagę, aczkolwiek pomimo sporego potencjału, niestety, nie udało się im nakręcić, czegoś, co na dłużej wbiłoby się w moją pamięć. Choć ta produkcja charakteryzuje się daleko idącą przewidywalnością to i tak seans przeżyłam całkowicie bezboleśnie, nastawiając się na lekkie, niewymagające myślenia kino młodzieżowe i dokładnie to dostałam. Wielbicielom ambitniejszych obrazów, rzecz jasna, radzę trzymać się od tego dziełka z daleka, aczkolwiek myślę, że poszukiwacze naiwnych, czysto rozrywkowych teen-thrillerów nie powinni zanadto nudzić się w trakcie projekcji. Ot, taka typowa średniawka.

niedziela, 17 marca 2013

„247°F” (2011)

Recenzja na życzenie
Czwórka przyjaciół wyjeżdża do chatki nad jeziorem, aby tam poddać się beztroskiej zabawie. Kiedy trójka z nich zostaje zamknięta w saunie impreza zamienia się w koszmar – muszą walczyć z wciąż rosnącym gorącem, które powoli ich zabija.
Teen-horror zrealizowany w Gruzji przez duet reżyserski, Levana Bakhia i Beqa Jguburia, z amerykańską obsadą. Właściwie to byłam przekonana, że widziałam już wszystkie możliwe pułapki, zgotowane przez scenarzystów bohaterom horrorów. Z takich bardziej oryginalnych pamiętam wyciąg narciarski („Frozen”), solarium („Oszukać przeznaczenie 3”, „Koszmar następnego lata”) i jacuzzi („Walentynki”), ale jak widać na niniejszym przykładzie wyobraźnia twórców jest nieograniczona i niejednym jeszcze może nas zaskoczyć.
Chociaż pomysłowi na fabułę nie można zarzucić braku oryginalności to już cała otoczka realizatorska utrzymana jest w typowych teen-horrorowych klimatach. Mamy grupkę mało inteligentnych młodych ludzi – cnotliwą Jennę, typową final girl, naznaczoną tragiczną przeszłością (zadomowiona już w horrorze, drażniąca mnie aktorsko Scout Taylor-Compton); rozrywkową i humorzastą Renee (średnia kreacja Christiny Ulloa); pijącego i ćpającego na potęgę, dowcipnego Michaela (przystojniaczek Michael Copon) oraz najmądrzejszego z całej gromadki Iana (przyzwoity Travis Van Winkle). Początkowo, jak to zwykle w teen-horrorach bywa widz zostanie zmuszony do wysłuchania przydługich dyskusji protagonistów o niczym, obserwując ich beztroskie podejście do życia oraz delikatne obchodzenie się Renee z główną bohaterką - mającą problemy psychiczne Jenną, która po upływie trzech lat od osobistej tragedii nadal nie może poradzić sobie z depresją. Akcja nabierze tempa dopiero po wejściu młodych ludzi do sauny, która na skutek głupiej pomyłki zamieni się w prawdziwą pułapkę. Muszę przyznać, że choć fabułę prawie całkowicie pozbawiono krwawych scen, stawiając na psychologię postaci, uwięzionych w „piekarniku” to twórcy przynajmniej postarali się o właściwe dozowanie napięcia – choć klimatu grozy tutaj nie uświadczymy to należy oddać filmowcom sprawiedliwość, iż umiejętna realizacja (poza drażniącą uszy ścieżką dźwiękową) wespół z oryginalnym miejscem akcji i ciekawymi wydarzeniami, mającymi miejsce w saunie skutecznie przyciągają uwagę. Oczywiście, niektóre zachowania bohaterów mogą wydać się, lekko mówiąc, irracjonalne, aczkolwiek można przymknąć na to oko, zrzucając winę na ich fatalne położenie oraz alkohol i narkotyki. UWAGA SPOILER Z pewnością wielu widzów rozbawią okoliczności, w jakich trójka młodych ludzi ugrzęzła w saunie – otóż, pijany i naćpany Michael nieopatrznie zatarasował drzwi drabiną… Sytuacja troszkę naciągana, aczkolwiek przy pewnej dozie dobrej woli można uwierzyć we wrodzoną głupotę chłopaka, która w połączeniu z używkami zgotowała jego przyjaciołom prawdziwe piekło – i to dosłownie KONIEC SPOILERA.
Nie mam nic przeciwko teen-horrorom, więc może dlatego całkiem znośnie bawiłam się podczas seansu. Twórcy zaserwowali mi ciekawe podejście do tego nurtu, skupiając się przede wszystkim na aspektach psychologicznych protagonistów (podobnie, jak we „Frozen”) zamiast epatować nadmierną przemocą, co w połączeniu z umiejętnie stopniowanym napięciem może nie całkowicie, ale po części mnie zainteresowało. Na pewno nie jest to żadne wbijające się w pamięć arcydzieło, aczkolwiek w nudny wieczór, w celach czysto rekreacyjnych można obejrzeć – jeśli tylko akceptuje się mało ambitne horrorki z wyjeżdżającą gdzieś i pakującą się w kłopoty młodzieżą.

Wyniki konkursu

Konkurs ze znajomości klasyków kina grozy dobiegł końca. Bardzo dziękuję wszystkim, biorącym udział. Poniżej prezentuję polskie odpowiedzi na zagadkę konkursową, ale pod uwagę były brane również oryginalne tytuły.

Odpowiedź:

1. "Omen"
2. "Lśnienie"
3. "Dziecko Rosemary"
4. "Kruk"
5. "Nosferatu - symfonia grozy"
6. "Drakula"
7. "Halloween"
8. "Piątek trzynastego"
9. "Harry Angel"
10. "Obcy - ósmy pasażer Nostromo"
11. "Wysłannik piekieł"
12. "Martwica mózgu"
13. "Nawiedzony dom"
14. "Martwe zło"
15. "Noc żywych trupów"
16. "Amityville"
17. "Coś"
18. "Duch"
19. "Egzorcysta"
20. "Koszmar z ulicy Wiązów"

Z 39 zgłoszeń wyłoniłam 32 komplety odpowiedzi, z których wylosowałam zwyciężczynię, do której powędrują dwie książeczki, ufundowane przez wydawnictwo SQN.

A nagrody zgarnia... Miss Kitsch (http://madebykitsch.blogspot.com/). Gratuluję zwyciężczyni i jeszcze raz dziękuję wszystkim, biorącym udział w konkursie!

Sponsor nagród:

piątek, 15 marca 2013

Michael Crichton „Rój”

Informatyk, Jack Forman, od miesięcy boryka się z brakiem zatrudnienia. Cały swój czas spędza z trójką dzieci, przyjmując rolę gospodyni domowej. Tymczasem jego żona, Julia, wiceprezes Xymos Technology: dużej firmy, zajmującej się nanotechnologią, jest bliska wiekopomnego odkrycia, nad którym naukowcy pracują w ośrodku badawczym na pustyni w Nevadzie. Gdy Jack zostaje zatrudniony, jako konsultant w owej bazie, z przerażeniem odkrywa, że Xymos zdołał wyprodukować miliony nanocząstek, które wydostały się z bazy i przyjmując formę roju przystąpiły do zabijania wszystkiego w zasięgu ich wzroku. Co gorsza wykształciły w sobie zdolność rozmnażania i współdziałania. Jack będzie zmuszony zniszczyć rój, zanim dowie się o nim ktoś z zewnątrz lub co gorsza, uda mu się wydostać z terenu odludnej pustyni.
Michael Crichton, bestsellerowy pisarz, scenarzysta, reżyser i producent, twórca nowego gatunku literackiego zwanego technothrillerem, zapoczątkowanego powieścią „Andromeda znaczy śmierć”. Jego książki były wielokrotnie ekranizowane, m.in. przez Stevena Spielberga i Franka Marshalla („Park Jurajski”, „Kongo”), aczkolwiek „Rój”, mimo odkupienia praw przez dużą wytwórnię „20th Century Fox” jak dotąd nie doczekał się swojej wersji filmowej – a szkoda, bo jestem przekonana, że w umiejętnych reżyserskich rękach ta historia mogłaby okazać się kasowym hitem (zresztą, jak większość ekranizacji prozy Crichtona).
„Fakt, że człowiek nauczył się myśleć, że jest spójną całością, nie znaczy jeszcze, że ma rację. Wyglądało na to, że ten przeklęty rój również ma pewne poczucie tożsamości.”
Michael Crichton często w swoich książkach przedstawia najbardziej pesymistyczną wizję rozwoju nauki i techniki, które według niego stanowią największe zagrożenie dla ludzkości. Powiecie: czyste science fiction? Otóż nie, bo o ile twórcy tego gatunku nie zawsze dbają o przekonujący stopień prawdopodobieństwa swoich wizji to Crichton stara się je podeprzeć znanymi już nam faktami dotyczącymi „śmiercionośnych” dziedzin naukowych. W „Roju” roztrząsa problem tzw. nanotechnologii, czyli niewidocznych dla oka cząsteczek i atomów, nad którymi naukowcy nieprzerwanie pracują, pragnąc stworzyć coś, co realnie przyczyni się do poprawy życia na Ziemi. Według Crichotna jest tylko kwestią czasu, aż tymi badaniami zainteresuje się wojsko, gdyż niewidoczna dla oka broń z pewnością okaże się dla nich mocno nęcąca. Co jest najlepsze u Crichtona, jednego z moich ulubionych autorów, to drobiazgowe wyjaśniania wszystkich aspektów technologicznych, które dzięki jego przystępnemu stylowi nawet dla laików będą doskonale zrozumiałe – o ile nie potraktują tej powieści, jako czystej rozrywki i zapoznają się z nią w całkowitym skupieniu. Oczywiście, laik nie pojmie wszystkich aspektów trudnej dziedziny nanotechnologicznej, aczkolwiek powinien zrozumieć aspekty ważne dla akcji książki – fikcyjnej, ale tak dalece prawdopodobnej, że aż przerażającej…
„Nie wiedzieli, co robią. Obawiam się, że tak będzie brzmiało epitafium na nagrobku ludzkości. Chociaż może nie. Może będziemy mieli więcej szczęścia.”
Fabuła wyraźnie dzieli się na dwie części. Pierwszą poświęcono życiu rodzinnemu Jacka Formana, który po niesłusznej utracie pracy i kłamliwych opiniach, krążących po wszystkich firmach na jego temat cały czas spędza z trójką swoich dzieci, zajmując się domem i borykając ze świadomością powolnej utraty żony. Podczas gdy Jack jest typowym „crichtonowskim” protagonistą – kierującym się moralnością specjalistą w swojej dziedzinie, w tym przypadku informatyce to jego małżonkę cechuje pewna doza oryginalności (przynajmniej w kontekście prozy tego autora). Julię poznajemy, jako sfrustrowaną karierowiczkę, która po całodniowej pracy wraca na noc do dom i wylewa swoje frustracje na dzieci i męża. Jak dowiadujemy się od Jacka, nie zawsze była taka, to praca na wysokim stanowisku zmieniła ją w znerwicowaną, zapatrzoną w siebie kobietę, dla której rodzina ma drugorzędne znaczenie, bowiem na pierwszym miejscu jest jej praca. Nie muszę chyba nikomu mówić, że Julia automatycznie zdobyła moją sympatię, bowiem wprost nie mogę się oprzeć postaciom femme fatale, które samą swoją obecnością tak mocno potęgują atmosferę. Pierwsza połowa „Roju” wypada o wiele bardziej interesująco niż druga, ponieważ Crichtonowi udało się nasycić swoją powieść sporą dozą tajemnicy, która mocno przyciąga uwagę czytelnika (Julia ściągająca z siebie czarną powłokę w środku nocy, tajemnicza choroba jej małej córeczki, niesamowite historie jej syna o nocnej inwazji zamaskowanych mężczyzn na ich dom i podejrzenia Jacka, że żona go zdradza). Druga część książki jest już typowa dla Crichtona – odcięta od świata jednostka badawcza (tym razem na pustyni) i grupa naukowców, walcząca z coraz szybciej ewoluującym rojem nanocząstek, który stanowi realne zagrożenie dla ludzkości. Nie powiem: sam pomysł miażdży, a jeśli dodamy do tego prawdopodobieństwo takiego zdarzenia w przyszłości to automatycznie zapałamy głęboką nienawiścią do nowoczesnej technologii, która dzięki Crichtonowi przerazi nas na wskroś.
„Rój” jest jedną z moich ulubionych książek Michaela Crichtona, aczkolwiek w tej opinii plasuję się w zdecydowanej mniejszości. Mam nadzieję, że znajdzie się jakiś czytelnik, który podobnie, jak ja doceni niesamowity klimat, oryginalną fabułę i przygnębiające przesłanie tego technothrillera, dlatego gorąco polecam osobom poszukującym w prozie czegoś więcej, aniżeli tylko czystej rozrywki.

czwartek, 14 marca 2013

„Porywacze ciał” (1993)

Nastoletnia Marti przyjeżdża wraz z ojcem, macochą i przyrodnim bratem do jednostki wojskowej. Jej ojciec, naukowiec, pragnie zbadać tutejszą wodę, aby dowiedzieć się, czy nie została napromieniowana, co z kolei wyjaśniłoby stany depresyjne tutejszych mieszkańców. Wkrótce Marti odkrywa, że żołnierzy opanowały pozaziemskie organizmy, które pragną zastąpić ludzi w roli przodującego gatunku na Ziemi.
Luźna adaptacja kultowej powieści science fiction Jacka Finney’a – trzecia i ostatnia, jeśli nie liczyć „Inwazji” z 2007 roku. To, że Finney wydał ponadczasowy kawałek prozy raczej nie podlega, żadnej dyskusji – w końcu powstała już niezliczona ilość filmów, które choć adaptacjami nie są to w większym lub mniejszym stopniu nawiązują do problematyki jego książki. „Porywacze ciał” to niskobudżetowy obraz (czego prawie w ogóle nie widać w trakcie seansu) wyreżyserowany przez Abel’a Ferrara’e, utrzymany w klimacie najlepszych horrorów science fiction lat 90-tych i tym samym wpisujący się do grupy filmów grozy regularnie przeze mnie odświeżanych.
Ferrara nakręcił maksymalnie wyzuty z niepotrzebnego efekciarstwa i rozlewu krwi horror, który bazuje przede wszystkim na intrygującym, mrocznym klimacie grozy, przez większą część filmu bazującym na wszechobecnej tajemnicy, podsycanej ukrytym, ale nieuchronnym zagrożeniem. Najmocniej jest to wyczuwalne podczas niepokojących obserwacji małego Andy’ego (w tej roli słodziutki Reilly Murphy), przyrodniego brata Marti, który najszybciej orientuje się, że coś jest nie tak – najpierw poznając kolegów w przedszkolu, a następnie będąc świadkiem śmierci matki, zastąpionej przez wyzutego z wszelkich uczuć klona. Jego rozpaczliwe próby przekonania reszty rodziny o uzurpatorce, którym oczywiście nikt nie daje wiary, mocno udzielają się widzowi, współczującemu chłopcu, ale równocześnie czującemu nieubłaganie kończący się czas, co naturalną koleją rzeczy znacznie potęguje napięcie. Tymczasem jego przyrodnia siostra („drewniana” Gabrielle Anwar) szybko dostosowuje się do nowego życia (nie licząc ciągłych kłótni z ojcem – mało przekonująca kreacja Terry’ego Kinney’a) i zaczyna spotykać się z przebojową córką generała, która przez niepotrzebną egzaltację odtwórczyni jej postaci, Christine Elise, mocno mnie irytowała oraz pilotem Timem, do którego jak można się tego spodziewać zapała głębokim uczuciem. Niestety, nie jestem w stanie ocenić zdolności aktorskich Billy’ego Wirtha, ponieważ ilekroć pojawiał się na ekranie i prezentował swoje hipnotyzujące spojrzenie aktywowały się moje funkcje biologiczne i chcąc nie chcąc poddawałam się jego nieprzeciętnemu urokowi:) Obsada obfituje jeszcze m.in. w Meg Tilly, która o wiele lepiej wypadła w roli wyzutego z uczuć potwora niż pełnej różnych emocji kobiety oraz dwie większe gwiazdy, najlepszych aktorsko R. Lee Ermey’a i Foresta Whitakera.
Fabuła, być może nie charakteryzuje się niczym odkrywczym, pewnie wielu widzów zamiast wciągnąć mocno znuży swoją monotonnością, która stawia przede wszystkim na nastrój grozy i tajemnicę fabularną (dopiero pod koniec zostanie zastąpiona porywającą akcją), aczkolwiek dla mnie „Porywacze ciał” są prawdziwym dowodem na to, jak nakręcić minimalistyczny horror, stawiający na fabułę, a nie efekty specjalne – jest ich kilka, ale z pewnością nie można twórcom zarzucić nachalności w próbach zaszokowania czy zelektryzowania odbiorców. Jako, że film ochoczo eksploruje znany m.in. z „Koszmaru z ulicy Wiązów” motyw „ nie zasypiaj” nasi pozaziemscy przybysze „klonują” ludzi podczas snu w przyznam, dość spektakularny sposób – szczególnie widać to podczas kąpieli Marti (scena bezpośrednio nawiązuje do wspomnianego „Koszmaru…”), gdzie atakują ją oślizgłe macki. Po wszystkim, kiedy już wyzuty z uczuć uzurpator jest gotowy, ciało człowieka zapada się w sobie – przypomina takie spalanie od środka. Cel naszych antagonistów jest prosty – zniszczyć ludzkość i opanować planetę, na co mają spore szanse, zważywszy, że snu nie da się uniknąć, a oni wykształcili w sobie postawę wyższości gatunku nad jednostką, dzięki czemu nie zawahają się poświęcić dla dobra ogółu. Ich postawa pozwala im mamić ludzi dość przekonującymi obietnicami życia bez krępujących uczuć, a więc bez zmartwień i bez wyniszczających wojen, które są domeną ludzkości. Jak można się tego spodziewać ludzie nie będą stać biernie i czekać na utratę tożsamości tylko staną do walki, której wynik ciężko przewidzieć. Choć pierwsza, bazująca na klimacie połowa o wiele bardziej przypadła mi do gustu niż stawiająca na akcję dalsza część seansu to muszę przyznać, że porwało mnie przygnębiające zakończenie UWAGA SPOILER kiedy klon Andy’ego zostaje wypchnięty ze śmigłowca przez Marti. Tutaj mam tylko zastrzeżenia do kiczowatego efektu „wklejenia” tej postaci w tło panoramy miasteczka – efekt spadania w ogóle mnie nie przekonał, aczkolwiek sam motyw śmierci słodziutkiego dzieciaczka mocno trafiony KONIEC SPOILERA.
Cóż mogę rzec? Jeśli kochacie horrory science fiction lat 90-tych, które charakteryzowały się niezapomnianym klimatem i minimalistycznym wykorzystaniem efektów specjalnych to „Porywacze ciał” powinny być właśnie dla was. Tymczasem wielbicielom większej dosłowności w prezentowaniu makabry i popisywaniu się efektami komputerowymi radzę wstrzymać się z seansem.

środa, 13 marca 2013

Cenzura? Inkwizycja?

Odchodząc na chwilę od tematyki bloga pragnę zwrócić uwagę na kolejne absurdy naszego kraju. Po wyświetleniu przez telewizję publiczną skeczu znanego kabaretu Limo, natrząsającego się z katolików i papieża, PiS pragnie ukarać TVP2 za wyświetlanie audycji szerzących ateizację w Polsce (oczywiście, jak zwykle mają widzów za kompletnych debili, będąc przekonanymi, że z powodu kabaretu zmienią swoją wiarę…). Co najciekawsze nasza „kochana” telewizja grzecznie przeprosiła za to „niedopatrzenie”, co jest kolejnym dowodem na to, że w TVP nie uświadczymy tzw. wolnych mediów, korzystających z wolności słowa i wyznania - nieuzależnionych od polityków. Do czego to wszystko się sprowadza? Odpowiedź sama się nasuwa – zaczniemy od jawnego cenzurowania telewizji publicznej i kabaretów (a ja głupia myślałam, że kabarety cechuje wolność humorystycznych wypowiedzi), potem przerzucimy się na telewizje komercyjne i tylko patrzeć, aż skończy się dystrybucja filmów antychrześcijańskich (co nie jest takie niemożliwe, jeśli weźmiemy pod uwagę protesty PiS, które swego czasu tyczyły się głośnego obrazu Larsa von Triera pt. „Antychryst”).
Kolejna sprawa to tzw. akcja przeciwko ateizacji Polski, która jawnie narzuca nam tylko jedno wyznanie, a każdy, kto owo wyznanie krytykuje wylatuje poza nawias społeczeństwa. Ot, taka łagodniejsza Inkwizycja, która z czasem może przybrać drastyczniejsze formy. Media (nawet te komercyjne) już są całkowicie chrześcijańskie (podobnie, jak ten kraj) – wystarczy włączyć, jakikolwiek program informacyjny czy to TVN24, czy Polsat News, żeby przekonać się, iż ostatnimi czasy tylko jedno im w głowie – wybór nowego papieża, a jak już zostanie wybrany to z pewnością znajdą kolejny news o chrześcijanach – jakoś inne wiary zawsze im umykają.
Konkluzja jest prosta – brak cenzury w Polsce w przeciwieństwie np. do Wielkiej Brytanii jest rzeczą, którą najbardziej cenię sobie w tym kraju, a jak PiS w końcu postawi na swoim i ją wprowadzi to będę niestety musiała pożegnać się z tym krajem, bo w tzw. wolnym państwie chciałabym móc decydować chociaż o tym, co oglądać, a co nie. Nazwijcie ten wpis szerzeniem ateizacji – z mojego punktu widzenia to prośba o uszanowanie wszystkich wiar (i braku wyznania), bo skoro mnie nie przeszkadza natrząsanie się z ateizmu przez kabareciarzy to chciałabym tego samego od tej drugiej strony. Troszkę dystansu do siebie – dajcie prawdziwym katolikom, dla których najważniejsza jest wiara, a nie polityczne przepychanki oraz ateistom (bo jak na razie wszystko kręci się wokół tych dwóch grup) wierzyć w to, w co chcą, bez zmuszania kogokolwiek do swoich przekonań. Bo prawdziwy katolik w głębokim poważaniu ma to, co słyszy w kabaretach – taki Limo nie zmusi ich do zmiany swoich poglądów.

Źródło: http://wyborcza.pl/1,75248,13550191,Wrzawa_wokol_kabaretu_Limo__SLD___Nie_karzmy_satyrykow.html