piątek, 8 listopada 2013

Jeffery Deaver „Pokój straceń”


Na Bahamach ginie w zamachu znany działacz o skrajnie antyamerykańskich poglądach, podejrzewany o terroryzm, Robert Moreno, wraz z dziennikarzem przeprowadzającym z nim wywiad i ochroniarzem. Sprawę dostaje prokuratorka z Nowego Jorku, Nance Laurel, która podejrzewa, że za tragedią na Bahamach stoją ludzie z najwyższych szczebli władzy Stanów Zjednoczonych. Aby pozyskać dowody potwierdzające jej teorię wynajmuje współpracującego z Departamentem Policji Nowego Jorku osławionego kryminalistyka, Lincolna Rhyme’a, który wraz ze swoimi długoletnimi towarzyszami z organów ścigania Amelią Sachs, Ronem Pulaskim i Lonem Sellitto rusza tropem tajemniczego snajpera.

„Ludzie ponoszą wielkie ofiary dla kraju, który nie umie się nawet odpowiednio odwdzięczyć.”

Amerykański bestselerowy autor thrillerów psychologicznych, Jeffery Deaver, największą sławę zawdzięcza znakomitej serii książek, której głównymi bohaterami są sparaliżowany geniusz kryminalistyki Lincoln Rhyme i jego piękna partnerka Amelia Sachs. Dziesiąta, najnowsza odsłona przygód tej parki, zatytułowana „Pokój straceń” z pewnością nie może konkurować z pierwszą (zekranizowanym „Kolekcjonerem kości”), a od mojego ulubionego „Pustego krzesła” dzieli ją przysłowiowa przepaść, aczkolwiek równocześnie stanowi miłą niespodziankę po nie do końca udanej części dziewiątej.

Jeffery Deaver w całej serii o Rhyme’ie i Sachs wykorzystuje tę samą genialną konstrukcję. Najpierw przedstawia czytelnikom pozornie nierozwiązywalną zagadkę kryminalną, która w przypadku „Pokoju straceń” dotyczy zamachu na antyamerykańskiego działacza i jego towarzyszy. Sprawę znacznie komplikują niejasne powiązania z pracownikami rządowymi, co przekłada się na długotrwałą niemożność pozyskania jakichkolwiek dowodów rzeczowych. Następnie Deaver przechodzi do systematycznego podrzucania łatwych do zinterpretowania (z pomocą błyskotliwej dedukcji Rhyme’a) tropów, które mają za zadanie wykształcić w umyśle czytelnika jasny obraz całej tej zakrojonej na szeroką skalę intrygi, zmusić go do przedwczesnego rozszyfrowania nie tyle tożsamości samego sprawcy, co jego zleceniodawców, a to wszystko po to, żeby pod koniec zaskoczyć go całkowicie odmienną istotą tej misternie złożonej kryminalnej zagadki. Deaver uwielbia oszukiwać swoich odbiorców, sprawiać, że stają się ofiarami swojego przekonania o własnej nieomylności – celowo podrzuca pozornie klarowne dowody, potwierdzające jakąś tezę, aby za chwilę zbić go z tropu jakąś niepomiernie zaskakująca bombą, znienacka spadającą na ich głowy. A to wszystko za pośrednictwem niezastąpionego Lincolna Rhyme’a, który jak nikt inny, wykorzystując skomplikowane mechanizmy dedukcji, potrafi dojrzeć prawdę w gąszczu pozornie niezwiązanych ze sobą dowodów, które przez wzgląd na swój stan fizyczny zmuszony jest zdobywać za pośrednictwem zakochanej w szybkich samochodach, cierpiącej na artretyzm, specjalizującej się w zabezpieczaniu miejsc zbrodni i wczuwaniu w umysł sprawcy Amelii Sachs oraz jej pomocnika Rona Pulaskiego. Jak zwykle w parze z kryminalnymi aspektami fabuły podąża psychologia – wzajemne relacje pomiędzy śledczymi, ze szczególnym wskazaniem na antypatię pomiędzy Sachs i ambitną prokuratorką Nance Laurel oraz współpracę Rhyme’a z niedoświadczonym policjantem bahamskiego wydziału zabójstw. Ten drugi wątek ciekawie urozmaica fabułę, ale zamknięcie tego pierwszego odrobinę mnie zniechęciło, głównie przez wzgląd na swoją powtarzalność – w kilku wcześniejszych odsłonach serii mieliśmy już coś podobnego. Ponadto Deaver, jak zwykle poświęcił troszkę miejsca dla samego antagonisty – człowieka skrupulatnie eliminującego świadków w sprawie Morena, zakochanego w kuchni byłego wojskowego, którego pedantyczna dbałość w zacieraniu wszelkich śladów swojej bytności znacznie utrudnia pracę śledczym.

„Nie widział wielkiej różnicy między istotą ludzką a zwierzęciem przeznaczonym na ubój. Przecież bydło i owce są niewinne, a bez wahania się je zabija, kroi na kawałki; każdy człowiek natomiast ma coś na sumieniu, a jednak bardzo niechętnie używamy przeciw niemu noża czy ołowiu. No, większość z nas.”

Od strony logistycznej Deaverowi można wytknąć tylko jedną wpadkę, kiedy to Amelia będąc w terenie wyrzuca telefon w obawie przed podsłuchem, decydując się na przeprowadzenie rozmowy z budki telefonicznej, po której zakończeniu dostaje SMS’a – zupełnie, jakby autor zapomniał, że przed minutką pozbawił policjantkę komórki. Poza tym nie zauważyłam żadnych mankamentów – Deaver bardzo się pilnował, żeby nawet na pierwszy rzut oka magiczne skłonności Rhyme’a do trafnego interpretowania dowodów były podparte maksymalnie logicznymi przesłankami, a rozwiązanie całej intrygi miało pełne odzwierciedlenie w faktach, dopasowywało się do wcześniej podrzuconych, na pozór nieistotnych, tak drobnych, że wręcz niezauważalnych tropów.

„Pokój straceń” jest rzeczowym dowodem na niesłabnące zdolności Jeffery’ego Deavera do nieustannego podtrzymywania czytelnika w nieznośnym napięciu emocjonalnym, ciągłego zaskakiwania go i osobistego angażowania w sprawę, prowadzoną przez dwójkę najlepiej scharakteryzowanych bohaterów w historii thrillerów psychologicznych. Jeśli jesteście wielbicielami serii, oczywiście, siłą rzeczy zostaliście zmuszeni do zapoznania się z najnowszą jej odsłoną, ale jeśli jeszcze nigdy nie spotkaliście się z Rhyme’em i Sachs również powinniście zaryzykować lekturę „Pokoju straceń”, bo jej niebywale porywający styl z pewnością rozbudzi w was apetyt na więcej.

3 komentarze:

  1. Jeden z moich ulubionych autorów. Tej książki jeszcze nie czytałam niestety.

    OdpowiedzUsuń
  2. Deaver nadal w formie! Książkę pochłonąłem w dwa dni. Polecam wszystkim.

    OdpowiedzUsuń
  3. Co mogę powiedzieć, tą recenzją jeszcze bardziej utwierdziłaś mnie w przekonaniu, że warto sięgnąć po twórczość autora. jednak jak już pisałem - czas i pieniądze (zwłaszcza, że przeraża mnie liczba tomów cyklu, bo jeśli się wciągnę...), ale masz moje słowo, że nadrobię.

    OdpowiedzUsuń