niedziela, 20 października 2013

„Mgła” (1980)


W przeddzień setnej rocznicy nadmorskiego miasteczka, Antonio Bay, dochodzi do niewytłumaczalnych wydarzeń, które wydaje się wywoływać gęsta, świecąca mgła nieubłaganie zbliżająca się do brzegu. Właścicielka rozgłośni radiowej, położonej w latarni morskiej, Stevie Wayne, jako pierwsza odkrywa związek pomiędzy coraz liczniejszymi zabójstwami mieszkańców miasteczka a tajemniczą mgłą, która sprowadza zza światów zdradzonych przed laty przez założycieli Antonio Bay, żądnych zemsty marynarzy.

Legenda filmowego horroru, John Carpenter i jedno z jego najpopularniejszych dzieł, które przetrwało próbę czasu, uzyskało status kultowego i w 2005 roku doczekało się swojego remake’u. Jeśli ktoś oglądał uwspółcześnioną wersję i nie przypadła mu ona do gustu, a jakimś cudem przegapił osławiony pierwowzór to nie powinien w ogóle się zniechęcać, bowiem Rupert Wainwright zdaje się posiadać zupełnie inny zamysł filmowej grozy, w ogóle nie porównywalny, przegrywający już w przedbiegach z estetyką mistrza Carpentera, której we „Mgle” nie omieszkał wyeksploatować do absolutnego maksimum.

Twórca osławionego „Halloween” tym razem zabiera nas do spokojnego, posępnego nadbrzeżnego miasteczka, budując duszący klimat nieuchwytnej grozy już w pierwszych scenach filmu. Starzec opowiadający grupce dzieciaków o potwornych wydarzeniach z przeszłości w roli chwilowego narratora prezentowanych na ekranie niewytłumaczalnych wydarzeń, którego z czasem zastąpi seksowny kobiecy głos, nadający tuż po północy z lokalnej rozgłośni radiowej. Widzimy utrzymane w mrocznej kolorystyce, ale umiejętnie stonowane nocne zdjęcia Antonio Bay, w którym ni stąd, ni zowąd rozbrzmiewają alarmy samochodowe, a przedmioty użytku domowego samoistnie się przesuwają. Carpenterowi wystarczyło jedynie kilka ujęć czołówki, aby wprowadzić mnie w nastrój swojego filmu, co wcale nie znaczy, że z czasem go zaniedbał – wręcz przeciwnie, klimat zdaje się zagęszczać wprost proporcjonalnie do historii, która jak na lata 80-te, pełne owszem mocno nastrojowych straszaków, acz charakteryzujących się sporą dozą prostoty fabularnej, okazuje się aż nazbyt rozbudowana. Pewnym odstępstwem od schematów horrorów tamtych wspaniałych lat jest podążanie osi fabularnej w trzech różnych kierunkach, które jak można się tego spodziewać w finale się zazębią, za pośrednictwem różnych bohaterów. Otóż, mamy Toma Atkinsa w roli Nicka podwożącego rezolutną autostopowiczkę, ikonę horroru lat 80-tych, Jamie Lee Curtis, z którą jeszcze tej pierwszej nocy połączy go płomienny romans. Obserwujemy też pamiętną ofiarę spod prysznica, Janet Leigh i jej asystentkę w roli organizatorki obchodów setnej rocznicy Antonio Bay, która po konsultacji z tutejszym księdzem, przodkiem osławionych morderców wbrew sobie zostaje wciągnięta w koszmar, który jeszcze tej nocy zawita do miasteczka. I na koniec oczywiście, nasz seksowny głos w eterze, moim zdaniem najbarwniejsza postać niniejszej produkcji, znakomicie wykreowana przez Adrienne Barbeau, Stevie Wayne, która niejako przypadkiem odkrywa mroczne przeznaczenie niezwykłej mgły nocami spowijającej morze i zbliżającej się do brzegu Antonio Bay.

Jak się okazuje naszą piątkę głównych protagonistów zaalarmują nie nadprzyrodzone zjawiska mające miejsce w mieście w przeddzień rocznicy założenia Antonio Bay, a mrożące krew w żyłach wydarzenia na okręcie, którego załoga na pełnym morzu na własnej skórze odczuwa potęgę świecącej mgły. Scena jej powolnego zbliżania się do rzeczonego statku oraz późniejsze zadźganie marynarzy jest kwintesencją rzadko spotykanego smaku Carpentera, który nawet z czegoś, zdawałoby się, tak trywialnego w kinie grozy, jak atak niezidentyfikowanego osobnika, wychodzącego z mgły na niczego nieświadomego mężczyznę, potrafi wykrzesać maksimum trwogi. I ta charakterystyczna, spokojna acz kryjąca w sobie niezbadane pokłady mrożącej krew w żyłach tajemnicy, potęgująca dosłownie każdą scenę wizualizacji zagrożenia, ścieżka dźwiękowa (skomponowana przez samego Johna Carpentera), dzięki której nawet tak na pozór niewinne wydarzenie, jak spacer małego chłopczyka po plaży jest zapowiedzią rychłego koszmaru. I słusznie, bo w końcu nasz poszukiwacz skarbów odnajdzie deskę, która stanie się główną bohaterką kolejnej przerażającej sceny w rozgłośni radiowej, kiedy to strwożona Stevie usłyszy złowieszcze ostrzeżenie kogoś zza światów ze swoich własnych głośników. Ciężko jest wymienić wszystkie niebywale klimatyczne wydarzenia, prowadzące do pełnego wszelkich dosłowności finału, bowiem Carpenter przeszedł samego siebie we wzbogacaniu fabuły szybko następującymi po sobie, licznymi niepokojącymi sekwencjami – trup wstający nagle ze stołu sekcyjnego i zbliżający się posuwistym krokiem do niczego nieświadomej Curtis, mgła osnuwająca siedzibę tutejszego synoptyka, z nim w środku aktualnie romansującym przez telefon ze swoją radiową muzą i wreszcie atak na przerażonego, skulonego w łóżku chłopczyka. Wszystkie te sceny (i wiele innych), łącznie ze znakomitym finałem mają wszelkie predyspozycje do tego, aby na trwałe wpisać się do kanonu najbardziej klimatycznych w historii kina, ponieważ mają coś, czego absolutnie żaden współczesny straszak nigdy mieć nie będzie – wyczucie istoty tej gatunku, trafiającej przede wszystkim w zmysły jego wielbicieli.

„Mgła” jest tego rodzaju uniwersalnym horrorem, po którego z powodzeniem mogą sięgać młode pokolenia zakochanych w klimacie duszącej grozy widzów, bez obawy, że zostaną skonfrontowani z przestarzałym kiczem, bowiem wysublimowany styl Johna Carpentera ma w sobie to coś, co bez zbytnich problemów pozwala jego filmom przetrwać próbę czasu, strasząc każdego, kto tylko tego stanu usilnie poszukuje. Absolutne arcydzieło w swoim gatunku!

2 komentarze:

  1. Uwielbiam Carpentera. Nie tylko za "Halloween", ale za całokształt. Jego filmy są ponadczasowe i często do nich wracam. A "Mgła" to film mojego dzieciństwa. Ten horror ma niezwykły klimat i równie dobrze ogląda się go po tylu latach. Prawdziwy klasyk :) Dzięki Buffy, fajnie sobie powspominać...

    OdpowiedzUsuń
  2. Heh, mój ulubiony horror Carpentera. Stawiam nawet nieco wyżej niż sławetne "Coś" :P Kiedyś (czyt. na emeryturze :P) na pewno sobie jeszcze go odswieże :)

    Jarek KG

    OdpowiedzUsuń