piątek, 22 sierpnia 2014

„Sprzedawca śmierci” (1993)


Do miasteczka Castle Rock przyjeżdża handlarz antykami, Leland Gaunt i rozkręca interes. Jego sklep, w którym człowiek może znaleźć wszystko, czego zapragnie cieszy się ogromnym zainteresowaniem mieszkańców. Bezgranicznie ufający Gauntowi klienci są gotowi spełnić każde jego życzenie, aby tylko dostać to, o czym marzą, dlatego też z ochotą płacą za swoje towary pozornie niewinnymi figlami płatanymi innym członkom tej małej społeczności. Z czasem miasto zamienia się w pole bitwy, którą z ukrycia dowodzi Leland Gaunt i tylko odporny na jego wpływ szeryf Alan Pangborn może go powstrzymać.

Adaptacja powieści Stephena Kinga, pt. „Sklepik z marzeniami”, wyreżyserowana przez Frasera Clarke’a Hestona. Pierwsza wersja filmu, bardziej zbliżona do książki, trwała niemalże godzinę dłużej, ale twórcy zdecydowali się mocno ją okroić i w takiej formie skierować na małe ekrany i na rynek wideo. I to był chyba największy błąd producentów, bo „Sklepik z marzeniami” to materiał nie tyle na dłuższą produkcję, ale wręcz na miniserial. Tylko w takiej formie zbliżyłby się do poziomu powieści, w której niezwykle ważną rolę odgrywali szczegółowo scharakteryzowani bohaterowie, zastąpieni przez scenarzystę adaptacji, W.D. Richtera, zwykłymi „wydmuszkami”.

Podobnie, jak w książce akcja „Sprzedawcy śmierci” toczy się bardzo leniwie w otoczeniu małomiasteczkowego, ponurego klimatu. Z tą różnicą, że w powieści King zadbał o atmosferę podskórnej grozy (czego Heston nie uczynił), wchodząc w głąb umysłów postaci i maksymalnie demonizując, osnutego tajemnicą dostojnego antykwariusza, Lelanda Gaunta. W filmie jego rola przypadła w udziale przyzwoitemu Maxowi von Sydowi. Ale przez wzgląd na ogólnikowe podejście scenarzysty do specyfiki tego antybohatera, ze szczególnym wskazaniem na oddarcie jego prawdziwej natury z wszelkiej aury tajemnicy (to, co u Kinga początkowo pozostawało jedynie w sferze domysłów tutaj jest „wyłożone na tacy”) aktor nie miał zbyt wielkiego pola do popisu, tym samym sprawiając, że jego kreacja ani przez chwilę nie wzbudziła we mnie tak niepokojących emocji, jak podczas lektury. Podobnie jest z tym dobrym bohaterem, Alanem Pangbornem (troszkę manierycznym Edem Harrisem), którego pozbawiono nadprzyrodzonej mocy, sygnalizowanej w książce i pominięto jego jakże wzruszającą tragedię rodzinną. Wiemy o nim jedynie, że w przeszłości przeżył traumę na służbie i spotyka się właścicielką kawiarni, Polly Chalmers (również niemająca szansy się wykazać Bonnie Bedelia). Pozostałych mieszkańców Castle Rock, tak kluczowych dla rozwoju fabuły, również potraktowano po macoszemu i znacznie zredukowano ich liczbę w stosunku do książki. To drugie było konieczne, ponieważ w przeciwnym razie film rozrósłby się do niebotycznych rozmiarów (kolejny argument za miniserialem), ale nie mogę zrozumieć, dlaczego pozbyto się tych ciekawszych postaci – szczególnie matki i młodszego brata Briana Ruska, których obecność znacznie spotęgowałaby jego tragedię. W każdym razie o tych drugoplanowych postaciach, których pozostawiono wiemy bardzo niewiele, z jednym wyjątkiem – Nettie Cobb. Bardzo ucieszyła mnie tak znakomita kreacja Amandy Plummer jednej z moich ulubionych bohaterek książki, której dramatyczne losy zawsze mocno mnie wzruszały. Aktorka za tę rolę została nagrodzona Saturnem. I moim zdaniem całkowicie zasłużenie, bo naprawdę potrzeba wielkich zdolności, aby tak dogłębnie wejść w niełatwą rolę znerwicowanej, napiętnowanej przez wredną sąsiadkę kobiety, którą w przeszłości okoliczności popchnęły do strasznego czynu, a teraz jej najlepszym przyjacielem jest pies. Dobrze, że przynajmniej jej scenarzysta nie sprowadził do roli jednowymiarowej marionetki. Bo tak szczerze mówiąc wszystkich pozostałych można podsumować w jednym zdaniu: Lelend jest tym złym, Alan tym dobrym, a reszta mieszkańców Castle Rock to zmanipulowane, chciwe ofiary własnej żądzy i bezwzględnego szaleńca.

Jak już wspomniałam Hestonowi udało się stworzyć ponury (przez jesienną pogodę), małomiasteczkowy klimat, w którym jednak nie uświadczymy grozy. Bardziej skłania się on w stronę dramatu, zresztą podobnie jak mocno złagodzone w porównaniu do powieści poszczególne wydarzenia mające miejsce w popadającym w szaleństwo Castle Rock. Najbardziej urzekła mnie ścieżka dźwiękowa, złożona z klasycznych utworów, które zawsze idealnie współgrały mi z kinem grozy. Gdybyż jeszcze tylko więcej odwagi w prezentowaniu makabrycznych i tajemniczych scen… Cóż, tych drugich nie ma wcale, a bo twórcy dosyć szybko zdradzają nam prawdziwą naturę Gaunta, a jego motywy łatwo przewidzieć. Jeśli zaś idzie o makabrę to jedyny taki moment ma miejsce w trakcie jakże wzruszającego odnalezienia przez Nettie swojego obdartego ze skóry psa. Późniejsza walka na broń białą oraz próba (próba! co za tchórzostwo!) samobójstwa Briana w przeważającej części rozgrywają się poza kadrem, ażeby czasami nikogo nie zniesmaczyć. I zgodnie z moimi podejrzeniami, że „Sprzedawcę śmierci” kierowano również do młodszych odbiorców, z równoczesnym pominięciem spragnionych mocnych wrażeń wielbicieli kina grozy. Oczywiście z czasem akcja nabierze tempa. Długo będzie trzeba na to czekać, ale w sumie niczego nadzwyczajnego nie należy się spodziewać, ponieważ Heston pamiętał o daleko idącej delikatności. Tak, więc niby mamy masowe obleganie ulic przez uzbrojonych mieszkańców, niby jest dynamizm sytuacyjny, ale ani krztyny w tym grozy.

Myślę, że nieortodoksyjni wielbiciele książki Stephena Kinga mogą z ciekawości obejrzeć jej adaptację, dopowiadając sobie fakty z życia bohaterów, których w filmie nie ma (ja tej szansy podczas pierwszego seansu nie miałam, bo najpierw widziałam film) i oczywiście pamiętając, że Heston zamienił czysty horror na dramat. Natomiast osoby, którym umknęła ta pozycja literacka, jeśli już zdecydują się na seans proszę o nieprzekładanie scenariusza na powieść (ja ten błąd zrobiłam i przez to długo zbierałam się do lektury), bo w pierwowzorze prezentuje się to zupełnie inaczej. Ponownie już na pewno po tę produkcję nie sięgnę, bo nie przepadam za dramatami udającymi horrory w wersji lajt i tak papierowymi postaciami (za wyjątkiem Nettie), ale pewnie znajdzie się ktoś, komu taka realizacja przypadnie do gustu.

1 komentarz:

  1. Jedna z pierwszych książek Kinga, które przeczytałam; jeszcze na studiach, a więc już blisko 10 lat temu. Kurczę, pamiętam, że okrutnie mi się spodobała i ze względu na sam pomysł i klimat i ten kingowski rys społeczny. Wersji filmowej nie widziałam i chyba sobie daruję, ale książka świetna.

    OdpowiedzUsuń