czwartek, 30 stycznia 2014

„Skinwalker Ranch” (2013)

Recenzja na życzenie (Angie Coffee)

Ośmioletni syn hodowcy bydła zostaje porwany przez niezidentyfikowane siły na terenie ich rozległego rancza. Jakiś czas później zrozpaczony mężczyzna zaprasza grupę naukowców do zbadania niepokojących zjawisk, mających miejsce na jego ziemi. Z początku sceptyczni specjaliści wkrótce stają twarzą w twarz z siłami, których nie da się racjonalnie wytłumaczyć.

Found footage Devina McGinna (który wystąpił również w jednej z ról), inspirowany głośną historią rancza Gormanów, rozpowszechnioną w mediach w latach 90-tych. Stylizując swój obraz na dokument „kręcony z ręki” i za pośrednictwem kamer rozmieszczonych na ranczu, twórcy idąc śladami innych obrazów z tego nurtu („Blair Witch Project”, „Paranormal Activity”, „Grave Encounters” etc.) pragnęli podsycić w widzach złudzenie prawdziwości prezentowanych wydarzeń, w czym również miała pomóc etykietka „oparto na faktach”. Tylko, że biorąc pod uwagę wydarzenia, z którymi obcujemy w towarzystwie właściciela rancza i zaproszonych przez niego naukowców nieczęsto mamy okazję zawiesić swoją niewiarę, a co za tym idzie odczuć jakiś większy niepokój.

Początek prezentuje się całkiem obiecująco. Świadkujemy niewytłumaczalnemu porwaniu ośmioletniego chłopca z posiadłości jego ojca. Później, jak to zwykle bywa w filmach dokumentalizowanych, twórcy krótko zapoznają nas z poszczególnymi członkami grupy naukowców, pragnących wyjaśnić zagadkę zaginięcia chłopaka. Bardzo ucieszyła mnie obecność znanej mi z „Boogeymana 3”, Erin Cahill, aczkolwiek jak przekonałam się w dalszej części seansu pomimo swojej równie przekonującej kreacji, co pozostali aktorzy, nie miała zbyt wielkiego pola do popisu. Otóż, scenariusz „Skinwalker Ranch” nie przewidział zbyt wiele miejsca na jakieś ciekawe relacje międzyludzkie, sprowadzając bohaterów do roli pożywki dla nadnaturalnych sił nawiedzających ranczo. Początkowe delikatne sygnalizowanie obecności bytów zamieszkujących ziemię Hoyta – drażniący uszy dźwięk rozlegający się w nocy i moim zdaniem najlepsza scena biegania ducha zaginionego chłopca po kuchni – mogą poszczycić się sporą dawką niezdefiniowanej grozy. Ale im dalej tym gorzej. Obcując ze specyfiką filmów found footage wielokrotnie zarzucałam im brak większej dosłowności w wizualizacjach zagrożenia. Taki „Paranormal Activity” przez wzgląd na maksymalną minimalizację zjawisk paranormalnych zwyczajnie mnie uśpił, więc jak podejrzewam twórcy „Skinwalker Ranch” postanowili nieco urozmaicić ten nurt większą dosłownością – poprawić to, co nie wyszło jego poprzednikom. I jak się okazuje taki zabieg również nie zdał egzaminu. O ile początek seansu całkiem przyzwoicie buduje klimat całkowitego wyalienowania protagonistów na ogromnym, nawiedzanym przez niezidentyfikowane byty ranczu to z biegiem czasu w fabułę zaczyna wkradać się zbyt wiele różnorodnych wątków. Mamy ducha zaginionego chłopca, wielkie wilkopodobne zwierzę grasujące na ziemi Hoyta, Indianina komunikującego się z duchami swoich przodków, kosmitów i wreszcie najśmieszniejsze malunki ludzi pierwotnych obrazujące UFO, odkryte przez naszych bohaterów w podziemnych jaskiniach. Dodajmy do tego zgony zwierząt egzystujących na ranczu i tajemniczą kasetę VHS, pozostawioną tu w XX wieku przez rządową agencję ds. obcych cywilizacji. Tak wielki miszmasz różnego rodzaju form zagrożenia czyhających na naszych protagonistów szybko oddziera tę produkcję z wszelkiej atmosfery grozy. Wyskakujące nagle przed kadr nadnaturalne obecności przestają niepokoić, czy chociażby zaskakiwać, a zaczynają zwyczajnie nużyć (i bawić swoim przekombinowaniem). W drugiej połowie seansu jedynie zapis na kasecie, obrazujący przerażające wydarzenia mające miejsce na tych terenach przed laty odrobinę podniósł mój poziom adrenaliny we krwi – pozostałe stricte horrorowe wstawki jedynie mnie znudziły. Jak widać McGinnowi nie udało się należycie zrównoważyć grozy z fabułą, przez co w moim przypadku osiągnął efekt podobny do tego, z którym zetknęłam się w trakcie projekcji „Paranormal Activity”. Tak samo mnie znużył tyle, że nie oszczędnością, a nadmiarem nadnaturalnych wydarzeń.

Praca kamery, jak to w found footage, jest celowo amatorska. Ilekroć obcujemy z wydarzeniami filmowanymi z ręki możemy liczyć na daleko posuniętą chwiejność obrazu, która choć może wywołać mdłości przynajmniej nie wymaga od nas wzmożonego śledzenia ekranu w oczekiwaniu na krótkotrwale pojawiające się byty z innej cywilizacji, z rozmazanymi konturami (jak to ma miejsce w innych horrorach utrzymanych w tej stylistyce). Twórcy postarali się o wyraźne wizualizacje paranormalnych zjawisk, zarówno z punktu widzenia rozchwianej kamery jednego z naukowców, jak i tych zamieszczonych wewnątrz i na zewnątrz domostwa. Charakteryzacja ducha, kosmitów i przerośniętego wilka, choć komputerowa odznacza się dużą dozą realizmu – na szczęście tutaj nie przesadzili z CGI. Co wcale nie wyklucza ich niszczącej wszelkie zalążki klimatu grozy dużej częstotliwości pojawiania się w kadrze.

Nigdy nie przepadałam za estetyką filmów found footage i „Skinwalker Ranch” tego nie zmienił. To jeden z tych przykładów horroru science fiction, który nie mógł zdecydować się, w którym kierunku podążyć. I żeby wybrnąć z tego impasu zdecydował się chyba na najgorszy z możliwych wybiegów – krążenia od jednego typowego dla filmów grozy wątku do następnego, bez dbałości o jakiś większy sens fabularny. A szkoda, bo rzekoma prawdziwa historia rancza Gormanów posiada w sobie spory potencjał – wystarczyłoby jedynie dokładnie przenieść ją na ekran, bez tego niepotrzebnego eksperymentowania z innymi, często absurdalnymi wątkami.

wtorek, 28 stycznia 2014

Caitlin R. Kiernan „Tonąca dziewczyna”


Schizofreniczka, India „Imp” Morgan Phelps, samotnie boryka się ze swoją chorobą, odziedziczoną po babce i matce. Do czasu poznania transwestytki, Abalyn, z którą wkrótce zaczyna ją łączyć głębsze uczucie. Imp nie czuje się już samotna. Co wcale nie oznacza, że jest szczęśliwa. Jej krótkotrwały spokój emocjonalny zaburza spotkanie z tajemniczą kobietą, Evą Canning, która objawia się jej pod postacią syreny i wilka. Wkrótce potem myśli Imp zostają zdominowane przez, w jej mniemaniu, uporczywego ducha Evy. Pozornie niezwiązane ze sobą wydarzenia z przeszłości zaczynają łączyć się we wspólną, przerażającą całość, spychając Imp na skraj szaleństwa. Pytanie tylko, czy dziewczyna rzeczywiście znalazła się w centrum nadnaturalnych wydarzeń, czy raczej padła ofiarą własnej choroby?

Powieść z gatunku dark fantasy, napisana przez urodzoną w Irlandii, ale mieszkająca w Stanach Zjednoczonych, autorkę, która na rynku wydawniczym zasłynęła głównie dzięki wielokrotnie nagradzanym opowiadaniom. „Tonącą dziewczynę” Caitlin R. Kiernan zadedykowała znanemu pisarzowi literatury grozy, Peterowi Straubowi. I chyba nie jest to dziełem przypadku, bowiem konstrukcja narracyjna i fabularna powieści bardzo przypomina pozycje Strauba. Brak jasnego związku przyczynowo-skutkowego, przemieszanie trzech czasów i niepoddające się jakiejkolwiek racjonalizacji wydarzenia to swego rodzaju wizytówka Strauba, którą z pozytywnym skutkiem zapożyczyła Kiernan.

„Nie zebrałam się do tego, by zadowolić wymagania Tyranii Fabuły. Życia nie układają się w uporządkowane wątki, i to najgorszy z możliwych sztucznych zabiegów: upierać się, by opowiadane przez nas historie – nam samym i innym – musiały poddawać się wątkowej, linearnej narracji od A do Z, w trzech aktach, według zasad arystotelesowskich, zawiązanie akcji, punkt kulminacyjny, rozwiązanie akcji, i przede wszystkim sztuczność rozstrzygnięcia. Na tym świecie rzadko widuję rozstrzygnięcia: rodzimy się, żyjemy i umieramy, a pod koniec zostawiamy za sobą jedynie paskudny splot niedokończonych spraw.”

„Tonącą dziewczynę” napisano w formie pamiętnika, prowadzonego przez schizofreniczkę Imp. Jej choroba okazała się być znakomitym pretekstem do silnego zagmatwania fabuły. Dziewczyna nieustannie konfrontuje nas z oderwanymi od rzeczywistości, pozornie nieistotnymi własnymi przemyśleniami i irracjonalnymi wydarzeniami z jej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, które wcale nie musiały mieć miejsca, mogły zostać wykreowane przez jej chorą psychikę. Naszym zadaniem natomiast jest właściwe złożenie tej układanki w jedną wspólną całość, bowiem autorka wcale nie zamierza nam w tym pomagać. Interpretację fabuły „Tonącej dziewczyny” pozostawia nam, co jest tym trudniejsze, jeśli weźmie się pod uwagę rzekome nawiedzenie Imp zupełnie niepodobne do innych głównie poruszanym w ghost stories. Imp nie prześladuje niewidzialny poltergeist tylko piękna kobieta z krwi i kości, która ma tendencję do przybierania postaci syreny i wilka. Aby było ciekawiej (i żeby wzbudzić w czytelniku podejrzenia, co do imaginacji Imp) obie te postaci są w jakimś stopniu związane z przeszłością głównej bohaterki. Już jako dziecko fascynowała się syrenami, co znacznie spotęgował widok niepokojącego, ale również hipnotyzującego obrazu w muzeum. Natomiast wilki od niepamiętnych czasów wzbudzały w niej irracjonalny strach, zrodzony z nienawiści do baśni pt. „Czerwony Kapturek”. Teraz zarówno syrena, jak i wilk zaczynają odgrywać integralną rolę w życiu Imp, wtłaczając w jej głowę przerażające wizje, niejednokrotnie dotykające kontrowersyjnej tematyki zoofilii. Szkoda tylko, że w momencie kulminacji, najbardziej szokującej sceny seksu stan naszej narratorki ulega znacznemu pogorszeniu. Przez to nie będziemy mieć okazji właściwie skonfrontować się z zoofilskimi wstawkami, podanymi w typowym dla horroru klimacie wszechobecnego osaczenia. Uniemożliwi nam to chwilowo chaotyczny styl Imp, który poza tym momentem jest wręcz idealny – rozbudowany, dojrzały, kwiecisty.

„Obraz przedstawiał ostatnią długą chwilę przed śmiercią ofiary. Ale ja nie pomyślałam śmierć. Pomyślałam morderstwo, choć jak już wspominałam, postacie otaczające małą sprawiały wrażenie zwierząt. Zwierzęta nie mordują, ludzie owszem. Mężczyźni, kobiety, nawet dzieci, ale nie zwierzęta.”

Obok wątku nadnaturalnego Kiernan dotyka również tematyki homoseksualizmu i transwestytyzmu. Zrobienie z jednej z kluczowych dla książki postaci osoby transseksualnej jest ewidentną próbą skonfrontowania czytelników ze współczesnymi problemami społecznymi. Nie tyle skupiającymi się nad takimi borykającymi się ze swoją płciowością osobami, ile raczej oceną nietolerancyjnego społeczeństwa, rozmiłowanego w atakowaniu takich ludzi. Postać dziewczyny Imp, Abalyn, która przed laty poddała się operacji zmiany płci jest swego rodzaju racjonalnym kołem ratunkowym w tym całym szaleństwie, opisywanym przez główną bohaterkę. Jej ostatnią deską ratunku przed całkowitym rozpadem psychicznym bądź przegraną w konfrontacji z duchami.

Choć „Tonąca dziewczyna” to typowa dark fantasy możemy w niej również odnaleźć echa horroru, naleciałości gotyckiej ghost story, która idealnie wpasowuje się w konwencję literatury fantastycznej. Każde nawet najmniej charakterystyczne wydarzenie jest tutaj istotne. Wszystkie wynurzenia emocjonalne Imp w finale nabiorą znaczenia, staną się kluczem do ułożenia tej mistycznej układanki. Caitlin R. Kiernan tą powieścią tylko udowodniła swoją rzadko spotykaną zdolność do snucia niezwykle skomplikowanych, niepokojących historii, które jakimś sposobem, pomimo tego zagmatwania fabularnego, zmuszają czytelnika do współodczuwania z Imp - zatopienia się w jej rozchwianej psychice, być może ku swojej zgubie. Ta książka to prawdziwe mistrzostwo kompozycyjne i fabularne – pozycja, jakich mało na rynku wydawniczym.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 27 stycznia 2014

„Wściekłość” (1977)


Biorąca udział w wypadku motocyklowym Rose trafia do klinki prowadzonej przez doktora Dana Keloida. Mężczyzna przeprowadza na pacjentce eksperymentalny zabieg przeszczepu skóry. Po powrocie do zdrowia Rose odkrywa, że jej ciało nie asymiluje zwykłego pokarmu, a jedynie ludzką krew. Osoby, które padają jej ofiarą w niedługim czasie zamieniają się w oszalałe bestie, łaknące krwi. Gdy dziewczyna ucieka ze szpitala, zmierzając do swojego chłopaka mieszkającego w Montrealu nieświadomie roznosi zarazę, co grozi globalną epidemią.

Wbrew powszechnym opiniom uważam Davida Cronenberga za jednego z dwóch reżyserów lat 70-80-tych (obok Briana De Palmy), który zdołał dopasować się do współczesnych wymogów kinematografii. Choć w XXI-wieku porzucił swój ulubiony nurt body horrorów na rzecz dramatów to w jego filmach nadal można wyczuć ten osobliwy zmysł artystyczny, którym zdobył serca przede wszystkim zagorzałych wielbicieli kina grozy. Cronenberg zwrócił na siebie uwagę już w roku 1975, produkcją zatytułowaną „Dreszcze”, która traktowała o ludziach opanowanych przez tajemnicze pasożyty przenoszone drogą płciową, zamieniające ich w rozszalałe bestie. Dwa lata później światło dzienne ujrzała jego „Wściekłość”, tematycznie bardzo zbliżona do „Dreszczy”, aczkolwiek w moim mniemaniu nieco lepiej obrazująca rozwój choroby, dziesiątkującej ludzkość.

Osoby niezaznajomione z twórczością Davida Cronenberga raczej nie powinny zaczynać od „Wściekłości” (na początek zalecałabym im „Muchę”), głównie przez wzgląd na sporo dłużyzn. Jego wielbiciele nauczyli się w nich rozsmakowywać, ale istnieje spore prawdopodobieństwo, że widzowie nieprzyzwyczajeni do długiego skupienia kamery na spowolnieniach akcji, zamiast odczuć wzrastające napięcie jedynie się zniecierpliwią. David Cronenberg słynie z nietuzinkowych obrazów, skupiających się na rozpadzie głównie ludzkiego ciała, ale również psychiki, utrzymanych w mocno surowym klimacie zdefiniowanej grozy. Podobnie jest ze „Wściekłością”, z której ani na chwilę nie ustępuje ta specyficzna atmosfera, potęgowana melancholijną, jakże wpadającą w ucho ścieżką dźwiękową, skomponowaną przez Howarda Shore’a. Oś fabularna w wielu aspektach trzyma się charakterystycznego dla filmów Cronenberga schematu. Mamy burzyciela - w przeciwieństwie do „Dreszczy”, czy choćby późniejszego „Potomstwa” całkowicie nieświadomego niebezpieczeństwa swojego eksperymentu. Dokonując przeszczepu skóry na znajdującej się w stanie krytycznym kobiecie pragnie jedynie ocalić jej życie, bez osobistych implikacji. Niestety, coś idzie nie tak i wkrótce na scenę wkracza typowa dla Cronenberga konwencja body horroru. Ciało Rose ulega niepoddającej się jakiejkolwiek racjonalizacji przemianie. Pod jej pachą wykształca się coś na kształt ust, z których w momentach pozyskiwania ofiary wysuwa się oślizgła macka, zakończona szpikulcem, który z kolei wbija się w ciało jej żywiciela pompując do organizmu kobiety życiodajną krew. Dziwaczne? No cóż, to cały David Cronenberg – przerażający, ale również jakże fascynujący. Obsadzając w roli Rose urodziwą aktorkę, Marilyn Chambers, reżyser łatwo usprawiedliwił jej bezproblemowe pozyskiwanie pożywienia zarówno na terenie kliniki, jak i na zewnątrz. Ofiary, głównie płci męskiej praktycznie same do niej przychodziły, jak się okazuje ku swojej zgubie.

Twórcy „Wściekłości”, charakteryzując specyfikę choroby roznoszonej przez Rose postanowili połączyć objawy typowe dla wścieklizny z naleciałościami wampiryzmu. A więc po pożywieniu się krwią danego osobnika, tracił on pamięć krótkoterminową, równocześnie odczuwając przemożne zmęczenie. Natomiast po kilku godzinach od zakażenia zamieniał się w oszalałą bestię, łaknącą, podobnie jak Rose, ludzkiej krwi. Gdy dane mu było przyssać się do ciała upatrzonej ofiary, wkrótce taki sam los czekał również ją. A więc krótko mówiąc niedługo po wybudzeniu się Rose ze śpiączki połowa Montrealu i okolicznych mu miast zachowywała się jak krwiożercze potwory. Oprócz nowatorskiego podejścia do wampiryzmu i mocnego klimatu grozy zachwyciła mnie charakterystyka zarażonych osobników. Blade twarze z sinymi, rozbieganymi oczami, toczące pianę z ust mogą pochwalić się sporą dozą realizmu, a co za tym idzie ilekroć widzimy ich na ekranie nie można pozbyć się uczucia niesmaku, z lekką domieszką trwogi. Jak na Cronenberga przystało, co jakiś czas urozmaica fabułę scenami gore, unikając przesady w rozlewie sztucznej krwi, co w efekcie pozwala uniknąć groteski (która z uwagi na tematykę filmu mogłaby grozić mniej wprawnemu reżyserowi). Na szczególną uwagę zasługuje tutaj oderwanie skalpu spod pachy sanitariuszowi w klinice. Rzeź dokonana przez doktora Keloida na sali operacyjnej. I wreszcie w moim mniemaniu najbardziej wstrząsająca scena powrotu pewnego mężczyzny do domy, w którym zastaje ciało niemowlaka i oszalałą żonę wyskakującą z szafy w jakże mrożącej krew w żyłach jump scenie. Wszystkie te i inne krwawe momenty nakręcono z niezwykłym wyczuciem dramaturgii, owszem skupiając się na drastycznych szczegółach, ale z większą dbałością o efekt przerażenia, a nie zniesmaczenia odbiorców.

Nie wiem, czy w przypadku jakiejkolwiek produkcji Davida Cronenberga nadejdzie taki moment, w którym powiem „nie oglądajcie tego, to zwykły gniot”. Mam słabość do jego nowatorskich fabuł i znakomitego wyczucia artystycznego i wszystko jedno, czy akurat celuję w jakiś współczesny dramat tego pana, czy body horror sprzed lat. On zawsze był i nadal jest geniuszem – prawdziwym wirtuozem kinematografii. A „Wściekłość” nie jest tutaj żadnym wyjątkiem.     

niedziela, 26 stycznia 2014

„Dziewięć mil w dół” (2009)


Specjalista do spraw bezpieczeństwa, Thomas „Jack” Jackman zostaje wysłany do stacji badawczej na Saharze, z którą na skutek burzy piaskowej utracono łączność. Po dotarciu na miejsce mężczyzna zastaje opustoszałe pomieszczenia, z ostrzeżeniami i tajemniczymi zaklęciami wypisanymi na ścianach. Nazajutrz Jack spotyka młodą kobietę, JC, która utrzymuje, że należała do ekipy stacji badawczej. Choć dziewczyna pragnie, jak najszybciej odjechać Jack dostaje polecenie pozostania na miejscu do czasu przyjazdu policji. Wkrótce JC zdradza mu, że wraz z resztą ekipy zajmowała się odwiertami, które przypadkiem doprowadziły ich do niepokojącego zjawiska, które z czasem zaczęło wpływać na psychikę całej grupy.

Obcując z filmowym horrorem z rzadka natykam się na mało znane obrazy, co do których nie mam absolutnie żadnych oczekiwań, choćby po opisie będąc przekonana o ich niskiej wartości, a które w rezultacie oferują mi więcej, aniżeli wszystkie szeroko reklamowane filmy razem wzięte. Tak było w przypadku koprodukcji Stanów Zjednoczonych, Australii, Wielkiej Brytanii i Węgier, wyreżyserowanej przez Anthony’ego Wallera. Twórca „Amerykańskiego wilkołaka w Paryżu” wziął na warsztat dwa często poruszane w kinie grozy tematy, halucynacje i Szatana, zmiksował je i wtłoczył w jakże potęgującą klimat pustynną scenerię. W efekcie otrzymałam intrygującą historię, prowadzoną z poszanowaniem wszelkich reguł gatunku, ale w kilku momentach niepozbawioną paru drobnych wad.

Waller ograniczył liczbę bohaterów do dwóch osób. Specjalisty do spraw bezpieczeństwa, wykreowanego przez Adriana Paula, który niestety miał poważne kłopoty z mimiką. Dopóki jego rola wymagała stateczności, swego rodzaju powściągliwości w ukazywaniu emocji radził sobie całkiem znośnie. Natomiast w trakcie późniejszych, kulminacyjnych dla filmu scen, gdy wpadł w sidła demonów tych biblijnych bądź wewnętrznych, coraz bardziej popadając w szaleństwo jego mimika miała w sobie mniej autentyzmu niż współczesne efekty komputerowe. Dużo lepiej wypadła partnerująca mu Kate Nauta. Ze względu na fakt, że to ona stanowi swego rodzaju zapalnik umysłowej destrukcji Jacka oraz spoczywa na niej niełatwe zadanie oszukiwania widzów naprawdę zrobiła wszystko, co tylko możliwe, aby uwiarygodnić swoją kreację. Początkowe sceny obrazujące samotną wędrówkę Jacka po opuszczonej stacji badawczej są dowodem niesamowitego wyczucia gatunku reżysera. Burza piaskowa pośrodku oddalonej od cywilizacji Sahary, ciemne korytarze placówki, ściany pełne wypisanych ostrzeżeń i wreszcie wypatroszony kojot leżący na środku pokoju w mistycznym kręgu, w towarzystwie wypisanych na ścianach zaklęć. To wszystko znacznie potęguje uczucie całkowitego wyalienowania oraz niezdefiniowanego niebezpieczeństwa czyhającego na niczego nieświadomego Jacka. Nazajutrz, gdy tylko ujrzymy biegającą po pustyni, wyłaniającą się jakby znikąd JC nasze podejrzenia raptownie skupią się na niej. O wiele szybciej niż Jack zaczniemy domniemywać, że nie jest tym, za kogo się podaje. Jednakże na konkrety będziemy musieli troszkę zaczekać, bowiem Waller dosyć długo utrzymuje naturę zagrożenia w tajemnicy, ale nie na tyle, żeby znużyć odbiorcę. Co oczywiście jest kolejnym dowodem jego wyczucia dramaturgii.

Gdy nasi bohaterowie dowiadują się, za pośrednictwem radia, że muszą zostać na miejscu do czasu przybycia policji, jak można się tego spodziewać pomiędzy nimi zawiązuje się romans, na skutek którego dowiadujemy się o niedawnej tragedii osobistej Jacka. Jego katastrofalnie zakończone małżeństwo znacznie urozmaica nie tyle fabułę, co halucynacje, które wkrótce zaczynają go nękać. Mężczyzna widzi krew spływającą po ścianach i bryzgającą z umywalki. Znakomicie ucharakteryzowanego (minimalistycznie, bez ingerencji CGI) rozkładającego się trupa kobiety. Snującą się po korytarzach z pistoletem w dłoni byłą żonę i wreszcie wszelkiego rodzaju wizualizacje prawdziwego oblicza JC. Jak już wspomniałam to na niej skupią się wszystkie podejrzenia zarówno Jacka, jak i widzów i początkowo rzeczywiście Wallerowi udaje się umiejętnie zwodzić odbiorców. Są sceny, które jednoznacznie sugerują nam jej diabelską naturę, ale zaraz po nich następują takie, które każą nam podejrzewać, że kobieta jest tą, za którą się podaje, taką samą ofiarą, jak popadający w coraz większe szaleństwo Jack (mimo, że ona wizji nie miewa, co oczywiście również jest wielce podejrzane). Jednakże w pewnym momencie twórcy zbyt nachalnie zaczynają sugerować jedną z tych dwóch opcji, co owocuje brakiem większego efektu zaskoczenia w poza tym mocnym finale. Niemalże wszystkie halucynacje Jacka realizacyjnie wypadają nadzwyczaj przekonująco. Głównie z powodu posiłkowania się fizycznie obecnymi na planie rekwizytami, zamiast efektów komputerowych, co w efekcie wzmaga realizm wizualizacyjny. A powód jego coraz silniej wzmagającego się szaleństwa, skupiający się na krzyczącej dziurze w ziemi posiada w sobie spore pokłady oryginalności. Jednakże w jednym momencie Waller mocno przesadził. Mowa o końcowej rozmowie Jacka z szatańską JC i jego pakcie z nią zawartym, kiedy to twórcy ewidentnie nadużyli montażu, który w efekcie zamiast potęgować atmosferę grozy skłonił się ku czystej komedii. Ale to i tak niezły wynik biorąc pod uwagę multum takich niepokojących wizji, gnębiących mężczyznę – jedna poważna wpadka w trakcie półtoragodzinnego seansu to jak na ten gatunek filmowy spore osiągnięcie.

„Dziewięć mil w dół” będę polecać absolutnie każdemu wielbicielowi pozbawionych efekciarstwa, niskobudżetowych, ale umiejętnie nakręconych niejednoznacznych horrorów. W końcu w przeciwieństwie do większości hollywoodzkich obrazów może poszczycić się gęstym klimatem wyalienowania, potęgowanym niezdefiniowaną tajemnicą, a to w tym gatunku zawsze będzie najważniejsze. Dodajmy do tego przez większą część seansu mylącą oś fabularną oraz pełne dosłownej grozy halucynacje głównego bohatera i mamy przepis na horror niemalże idealny. Ale tylko dla prawdziwych fanatyków gatunku.