piątek, 9 stycznia 2015

„Big Driver” (2014)


Pisarka kryminałów, Tess Thorne, odpłatnie spotyka się ze swoimi czytelnikami w małomiasteczkowej bibliotece, zarządzanej przez Ramonę Norville. Po obowiązkowym przemówieniu i odpowiadaniu na długą listę pytań bibliotekarka radzi Tess w drodze powrotnej wybrać skrótową, mało uczęszczaną trasę, omijającą autostradę. Pisarka korzysta z tej sugestii, ale jej podróż nie trwa długo, bo dziurawi oponę. Kiedy postawny kierowca akurat przemierzający tę trasę proponuje jej pomoc Tess nie posiada się z wdzięczności. Szybko jednak dociera do niej, że będzie miała duże szczęście, jeśli ze spotkania z nim wyjdzie cało, bowiem natknęła się na seryjnego gwałciciela i mordercę, który obrał sobie ją za kolejny cel.

Druga, po „A Good Marriage”, adaptacja minipowieści Stephena Kinga, zamieszczonej w zbiorze „Czarna bezgwiezdna noc”. Tym razem, dla telewizji Lifetime, przeniesiono na ekran mój ulubiony utwór z tej książki, zatytułowany „Wielki Kierowca”. Reżyser, Mikael Salomon, pracował już przy innych produkcjach opartych na prozie Kinga – uwielbianej przeze mnie readaptacji „Miasteczka Salem” w formie miniserialu oraz nowelach filmowych „Marzenia i koszmary”. Ponadto podobała mi się jego telewizyjna readaptacja powieści Michaela Crichtona, „Andromeda znaczy śmierć” z 2008 roku, ponieważ ciekawie rozbudowała szczątkową fabułę pierwowzoru literackiego. Jednak moja sympatia do twórczości Salomona nie wystarczała, aby nastroić mnie optymistycznie do „Big Driver”. Mając jeszcze świeżo w pamięci mierne „A Good Marriage” obawiałam się, że minipowieści ze zbioru „Czarna bezgwiezdna noc” zwyczajnie nie mogą wypaść dobrze na ekranie.

Chociaż osobiście wprost przepadam za telewizyjnymi thrillerami, pomimo ich przewidywalności i taniego wykonania, zdaję sobie sprawę, że niewielu widzów podziela tę moją sympatię. I oni bez wątpienia powinni omijać „Big Driver” szerokim łukiem. Realizacja, co prawda jest o klasę lepsza od innych telewizyjnych dreszczowców, bowiem Salomon zauważalnie potrafi właściwie rozdysponować nawet niewielki budżet, ale o większej widowiskowości nie może być mowy. Największy nacisk twórcy postawili na psychologię głównej bohaterki, Tess Thorne, w którą idealnie wcieliła się Maria Bello (aktorce dane już było wystąpić w filmie na podstawie minipowieści Kinga, „Sekretnym oknie”).

Podobnie, jak w „A Good Marriage” scenariusz kilkoma pobocznymi wątkami odbiega od literackiego pierwowzoru, ale równocześnie zachowuje myśli przewodnie autora oraz główną problematykę. Inspiracją do napisania minipowieści był dla Kinga widok postawnego kierowcy oferującego pomoc kobiecie, która złapała gumę. Ale, choć autor się do tego nie przyznaje, każdy zaznajomiony z kinem grozy odbiorca zauważy analogie do „I Spit on Your Grave”. Zgwałcona pisarka i jej krwawa zemsta. W fabułę swojego utworu King często wtrącał kpiące przemyślenia Tess odnośnie schematów kina grozy, które przełożyły się na jej życie. Nieśmiertelny w horrorach skrót, który doprowadza ją do zguby, brak zasięgu, integralna dla nurtu rape and revenge zemsta za wyrządzone krzywdy i wiele innych. Owe wtrącenia dają czytelnikom jasno do zrozumienia, że King zdawał sobie sprawę z konwencjonalności „Wielkiego Kierowcy” i mówiąc kolokwialnie miał to gdzieś. Chciał napisać swoją wersję rape and revenge, skierowaną przede wszystkim do ludzi, którzy akceptują oklepany schemat tego nurtu, a nie szukają jakiejś większej innowacyjności. Scenarzysta adaptacji, Richard Christian Matheson, zrezygnował z wtłaczania w usta Bello analogii do kina grozy, co zanadto fabule nie zaszkodziło. Podobnie opuścił seanse Tess „Ostatniego domu po lewej” i „Odważnej”, którymi karmiła swój udręczony umysł tuż po gwałcie, pożądając katharsis. Tutaj moim zdaniem scenarzysta popełnił błąd, bowiem owe projekcje znanych produkcji o gwałcie i zemście zdeterminowały Tess do działania. Cieszyło mnie natomiast wzbogacenie fabuły o nowe wydarzenia, dzięki czemu nie miałam wrażenia, że oto oglądam idealną kopię pierwowzoru, co zapewne szybko by mnie znużyło. Matheson rozbudował relacje Tess z sąsiadką, pokrótce zapoznał nas z początkowym przemówieniem głównej bohaterki w małomiasteczkowej bibliotece, dodał postać nadgorliwej policjantki, jedną jump scenę z ręką wychodzącą z szafki, wtłoczył w fabułę długie rozmowy Tess z wyimaginowaną postacią z serii jej książek i co najważniejsze poprawił ostateczną konfrontację – w filmie jest bardziej rozbudowana i brutalna (o tyle, o ile może być brutalny telewizyjny thriller…). Pozostałe wydarzenia twórcy dosyć wiernie przenieśli na ekran, z czego najbardziej cieszyły mnie wyimaginowane rozmowy Tess z GPS-em, swoim kotem, zabitym mężczyzną i oczywiście fikcyjną staruszką. Bez nich film byłby praktycznie niemy, a widzowie nie mieliby szans na ocenę psychiki głównej bohaterki.

Scena gwałtu jest zdecydowanie najmocniejszym wątkiem tej produkcji, w dodatku znakomicie zrealizowanym. Kiedy Tess jest brutalnie wykorzystywana przez ogromnego mężczyznę w opuszczonym sklepie Salomon stylizuje obraz na lata 70-te. Wyblakły pomarańcz (kojarzący się z oryginalną „Teksańską masakrą piłą mechaniczną”), płynny montaż podczas omdleń ofiary i jakże wpadająca w ucho ścieżka dźwiękowa złożona z melodyjnych jęków. Ponadto, co jakiś czas pokazuje czarno-białą Tess oglądającą przez okno gwałconą siebie, co ma symbolizować uczucie rozdwojenia, odłączenia się umysłu od ciała. Później reżyser jeszcze będzie uciekał się do podobnej kolorystyki (ucieczka Tess z rury odpływowej pełnej ciał kobiet, czy finalne ujęcia), ale nie zrobi to już takiego wrażenia, jak przy tej mocnej jak na telewizyjny thriller scenie brutalnego gwałtu. Wydarzenia po wykorzystaniu seksualnym będą się ogniskować na kondycji psychicznej ofiary, którą Maria Bello bardzo przekonująco oddała na ekranie oraz planowaniu przez nią zemsty. Wszelkie objawy tak zwanego Efektu Lucyfera cały czas rzucają się w oczy, zresztą sama Tess często powtarza, że nie jest już tą samą osobą, co przed gwałtem. Wielki Kierowca zrobił z niej potwora, łaknącego sprawiedliwości. Znamienna jest tutaj myśl, która nachodzi roztrząsającą powiadomienie policji pisarkę i która pojawia się też w minipowieści – jeśli zawiadomi władze to, co będzie z tego miała? To taki swego rodzaju oskarżycielski palec wymierzony w wymiar sprawiedliwości i sugestia, że świat byłby odrobinę lepszy, gdyby ofiary takich bestialstw mogły same karać oprawców.

Bardzo pozytywnie odebrałam seans tego filmu, który oczywiście wybitny z całą pewnością nie jest, ale jak na budżet, którym dysponował Mikael Salomon całkiem zgrabnie odwzorował historię Stephena Kinga na ekranie. Dla wielbicieli takich delikatnych, pozbawionych większej makabry rape and revenge powinien być w sam raz na nudny wieczór, jeśli oczywiście nie mają nic przeciwko telewizyjnym dreszczowcom.

4 komentarze:

  1. Gdzieś mi ten film mignął, ale jakoś się nim nie zainteresowałam. Ale nie powiem, po przeczytaniu twojej opinii - zaciekawiło mnie. Z chęcią go zobaczę. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Super było to opowiadanie. Pamiętam, że czytałam do końca z drżeniem rąk.

    OdpowiedzUsuń
  3. Trochę mnie śmieszy to, że w niektórych filmach o podobnej tematyce gwałciciele wyglądają jak wycięci z żurnala ("Bez litości 2"). Tutaj czegoś takiego nie ma, co nadaje filmowi realizmu. Przyjemnie się go oglądało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najbardziej wypacykowani gwałciciele to dla mnie są w remake'u "Ostatniego domu po lewej" (jeden nawet jest bardzo przystojny...) i też mnie to razi w tych nowych rape and revenge. Gwałciciel z "Big Driver" z kolei takiego misia mi z twarzy przypominał;)

      Usuń