niedziela, 29 września 2013

Manel Loureiro „Apokalipsa Z. Początek końca”


W Dagestanie, republice należącej do Federacji Rosyjskiej wybucha osobliwa epidemia, którą tamtejsze władze starają się za wszelką cenę ukryć przed resztą świata. Nie przewidują tylko jednego: że wirus pustoszejący ich państwo może wydostać się poza jego granice i w krótkim czasie opanować całą kulę ziemską… Tymczasem mieszkający nieopodal Pontevedry w Hiszpanii prawnik z zainteresowaniem śledzi coraz to bardziej przerażające wiadomości z kraju i ze świata. Z czasem dochodzi do przekonania, że Ziemia, jaką dotychczas znał nieuchronnie zmierza ku zagładzie, a jedynym sposobem na uniknięcie przemiany w Nieumarłego jest zabarykadowanie się wraz z ukochanym kotem w czterech ścianach własnego domu z nadzieją, że zaraza pustoszejąca świat wkrótce wygaśnie. Niestety, czyhające na niego zewsząd niebezpieczeństwo zmusi go do pośpiesznego opuszczenia dotychczasowego schronienia. Mężczyzna wyruszy w długą wędrówkę po wyludnionej Galicji, pełnej polujących na ludzkie mięso żywych trupów, z nadzieją odnalezienia, choć jednej niezarażonej osoby.

„Choć nie zdajemy sobie z tego sprawy, cały czas balansujemy na skraju przepaści. Nie ma policji, wojska, lekarzy, nikogo, kto by nam pomógł, gdyby coś nam się stało, cokolwiek. Mamy przerąbane. Jesteśmy sami. Sami.”

W 1968 roku „Noc żywych trupów” George’a Romero nadała nowy bieg horrorom o żywych trupach, których obecność na Ziemi od tego momentu zaczęła być usprawiedliwiana tajemniczym wirusem, który z kolei w niejednej książce i filmie prowadził do nieuchronnej zagłady rodzaju ludzkiego. Szczelne, mocno konwencjonalne ramy tego nurtu kilka razy od czasu swojego powstania prowadziły do swego rodzaju zaniku zainteresowania publiczności tematyką żywych trupów i choć pojawiały się jakieś pojedyncze, godne uwagi dzieła filmowe (rzadziej literackie) o tych konkretnych antagonistach to od czasów świetności Romero i Lucio Fulci’ego o żadnym rozkwicie zombie movies nie mogło być mowy. Jednakże ostatnimi czasy zupełnie inaczej rzecz ma się z literaturą zombistyczną, która przeżywa swego rodzaju boom, zasypując nas coraz to nowszymi, acz w przeważającej większości mocno konwencjonalnymi powieściami o Nieumarłych. Do tego wielkiego powrotu mody na żywe trupy z pewnością najsilniej przyczynił się Max Brooks ze swoim poradnikiem przeżycia w opustoszałym przez wirus zombizmu świecie, który jestem tego pewna wpadł również w ręce hiszpańskiego pisarza, Manela Loureiro, bowiem jego pierwsza część zaplanowanej trylogii „Apokalipsy Z” obfituje w praktyczne wykorzystanie rad Brooksa zamieszczonych w „Zombie Survival”.

„To była iście dantejska scena. Czarna, zgniła krew ściekała, bulgocząc, z szyi dziewczyny, kiedy Pritczenko konsekwentnie przecinał nożem mięśnie i ścięgna. Gdy doszedł do tchawicy, nóż wydał przenikliwy dźwięk, rozrywając chrząstki szyjne. Prawdziwa rzeź w wykonaniu szaleńca. […] Kołysząc się, stanęła na środku jezdni, z głową zwisającą na plecy pod nieprawdopodobnym kątem.”

Chyba żaden potencjalny czytelnik „Początku końca” nie będzie spodziewał się niczego oryginalnego po kolejnej powieści o żywych trupach, która podobnie jak inne bliźniacze pozycje nieodmiennie trzyma się konwencji wytyczonej przed laty przez George’a Romero, co dla wielbicieli zombie minusem z pewnością nie będzie, aczkolwiek czytelników spragnionych nowych trendów może odrobinę rozczarować. Jak się okazuje europejskie pochodzenie Loureiro wcale nie zwiastuje odcięcia od amerykańskiej konwencji – co z tego, że akcja rozgrywa się w Hiszpanii skoro wydaje się być żywcem wyjęta z amerykańskich realiów? Brzmi zniechęcająco? A nie powinno, bo jak się okazuje Loureiro udało się wykorzystać maksimum potencjału, który paradoksalnie, nadal tkwi w tej mocno wyeksploatowanej tematyce, a to wszystko dzięki dojrzałemu, poruszającemu wyobraźnię odbiorcy warsztatowi oraz duszącej, postapokaliptycznej atmosferze wyczuwalnej dosłownie przez cały czas trwania lektury. Narratorem jest hiszpański prawnik, który relacjonuje wydarzenia najpierw za pośrednictwem postów w swoim blogu, a z czasem, kiedy apokalipsa znajduje się już w fazie „rozkwitu”, odbierając ocalałym energię elektryczną, za pomocą wpisów do swojego dziennika. Fabuła zauważalnie dzieli się na kilka części. Najpierw będziemy świadkami, moim zdaniem najlepszej fazy „przed”, czyli oczami narratora będziemy obserwować drobne sygnały nieuchronnego końca znanego nam świata. Doniesienia dziennikarzy za pośrednictwem telewizji i Internetu, politycznie ściśle osadzone w znanych nam współcześnie realiach, autor podał w tak przekonującym, wręcz niepokojącym stylu, że chyba nie znajdzie się absolutnie żaden czytelnik, w którym nie rozbudziłby nienasyconej ciekawości, co do dalszego rozwoju wydarzeń, a co za tym idzie nie „przyśrubowałby” go do kart swojej powieści. Kolejną fazą są początki epidemii, które nasz główny bohater spędzi w szczelnie zabarykadowanym domu, za jedynego towarzysza mając swojego ukochanego kota, Lukullusa, a czas spędzając głównie na ulepszaniu swoich fortyfikacji (zgodnie z poradami Maxa Brooksa) w poczuciu paraliżującego strachu i doprowadzającej go na skraj szaleństwa, wszechogarniającej nudy. Gdy w końcu opuści pozornie bezpieczne mury własnego domostwa, z kotem u boku, rozpocznie się faza trzecia – szaleńcza wędrówka po opustoszałej Galicji w poszukiwaniu niedobitków rodzaju ludzkiego, których oczywiście odnajdzie, aczkolwiek szybko dojdzie do wniosku, że obecna sytuacja naturalną koleją rzeczy obudziła w niejednym osobniku najniższe, destrukcyjne instynkty, które z kolei będą przyczynkiem do ciekawego odstępstwa od znanej nam konwencji utworów zombistycznych, w których jakiś śmiałek niejednokrotnie wyrusza w pełną niebezpieczeństw podróż po opanowanej przez żywe trupy Ziemi na ratunek ukochanej bądź własnemu dziecku – nasz narrator w pewnym momencie zdecyduje się na coś podobnego, tyle, że dla… kota:)

„Ciało weszło już w fazę gnicia, strużki śmierdzących płynów skapywały na podłogę, tworząc gęstą, ciemną kałużę. Zwłoki napuchły z powodu gazów i wyglądały obscenicznie grubo. Z otwartych ust zwisał olbrzymi fioletowy język, na którym siedziały dziesiątki zielonkawych much bzyczących nieustannie. Oczy zniknęły w oczodołach, a palce rąk, nabrzmiałe i fioletowe, przypominały zmiażdżone paluchy bohatera jakiejś makabrycznej kreskówki. Smród był potworny.”

Kreacja żywych trupów, podobnie jak główna oś fabularna, nie grzeszy oryginalnością, ale w tym przypadku to akurat wielki plus. Potwornie okaleczone, blade kreatury poruszają się wolnym, posuwistym krokiem, a każdy, kto wpadnie w ich ręce niezmiennie kończy w ich żołądkach. Co więcej autor nie boi się drobiazgowych opisów mocno makabrycznych wydarzeń – konsumpcja ludzkiego mięsa, kawałkowanie żywych trupów i mocno odstręczające pierwsze objawy zarażenia przez „tamtych” (jak najczęściej zwą zombie bohaterowie). To wszystko w połączeniu z budzącym dreszcze, postapokaliptycznym klimatem robi naprawdę piorunujące wrażenie, a co za tym idzie spycha na dalszy, zupełnie nieistotny plan brak większej oryginalności fabularnej, której i tak pewnie nie wymagają wielbiciele tego rodzaju literatury – a do nich głównie Loureiro skierował swoją książkę.

Pierwszą część „Apokalipsy Z” czytało mi się na tyle dobrze, aby w przyszłości sięgnąć po pozostałe odsłony trylogii, bo tak naprawdę nie interesuje mnie większa niekonwencjonalność fabularna, ale tylko wówczas, jeśli Manel Loureiro utrzyma kolejne części w równie zachwycającym klimacie, operując tym samym, maksymalnie dopracowanym piórem. Dla fanów zombizmu pozycja absolutnie obowiązkowa!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

5 komentarzy:

  1. Mi też się najbardziej podobała faza blogowa, czyli ta "przed", ale i tak - cała lektura miodzio. Może i kalka, może i to samo już było tyle razy, ale... :) Jak się lubi zombie, to się bierze wszystko. No i ten nieszczęsny kot. Bardziej mi na nim zależało, niż na bohaterze ;) Książka to absolutny must-read dla każdego fana tematu, chętnie przeczytam kolejne części. Zombie nigdy za wiele :) Pozdrowienia ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmm... ciekawie napisałaś o tej książce. Mignęła mi gdzieś tam w sieci i pomyślałem właśnie, że to kolejne nieudane dziecko i pokłosie mody na zombiaki, ale może być dość interesujące. Postaram się tę książkę zdobyć.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie lubię czytać ani oglądać o zombie i naprawdę bardzo rzadko sięgam po książki/filmy związane z tą tematyką, dlatego tym razem podziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  4. Literatura może przeżywa jakiś boom, ale nie taki jak gry komputerowe. Nawet w wydawałoby się niepowiązanej grze twórcy są w stanie umieścić DLC, w którym pojawiają się żywe trupy. Nie wspominając o pozycjach im poświęconych.

    Plaga. Ma swoje plusy (parę perełek), jednak coraz częściej są to wtórne, niedorobione produkcje... Zastanawia mnie skąd ta popularność

    A książka... Z jednej strony może być ciekawa, z drugiej... Odkąd mam sprawną kartę graficzną w komputerze to wolny czas muszę (chcę?) dzielić między książki i komputerowe horrory, więc raczej odpuszczam. Jednak wygląda ciekawie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Szczerze!? To ostatnimi czasy wyczerpałem swój limit książek o zombie :P. Co jest dziwne nawet dla mnie :P. Dlatego i za to na razie podziękuję... ale za jakiś czas może się skuszę :).

    Pozdrawiam ciepło :)!
    Melon

    OdpowiedzUsuń