wtorek, 14 stycznia 2014

„La Senda” (2012)

Recenzja na życzenie

Raul zabiera swoją żonę Anę i synka Nico do wynajętej chatki w górach, nieopodal małego miasteczka. Ma nadzieję, że spędzenie świąt Bożego Narodzenia we wspólnym rodzinnym gronie z dala od miejskiego hałasu pomoże jego małżeństwu przetrwać chwilowy kryzys. Niestety, na miejscu Ana zaprzyjaźnia się z ich młodym sąsiadem, a syn nieustannie stroni od Raula, co owocuje pogłębianiem się problemów emocjonalnych mężczyzny.

Hiszpański debiutancki obraz Miguela Angela Toledo, poruszający się głównie w estetyce thrillera, ale niejednokrotnie delikatnie ocierający się o horror, będący niedocenionym, acz w moim mniemaniu znakomitym przykładem na to, jak sprawnie wyeksploatować znany wielbicielom kina grozy schemat, skierowany głównie do entuzjastów powolnych fabuł, okraszonych delikatnym, nienachlanym klimatem wewnętrznego rozpadu człowieka.

Twórcy od samego początku sugerują widzom, że z Raulem jest coś nie tak – wiemy, że kilkudniowym pobytem w chatce w górach próbuje odkupić jakieś swoje dawne przewinienia, głównie starając się odzyskać przychylność żony, syna nieustannie degradując do pozycji niemego obserwatora. Ale to właśnie dzięki małemu Nico, jego zdystansowanej względem ojca postawie wyczuwamy, że z mężczyzną dzieje się coś niedobrego. Obsadzenie w tej roli młodocianego aktora o iście magnetyzującej wręcz demonicznej aparycji okazało się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę – Ricardo Trenor w przeciwieństwie do odtwórców ról Raula i Any, kolejno Gustava Salmeróna i Irene Visedo, potrafił samą mimiką, bez posiłkowania się słowami oddać całą paletę emocji, kłębiących się w jego wnętrzu. Cała fabuła filmu skupia się na pobycie trzyosobowej rodziny w leżącej na uboczu drewnianej chatce, w iście malowniczej zimowej scenerii. Kadry obrazujące zasypane śniegiem góry i lasy robią naprawdę imponujące wrażenie, przy okazji wywołując w widzach poczucie alienacji głównych bohaterów, zdanych przede wszystkim na młodego sąsiada Samuela, który jak można się tego spodziewać wywołuje zazdrość w zdeterminowanym, aby uratować swoje małżeństwo Raulu. Twórcy nieustannie udowadniają odbiorcom, że mają do czynienia z nastawionym na psychologię obrazem, pełnym niezdefiniowanej, delikatnej grozy i zrealizowanym na naprawdę wysokim poziomie – bez niepotrzebnego dynamizmu i efekciarstwa typowego dla Hollywoodu, który mógłby zepchnąć fabułę na drugi, mniej istotny plan. Podczas pobytu w chatce Toledo bardziej dosłownie sygnalizuje widzom wewnętrzną degenerację Raula głównie za pośrednictwem jego niepokojących, elektryzująco zrealizowanych snów oraz bardziej zdecydowanego podejścia do rodziny. Choć mężczyzna bardzo stara się dopasować do niskich wymagań syna i żony mimowolnie wszystko zaprzepaszcza. Jego zrozumiała, ale chwilami mocno przesadzona podejrzliwość względem Any, którą w swoim umyśle zaczyna posądzać o romans z Samuelem oraz tłumiona, acz wyczuwalna niechęć do syna zostały przedstawione w taki sposób, aby dać widzowi złudzenie zasadności jego zachowania (przynajmniej do pewnego momentu) równocześnie wzbudzając w nim niepokój, co do dalszego, coraz agresywniejszego zachowania Raula.

Podobnie, jak Raul przez większą część seansu nie miałam wątpliwości, że Ana zdradza go z Samuelem, czego dowodem jej częste wycieczki do chaty chłopaka, ale z chwilą przekazania mu pieniędzy w wigilijny wieczór nabrałam, jak się okazało właściwego, przekonania o rzeczywistym charakterze ich spotkań jednocześnie zapominając, że fabuła filmu niezmiennie podąża sugerującym mocne, zaskakujące zakończenie torem, bo choć bez zbytnich problemów domyśliłam się, jak też będzie prezentował się finał, do czego musi prowadzić wewnętrzne rozchwianie Raula nie wzięłam pod uwagę sygnałów podrzucanych przez twórców, sugerujących mi drugą, mniej przewidywalną bombę. UWAGA SPOILER Jak można się tego spodziewać Raul zabija Samula i swoją żonę, w trakcie ukazanej pod koniec mistrzowsko zrealizowanej od końca scenie, będącej pokazem prawdziwego kunsztu montażowego, ale będącej jedynie odbiciem jego dotychczas głęboko tłumionych wspomnień, bowiem niniejsze wydarzenia miały miejsce nie w finale filmu, ale nieco wcześniej w trakcie wigilijnej kolacji. Wszystkie późniejsze sekwencje, łącznie z odkryciem prawdziwych, podejrzewanych przeze mnie, intencji Any i Samuela są jedynie odbiciem pragnień Raula, które ja poniekąd podzielałam (organizowanie Raulowi prezentu pod choinkę w postaci pionka szachowego zamiast sugerowanej przez twórców zdrady). Nawet w moim mniemaniu najmocniejsza, wstrząsająca scena obcięcia psu głowy piłą łańcuchową na oczach przerażonego Nico nie wydarzyła się naprawdę. Co więcej ostatnie kadry obrazujące ucieczkę nieżyjącego już Raula przez zaśnieżony las w stronę pędzącego po położonej nieopodal drodze samochodu, w którym siedzi cała jego rodzina, łącznie z nim w drodze do drewnianej chatki, co w rzeczywistości jest powrotem do jednej z pierwszych scen filmu (kiedy to Raul przez ułamek sekundy widział przemykającą między drzewami postać, która okazała się nim samym) dają widzom jasno do zrozumienia, że oto cały film jest jedynie osobistym koszmarem mężczyzny, że po śmierci dostał się do swego rodzaju czyśćca bądź piekła, nakazującego mu przez wieczność powtarzać ostatnie tragiczne zdarzenia ze swojego życia. Jestem przekonana, że tego motywu nie przewidzi absolutnie żaden odbiorca, bo nawet podrzuconego wcześniej sygnału do właściwej interpretacji fabuły w postaci zdjęcia wieczoru wigilijnego, na którym Raul zamiast uśmiechniętych Samuela i Any widzi ich trupy nie sposób jest właściwie odczytać KONIEC SPOILERA. Jako, że wprost ubóstwiam filmy, które zręcznie, z poszanowaniem logiki oszukują widza muszę bez jakiejkolwiek przesady przyznać, że „La Senda” skonfrontował mnie z jednym z najbardziej zaskakujących, dających do myślenia finałów, z jakim miałam do czynienia w kinie grozy, w dodatku zrealizowanym na naprawdę wysokim poziomie – Hollywood może, co najwyżej buty czyścić hiszpańskim twórcom, którzy posiadają to co oni prawie utracili: wyczucie gatunku i nieprawdopodobny wręcz smak artystyczny, który nie potrzebuje sztucznego CGI do snucia konwencjonalnej, ale jakże wciągającej historii.

„La Senda” to prawdziwa uczta dla wielbicieli powolnych, nastawionych na psychologię fabuł nieepatujących dynamizmem i efektami specjalnymi tylko emocjami, których próżno szukać w efekciarskim współczesnym kinie amerykańskim. Jeśli masz już dość miałkich historii pełnych CGI to zapraszam do seansu tego hiszpańskiego, niesłusznie niedocenianego obrazu, ponieważ nakręcono go z myślą o tobie!

4 komentarze:

  1. Obejrzałem, rzeczywiście całkiem niezły.

    OdpowiedzUsuń
  2. Raz Ci zaufałem ( La Cara Occulta ) i doprawdy nie żałuję, sięgnę i po to.
    W rewanżu polecam , El Habitante Incierto' ( Uninvited Guest ) Guillema Moralesa 2004, jeśli nie widzialaś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "La Cara Oculta" był ciut lepszy, bo poza nastawioną na fabułę, a nie CGI realizację bazował też na oryginalnym scenariuszu. "La Senda" natomiast, choć posiada podobny klimat skupia się na eksplorowaniu znanego schematu, we właściwym Hiszpanom powolnym, acz jakże wciągającym stylu. Nawet zakończenie, choć zaskakujące już w paru filmach się przewijało. Dlatego sięgnij tylko wówczas, jeśli nie razi Cię konwencjonalność - moim zdaniem warto (ja tam nigdy nie oczekiwałam nadmiernej innowacyjności), choćby przez wzgląd na tę rzadko dzisiaj spotykaną, pozbawioną dynamizmu realizację. Lubię filmy, które skupiają się przede wszystkim na fabule i bohaterach, choćby nawet poruszały często wałkowaną tematykę;)
      Aha, i dziękuję ślicznie za kolejny tytuł do szybkiego obejrzenia.

      Usuń
  3. Całkiem niezły film, jeśli oczywiście w miarę toleruje się hiszpańskie wynalazki. Mi się oglądało całkiem przyjemnie.

    OdpowiedzUsuń