środa, 7 maja 2014

„Zgroza w probówce” (2011)


Podczas relaksującej wycieczki czwórka przyjaciół zostaje ogłuszona i porwana. Budzą się w zaniedbanym domu w towarzystwie kilku innych nieznanych im osób, którzy również padli ofiarami porywaczy. Każdy z nich ma z tyłu głowy przewód podłączony do mózgu, prowadzący do fiolki przytwierdzonej do karku. Z nagrania znalezionego w domu dowiadują się, że celem porywaczy jest pozyskanie związku chemicznego produkowanego przez mózg w chwilach fizycznego bólu. Zdobyty płyn planują wykorzystać do wytworzenia narkotyków. Jeśli więźniowie nie dostosują się do warunków i nie zaczną zadawać sobie cierpienia przed upływem dwudziestu dwóch godzin zginą.

Debiutancki zrealizowany bardzo niskim kosztem film aktora, Taylora Sheridana. Tanie horrory ostatnimi czasy wykształciły sobie pewną normę, która niezmiernie mnie dezorientuje – ciekawy pomysł i amatorska realizacja. Nie rozumiem, dlaczego tak oryginalne scenariusze nie są w stanie pozyskać większego budżetu, podczas gdy oklepana papka święci triumfy na ekranach kin. Z takim podejściem producentów widz, który usilnie poszukuje w horrorze czegoś nietuzinkowego musi wykształcić w sobie tolerancję na poważne niedoróbki realizatorskie, co w niektórych przypadkach może okazać się wręcz niemożliwe. Właśnie do takiego impasu doprowadził mnie seans „Zgrozy w probówce”. Cieszyło mnie ciekawe podejście Sheridana do tematu, ale amatorska realizacja znacznie obniżała ogólne wrażenia z seansu.

Oprócz „drewnianej” obsady najgorzej spisali się operator i oświetleniowiec. Ten pierwszy nie mógł zapanować nad drżeniem rąk, co poważnie destabilizowało obraz, a ten drugi zbyt często zapominał oświetlić pierwszy plan, co skutkowało niemożnością dokładnego przyjrzenia się scenom tortur. W rezultacie opis fabuły, który obiecuje mocne gore, podczas którego będziemy świadkować najwymyślniejszym cielesnym torturom jest mocno przesadzony. Starzy wyjadacze krwawego kina grozy zobaczą jedynie ułamek tego, co jestem o tym przekonana, dane im byłoby ujrzeć, gdyby oświetleniowiec był bardziej doświadczony w swoim fachu. Zamysł, sam w sobie, był bardzo dobry. Otóż, mamy grupkę protagonistów, którzy aby przeżyć muszą sami sobie zadawać ból. Nie wiem, czy takowe pozyskiwanie substancji psychoaktywnych jest możliwe, ale na korzyść scenariusza przyjmijmy, że mamy do czynienia z zaawansowaną medycyną, wchodzącą w skład świata przedstawionego „Zgrozy w probówce”. Co jest dosyć nietypowe w kinie grozy nasi bohaterowie nie będą bezpośrednio krzywdzeni przez jakichś degeneratów, ale z rąk swoich w większości nastawionych do nich przyjaźnie towarzyszy i… samych siebie. Piszę „w większości”, ponieważ spośród tej gromadki wyróżnia się młoda kobieta, która jako jedyna jest gotowa trwale okaleczać, a nawet zabijać kolegów byle tylko przeżyć. Na ogół w tego typu obrazach, w trakcie sytuacji ekstremalnych w bohaterach budzą się najniższe instynkty, które popychają ich do odrażający czynów kosztem innych. Tutaj, pomijając jedną desperatkę, mamy do czynienia z czymś zgoła odwrotnym. Protagoniści starają się współpracować, podnosząc się nawzajem na duchu i zadając koledze minimum potrzebnego do wykonania zadania bólu. Aby ustalić kolejność torturowanych losują kawałki ponumerowanej porcelany, po czym po kolei oddają się w ręce swoich przyjaznych oprawców. Choć w ruch idą takie narzędzia jak żelazko, tarka, obcęgi, wrzątek, śrubokręt i nóż niestety niedane nam będzie zobaczyć zbyt wiele (a może stety biorąc pod uwagę niski nakład finansowy, który zapewne nie popisałby się większym realizmem scen gore). Kamera często skupia się jedynie na wyrywaniu paznokci oraz scenach poparzeń, a ilekroć ktoś wpada na nowy pomysł zadania niewyobrażalnego cierpienia obraz ucieka gdzieś w bok. Do naszych uszu dobiega jedynie wrzask torturowanego, podczas gdy wszystko rozgrywa się poza kadrem.

Choć realizacja i efekt gore mocno rozczarowują to już relacje międzyludzkie są na tyle rozbudowane i jak na kino grozy w miarę innowacyjne, że pomimo wszystkich mankamentów przyciągają uwagę na tyle, aby dotrwać do końca seansu. Oprócz psychopatki gotowej po trupach dążyć do wolności, która wzbudza najwięcej emocji mamy jeszcze dziewczynę w ciąży, za którą jej chłopak jest gotów cierpieć, byle tylko nic nie stało się jego nienarodzonemu dziecku. Znalazło się też miejsce dla histeryczki, która nie jest w stanie dobrowolnie oddać się w ręce oprawców oraz dwóch charyzmatycznych chłopaków, którzy starają się podnosić morale grupy. Patrząc na tę „wesołą gromadkę” czekałam na moment pęknięcia, buntu który przesądzi o ich finalnym położeniu. I do pewnego stopnia doczekałam się takiego akcentu, dodatkowo urozmaiconego mocno zaskakującym rozwiązaniem fabuły.

„Zgroza w probówce” mogłaby okazać się hitem, gdyby podratowano reżysera większym zastrzykiem gotówki. Ale w takim kształcie jest co najwyżej zwykłą średniawką, która intryguje pomysłową fabułą, ale denerwuje nieudolną realizacją. Jeśli ktoś potrafi zaakceptować posunięte do granic amatorszczyzny wykonanie może śmiało zaryzykować seans dla samego scenariusza, bo bądź, co bądź na spory rozlew krwi również nie może liczyć.  

1 komentarz:

  1. Dobry już jest początek :) "wszyscy w czwórkę ogłuszeni" :). To jakiś prze gość musiał być :)

    Jeżeli chodzi o budżet, to co jak co, ale w Twoim ulubionym gatunku pieniążki są niezwykle ważne. Masz rację, że nic tak nie razi jak produkcyjna bieda...

    OdpowiedzUsuń