sobota, 28 lutego 2015

„GirlHouse” (2014)


Studentka, Kylie Atkins, po śmierci ojca pragnie pomóc finansowo swojej matce. W tym celu przyjmuje propozycję właściciela strony internetowej GirlHouse, na którą nieustannie przekazywany jest obraz z kamer, rozmieszczonych w domu pełnym dziewcząt, pokazujących użytkownikom swoje wdzięki. Kylie wprowadza się do strzeżonego domu, którego adres nawet przed nią utrzymywany jest w tajemnicy. Wkrótce potem nawiązuje kontakt przez czat z odwiedzającym GirlHouse podpisującym się nickiem „Kochaś”. Na co dzień nieradzący sobie z kobietami mężczyzna dostaje obsesji na punkcie Kylie, która zważywszy na jego zbrodniczą przeszłość jest śmiertelnie niebezpieczna zarówno dla niej, jak i dla jej współlokatorek.

Kanadyjski slasher początkującego reżysera Trevora Matthewsa. Pokaz premierowy odbył się w 2014 roku na International Film Festival w Ottawie, ale do szerokiego obiegu trafił dopiero w roku 2015. „GirlHouse” na podstawie scenariusza niedoświadczonego Nicka Gordona nie pozyskał zbyt dużych funduszy na realizację, ale Matthewsowi udało się to zręcznie ukryć profesjonalną, jak na tego typu obraz realizacją.

Kino grozy już nieraz poruszało tematykę reality show – wystarczy sobie przypomnieć chociażby „Kolobos”, „Morderstwo w sieci”, „Halloween: Powrót”, czy „Szkołę przetrwania”. Ale nie przypominam sobie slashera, który eksploatowałby motyw „Porno Big Brothera”. A biorąc pod uwagę fakt, że seks kamerki we współczesnych czasach są dochodowym biznesem i cieszą się sporym zainteresowaniem rzeszy poszukującej niezobowiązującego cyber stosunku, aż dziwi, że filmowcy jeszcze nie „rozłożyli na czynniki pierwsze” owej problematyki. W nurcie slash Matthews zrobił to jako pierwszy (chyba, że coś przegapiłam), a efekt był na tyle zadowalający, że podejrzewam, iż niedługo podobni mu twórcy podchwycą temat. Fabułę zawiązuje prolog z lat 80-tych XX wieku, w którym widzimy chłopca terroryzowanego przez narcystyczne rówieśniczki. Sekwencję kończy krwawy odwet na jednej z nich, po czym akcja przeskakuje do czasów współczesnych. Poznajemy studentkę Kylie Atkins (przyzwoita aktorsko Ali Cobrin), która z powodu kłopotów finansowych wprowadza się do monitorowanego domu pełnego dziewcząt. Jej zadaniem jest, co jakiś czas przeprowadzać rozbierane sesje przed swoim laptopem na użytek odwiedzających stronę GirlHouse, na którą nieustannie, w czasie rzeczywistym wysyłany jest sygnał z kamer, rozmieszczonych w całym domu. Pomysłodawca i właściciel tego biznesu nie wymaga od dziewcząt masturbacji, czy stosunków seksualnych, pozostawiając to w ich gestii. Współlokatorki Kylie nie mają oporów przed bardziej pikantnymi sesjami, ale nasza bohaterka, dopiero wchodząca w ten biznes ogranicza się jedynie do pozbywania się ubrania, co notabene ze względu na jej urok osobisty i tak gwarantuje jej największą oglądalność. Długi, pozbawiony mordów wstęp chcący bądź niechcący przekazuje widzom ważne treści. Rozpaczliwą sytuację finansową, zmuszającą niektóre dziewczęta do sprzedawania, choćby tylko wirtualnego, swojego ciała, lekceważący stosunek niektórych z nich do tego procederu i oczywiście problem dobrowolnego zrzeczenia się swojej prywatności. To ostatnie najlepiej obrazuje scena wejścia Kylie na wykład, kiedy kątem oka możemy zobaczyć posyłane jej lubieżne spojrzenia mężczyzn oraz jej związek ze znajomym z dzieciństwa, który właśnie za pośrednictwem GirlHouse ją odnajduje i wyraźnie nie czuje się najlepiej ze świadomością, że każdy może obejrzeć jego dziewczynę bez ubrania. Tymczasem sama Kylie szybko wyzbywa się początkowego wstydu. Obcując z bardziej wyzwolonymi kobietami dochodzi do wniosku, że w pokazywaniu każdemu zainteresowanemu swojego ciała nie ma nic złego, że przecież nic na tym nie traci – wręcz przeciwnie szybko się wzbogaca. Reżyser nie formułuje żadnych własnych wniosków z tych obserwacji niektórych kręgów młodych ludzi, pozostawiając to w gestii widzów. A do właściwej akcji filmu, czyli umiarkowanie krwawych mordów przechodzi dopiero w końcówce, wcześniej starając się, z miernym skutkiem, stopniować atmosferę sporadycznym obrazowaniem życia znanego nam z prologu, teraz dorosłego geniusza komputerowego, bojącego się płci pięknej.

Tożsamość sprawcy znamy od początku, więc w „GirlHouse” nie będzie żadnej zabawy ze zgadywaniem kto jest mordercą. Za to Matthews sporo uwagi poświecił innym typowym motywom slasherów. A więc mamy tu multum golizny, którą akurat w pełni uzasadnia scenariusz (choć Cobrin nie zdecydowała się zbyt wiele pokazać), nieprzemyślanych zachowań ofiar i scen ich eliminacji. Kiedy morderca, dzięki swoim informatycznym uzdolnieniom wchodzi do domu i przejmuje kontrolę nad systemem akcja gna do przodu w zawrotnym tempie. Wygląda to trochę tak, jakby twórcy troszkę zagapili się podczas statecznej pierwszej połowy produkcji, a potem dążyli do jak najszybszego zamknięcia tej historii. Ale tylko pozornie, ponieważ scenariusz uniemożliwiał wcześniejszy atak zabójcy i systematyczne, rozciągnięte na cały seans zabijanie dziewcząt. W końcu monitoring szybko zdemaskowałby jego obecność. Tak, więc Gordon był zmuszony rozpisać właściwą akcję filmu na ostatnich stronach scenariusza. Ale choć na mordy trzeba długo czekać, wcześniejsza warstwa dramatyczna jest na tyle interesująca, że można całkiem bezboleśnie ją przyswajać. Same zabójstwa natomiast, jak na slasher przystało nie epatują zbyt wielkim rozlewem krwi i są całkiem pomysłowe. Miażdżenie głowy drzwiami, dildo w roli knebla i wreszcie najbardziej charakterystyczna scena „GirlHouse” z obcinaniem palców dziewczynie na wizji. Jej późniejsze próby wklepania na klawiaturze adresu miejsca, w którym przebywa również robiły spore wrażenie, przy okazji umiejętnie stopniując napięcie. Choć podczas pierwszej połowy seansu zabrakło klimatu drugą w miarę potęguje nie tylko rosły zamaskowany sprawca, który z determinacją pozbawia życia każdego, kto zastąpi mu drogę, ale również chłopak Kylie i jego współlokator. Tego drugiego, w przeciwieństwie do innych odwiedzających portal zaalarmowało okaleczenie blondynki na wizji i za namową swojego przyjaciela, pragnącego ratować ukochaną przystąpił do prób zdobycia adresu, w którym właśnie ma miejsce rzeź. Ciekawym wybiegiem było utrzymywanie w tajemnicy przez twórców strony lokalizacji monitorowanego przybytku, nawet przed Kylie, co uniemożliwiło zawiadomienie policji (o wiele bardziej pomysłowy akcent niż oklepany brak zasięgu). Chociaż pozostałe dziewczęta, a przynajmniej blondynka z obciętymi palcami już adres znały. W każdym razie rozpaczliwe próby ratowania Kylie przez jej chłopaka i jego przyjaciela w zadowalającym stopniu potęgują napięcie, a w końcówce dostarczają nawet trochę dowcipu – na widok finalnego mordu chłopak stwierdza, że już nigdy nie zajrzy na stronę porno;)

Choć „GirlHouse” nie udało się uniknąć kilku przestojów, a w pierwszej połowie seansu zdecydowanie zabrakło klimatu myślę, że to całkiem udana produkcja slash, w której odnajdą się przede wszystkim wielbiciele tego nurtu. Jeśli oczywiście nie będą porównywać jej do poziomu slasherów z lat 80-tych. Dobry pomysł na scenariusz, dająca się lubić główna bohaterka i kilka pomysłowych scen mordów gwarantują może nie niezapomniany, ale na pewno bezbolesny seans entuzjastom takich niewymagających myślenia rąbanek.  

piątek, 27 lutego 2015

Głosowanie – najlepsze horrory 2013/2014


Po długiej przerwie od głosowań czas wrócić do tradycji (chociażby na chwilę). Pamiętacie głosowanie na Wasze ulubione horrory z 2011 i 2012 roku, dzięki któremu powstało to (link) zestawienie? Teraz pora na kolejne dwa lata.

W komentarzach bądź mailowo (buffy1977@wp.pl) proszę wymieniać swoje trzy (lub mniej) ulubione horrory, które miały światową premierę w roku 2013 i/lub 2014. Czas głosowania nieograniczony – kiedy spłynie wystarczająca liczba głosów powstanie zestawienie ze zwycięzcami.

Zapraszam wszystkich chętnych do zabawy i z góry dziękuję za oddane głosy!

czwartek, 26 lutego 2015

Dean Koontz „Intensywność”


Studentki psychologii, Chyna Shepherd i Laura Templeton, przyjeżdżają na weekend do domu rodziny tej drugiej stojącego na oddalonym od ruchliwych miast, rolniczym terenie. W nocy Templetonowie zostają zaatakowani przez psychopatycznego mordercę, Edglera Foremana Winstona Vessa, który nie jest świadomy obecności Chyny. Brutalny mord całej rodziny i niemożność zawiadomienia organów ścigania wymusza na kobiecie podróż śladami zabójcy. Chynę motywuje pragnienie zemsty, zmiany swojej dotychczas biernej egzystencji i konieczność ratowania więzionej przez Vessa nastolatki, Ariel.

Po raz pierwszy wydana w 1995 roku jedna z bardziej znanych powieści bestsellerowego autora literatury grozy, Deana Koontza. Przeniesiona na mały ekran w 1997 roku przez Yvesa Simoneau i częściowo splagiatowana przez Alexandre Aja w 2003 roku. Choć w moim mniemaniu „Intensywność” nie jest najlepszą powieścią w dorobku Koontza, spokojnie umieściłabym ją w pierwszej czwórce (z tych, które dopiero dane mi było przeczytać). Jej siłą jest prostota pomysłu na fabułę, dojrzałe rysy bohaterów i nieustanne podskórne napięcie wynikające z niecodziennej relacji kluczowych postaci.

„Mówiąc o przeszłości, zawsze paliła się ze wstydu, jakby ponosiła za to wszystko winę na równi z matką, jakby każe jej przestępstwo, czy wybuch szaleństwa obciążał w równym stopniu i ją, mimo że była przecież tylko bezbronnym dzieckiem, uwikłanym w szaleństwo dorosłych.”

Dean Koontz podobnie, jak Stephen King znany jest z długiego budowania dramaturgii swoich fabuł. Na ogół akcja zawiązuje się u niego dopiero po kilkudziesięciu stronach, w trakcie których szczególny nacisk kładzie na szczegółową kreację bohaterów i budowanie atmosfery niezdefiniowanej grozy. W „Intensywności” odwraca tę tendencję. Po zaledwie kilkustronicowym prologu, skupiającym się głównie na rozmowie przyjaciółek, Chyny i Laury, zmierzających na weekend do rodzinnego domu tej ostatniej, Koontz błyskawicznie przechodzi do mocnego uderzenia. Punktem zapalnym jest nocne wtargnięcie Edglera Vessa do domostwa Templetonów i zamordowanie bliskich Laury. Ukrywająca się Chyna wkrótce odkrywa, że jej przyjaciółka została brutalnie zgwałcona, ale udało jej się ujść z życiem. Kiedy zabójca przenosi ją do swojego wozu kempingowego Chyna bez namysłu wślizguje się do środka, żeby wewnątrz odkryć, że w międzyczasie Laura również została zamordowana. Problem w tym, że dla niej nie ma już odwrotu – samochód rusza, a Chyna nie ma pojęcia, jak mogłaby się z niego niepostrzeżenie wydostać. Do tego momentu motywacje głównej bohaterki dla wszystkich czytelników są zrozumiałe – odcięcie linii telefonicznej wymusiło na Chynie próbę ratowania przyjaciółki na własną rękę. Aczkolwiek w jej dalszym postępowaniu wielu odbiorców nie jest w stanie dostrzec większej logiki. I nic w tym dziwnego, bowiem Koontz stworzył postać nietuzinkową, której heroiczna odwaga często mylona jest ze zwykłą głupotą, z tego prostego powodu, że jej zachowanie determinuje traumatyczna przeszłość. Ona jest kluczem do pełnego zrozumienia Chyny, co dla niektórych czytelników miejscami może być nieuchwytne. Liczne retrospekcje z dzieciństwa dziewczyny, u boku „żyjącej na krawędzi”, niestroniącej od towarzystwa przestępców matki i jej dorosła, pedantycznie zorganizowana egzystencja mają zobrazować odbiorcom rozchwianą kondycję psychiczną głównej bohaterki i jej krytyczne odbieranie świata. Uparte podążanie śladami mordercy, choć mniej lub bardziej przekonująco na bieżąco objaśniane przez Koontza (a to w obawie, że Vess nie zostanie odnaleziony przez policję, a to celem upewnienia się, gdzie przebywa przetrzymywana przez niego nastolatka), w istocie nie jest podróżą w objęcia śmierci, jak to miałoby miejsce w przypadku zwykłego, nieobciążonego traumatycznymi wspomnieniami z przeszłości protagonisty. Koontz z czasem mówi wprost, że starcie z Vessem dla Chyny stanowi przebudzenie z długiego snu. Dotychczas z jej wyboru pasywna egzystencja domaga się działania, które w swoim umyśle Chyna utożsamia z powrotem do prawdziwego życia. Ważny dla jej motywacji jest również stosunek do pięknej nastolatki, Ariel, więzionej przez zabójcę, cierpliwie czekającego na moment jej rozdziewiczenia i zamordowania. Chyna widzi w niej dawną siebie – strąconą przez dorosłych w otchłań piekła i borykającą się ze swoim przekleństwem w całkowitej samotności, bez jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz. Chyna tak silnie utożsamia się z Ariel, że w pewnym momencie mówi wprost, iż jeśli nie może odejść bez niej, to nie ma sensu żeby w ogóle odchodziła. Pozostawienie nastolatki samej sobie dla naszej bohaterki byłoby równoznaczne z psychicznym unicestwieniem samej siebie. Co prawda, przez wzgląd na skomplikowany rys psychologiczny Chyny niełatwo jest wczuć się w jej postać, a jeszcze trudniej w pełni zrozumieć jej postępowanie, ale dzięki dojrzałemu warsztatowi autora, rozległym objaśnieniom każdego jej kroku przy odrobinie dobrej woli jest to wykonalne. Oczywiście, drobnych niedopatrzeń w zachowaniu kobiety też jest całkiem sporo, choćby niesprawdzenie magazynka broni znalezionej na stacji benzynowej, czy ilości paliwa w baku samochodu, który „sobie pożycza”, ale można je zrzucić na karb stresu i pośpiechu. W końcu odwaga Chyna nie polega na tym, że nie odczuwa strachu tylko potrafi zmobilizować się do działania pomimo dławiącego ją przerażenia.

„Nigdy nie pojmie, dlaczego niektórzy ludzie popełniają niezliczone okrucieństwa, a ciągła walka o to, żeby zrozumieć, tylko ją wewnętrznie wypala, pozostawiając w środku jedynie szare popioły.”

Akcja koncentrująca się na Chynie opisana jest w czasie przeszłym w trzeciej osobie, ale Koontz czasami skupia się również na mordercy. Wydarzenia, których głównym bohaterem jest Vess zostały rozpisane w czasie teraźniejszym i miały za zadanie głównie ułatwić czytelnikom właściwe zrozumienie jego niecodziennej filozofii. Otóż, zabójca do perfekcji opanował wtapianie się w tłum. Swoje zbrodnicze zapędy zaspokaja z dala od miejsca zamieszkania (w chatce nieopodal lasu, strzeżonej przez wytresowane dobermany), a kiedy już „nacieszy się krwią” wraca do swojej fałszywej, spokojnej egzystencji w roli wzorowego, przyjaznego obywatela. U podłoża jego socjopatii leży przekonanie, że prawdziwe życie determinują intensywne przeżycia. Wszystko jedno, czy dla normalnego człowieka oceniane są jako negatywne, czy pozytywne, bowiem w jego słowniku nie istnieje nic takiego, jak wartościowanie doznań. Dzięki wyostrzonym w jego mniemaniu zmysłom, Vess może przeżywać wszystko z podwójną siłą, a przyjemność potraf odnaleźć zarówno w widoku krwi, smaku aspiryny, jak i bólu. Koontz podsumowuje jego filozofię krótko, acz dobitnie: „wszelkie doświadczenia są moralnie obojętne, a wszelkie doznania zmysłowe warte przeżycia”. Choć „Intensywność” w dużym skrócie jest pojedynkiem pomiędzy dobrem a złem, wtłoczonym w konwencję nieustannie trzymającego w napięciu dreszczowca, autor wtłacza w fabułę wątki nadprzyrodzone, uosabiane przez jelenie, które w krytycznych momentach pomagają Chynie znaleźć w sobie dodatkowe pokłady siły. Z uwagi na jej wiarę w Boga, i nieustanne modlitwy, zredukowane do krótkiego zdania wygłaszanego na użytek Wszechmogącego („Chyna Shepherd, nietknięta i żywa”) w obecności dziwnie zachowujących się jeleni można doszukiwać się cech dobrych duchów, mających za zadanie strzec głównej bohaterki. Aczkolwiek interpretację tej kwestii Koontz (i słusznie) pozostawia otwartą.

UWAGA SPOILER Idealnie rozpisane, z poszanowaniem gęstego nastroju grozy i nieustannego napięcia emocjonalnego starcie z mordercą kończy się w typowy dla Koontza sposób. Otóż, pisarz zauważalnie nie uznaje złych zakończeń (jeszcze nie trafiłam na jego powieść, którą zamknąłby tragicznie), ale w „Intensywności” przeszedł nawet samego siebie. Otóż, po wyeliminowaniu Vessa na ostatnich stronach zaserwował czytelnikom przekrój kolejnych lat z życia Chyny i Ariel i tak to wszystko poukładał, żeby, nie daj Boże, nie pozostawić choćby minimalnie negatywnego finału. A mógł chociażby na zawsze uniemożliwić Ariel powrót do rzeczywistości ze swojej wyimaginowanej krainy (katatonia). Widać Koontz jest tego rodzaju pisarzem, który zwyczajnie nie uznaje w literaturze grozy tragicznych zakończeń i ku mojej irytacji wręcz obsesyjnie stara się wszystko pozamykać mdławym „i żyli długo i szczęśliwie”. Nie tylko fabularnie „Intensywność” zamknięto w niezadowalający sposób – przesłanie również jest aż nazbyt wyidealizowane. W literaturze Deana Koontza najbardziej cenię jego spojrzenie na ludzkość, którą krytykuje przy każdej nadarzającej się okazji równocześnie wywyższając zwierzęta, ale w finałach często (tak jak i tutaj) rezygnuje z wrogości do człowieczeństwa na rzecz jego dobrych stron. Zgodnie z tą zasadą przesłanie „Intensywności” sprowadza do przesłodzonego zdania: „Był to lęk nie tyle przed samym Vessem, ile przed tym czymś nowym, co w sobie odkryła. Przed bezwzględnym nakazem miłości bliźniego. Teraz już wie, że nie jest to powód do strachu. Że to cel, dla którego istniejemy” KONIEC SPOILERA.

Pomijając, jak to zwykle w literaturze Deana Koontza bywa, nieudaną w moim mniemaniu końcówkę „Intensywność” to kawał naprawdę trzymającej w napięciu prozy, z barwnymi, wyraźnie zarysowanymi bohaterami i znakomicie skonstruowaną fabułą. Kto nie czytał niech szybko nadrabia zaległości, bo naprawdę warto!

Baza recenzji Syndykatu ZwB 

wtorek, 24 lutego 2015

„Loft” (2010)


Architekt, Matthias Stevens, zajmuje apartament na poddaszu w budynku wzniesionym dzięki jego projektowi. Na stałe mieszka z żoną i dziećmi, ale dochodzi do wniosku, że zarówno jemu, jak i jego przyjaciołom przyda się miejsce, w którym w tajemnicy przed rodzinami będą mogli spotykać się z kochankami. Ich beztroska egzystencja trwa dopóki pewnego dnia nie znajdują w apartamencie ciała młodej kobiety. Z uwagi na fakt, że tylko oni posiadają klucze do tego miejsca zaczynają podejrzewać siebie nawzajem i zwierzać się ze swoich mrocznych sekretów.

W 2008 roku w Belgii powstał thriller, „Loft”, który zyskał uznanie opinii publicznej. Dwa lata później Holenderka Antoinette Beumer nakręciła remake pod tym samym tytułem, który w 2013 roku został okrzyknięty przez czytelników strony Crimezone najlepszym filmem minionej dekady. Jak zwykle czujni Amerykanie dostrzegli możliwość zarobku na europejskim pomyśle i nakręcili swój (już drugi) remake „Loftu”, którego reżyserem jest Erik Van Looy, twórca pierwowzoru i który właśnie gości w polskich kinach.

Obcując z holenderską wersją „Loftu” zaczęłam obawiać się o amerykański remake, bo choć pocieszające jest, iż na krześle reżyserskim zasiadł twórca belgijskiego pierwowzoru powątpiewam, czy Zachód zdołał powściągnąć swoje zamiłowanie do przepychu. Scenariusz Barta De Pauwa i Saski Noort, na którego kanwie Beumer nakręciła swoją wersję wręcz wymagał pewnej dozy rozmachu. Nowoczesne apartamentowce oraz wystawne imprezy, na których alkohol leje się strumieniami, a młode, skąpo odziane kobiety wabią bogatych panów swoimi wdziękami. I wreszcie piątka głównych bohaterów z pękatymi kontami bankowymi, które umożliwiają im wcielenie w życie każdej, choćby najbardziej niemoralnej zachcianki. Istnieje niebezpieczeństwo, że Amerykanów poniesie ze scenografią, że bogactwo przyćmi klimat, czego udało się uniknąć Beumer. Realia jej filmu z uwagi na problematykę scenariusza, oczywiście, są przebogate, ale reżyserka nie zapomniała o tym magicznym europejskim minimalizmie, który zawsze był największą siłą produkcji ze Starego Kontynentu i podskórnym napięciu, przebijającym z dosłownie każdego ujęcia. Zaczyna się, jak u Hitchcocka od „trzęsienia ziemi”. W apartamencie na poddaszu piątka przyjaciół odnajduje zwłoki kobiety z rozharatanym nadgarstkiem. To wydarzenie, jak można się spodziewać zapoczątkuje całą serię niepokojących wydarzeń, ale co już nie jest takie przewidywalne będzie również wypadkową licznych retrospekcji, które przybliżą nam oburzającą egzystencję głównych bohaterów. Akcja, bardzo pomysłowo, będzie się rozgrywać na trzech płaszczyznach – podczas przesłuchania na komisariacie już po odnalezieniu przez policję zwłok kobiety, w ciągu tego feralnego dnia, w którym mężczyźni odkryli ciało i w trakcie retrospekcji obrazujących wydarzenia z ich życia, które doprowadziły do owej tragedii tudzież morderstwa. Przeskoki w czasie następują po sobie bez żadnego ostrzeżenia, ale są na tyle umiejętnie zmontowane, żeby nie zdezorientować odbiorców.

Po odnalezieniu ciała w lofcie mężczyźni zaczynają zastanawiać się nad swoim kolejnym posunięciem. Dzięki przeskokom w czasie wiemy, że w końcu zawiadomią policję, ale okoliczności tego kroku poznamy dopiero podczas mocno zaskakującego finału. Wcześniej będziemy im towarzyszyć podczas długiej debaty nad ciałem kobiety. Długoletnia przyjaźń pozwoliła im dobrze poznać swoje charaktery, dlatego też każdemu z nich łatwo przychodzi podejrzewanie kolegów o morderstwo. Choć miejsce zbrodni upozorowano na śmierć w akcie samobójczym, łaciński napis nad głową kobiety i skrępowanie jej kajdankami każe domniemywać zabójstwo. Grono podejrzanych znacznie zawęża fakt, że tylko piątka naszych bohaterów (albo raczej antybohaterów) posiadała klucze do apartamentu i znała kod do alarmu. Jednakże żaden z nich nie chce przyznać się do zbrodni. Dochodzą więc do wniosku, że aby odkryć tożsamość mordercy muszą obnażyć swoje najskrytsze tajemnice i cofnąć się pamięcią do wydarzeń poprzedzających cały ten koszmar. W ten sposób widzowie w licznych retrospekcjach zapoznają się z hulaszczym trybem życia głównych postaci filmu. Niezależność finansowa i kompleks bogów przez lata determinowały ich niemoralne egzystencje. Niezliczona ilość kochanek goszczona we wspólnym lofcie, często brutalne stosunki płciowe, w tym gwałt oraz wojeryzm i przede wszystkim brak jakichkolwiek wyrzutów sumienia na myśl o czekających na nich w domu żonach i dzieciach. Obserwując coraz śmielsze wyczyny bohaterów ciężko jest wytypować osobę, z którą można by sympatyzować. Właściwie tylko Bart (świetny aktorsko Fedja van Huet) wie, co to umiar i zauważalnie źle się czuje w roli lowelasa, ale w końcu również dostosowuje się do środowiska, w którym się obraca, zakochując się w jednej, jedynej kochance, której ulega. Natomiast pozostali nie mają już skrupułów – biorą co chcą i kiedy chcą, a w swoim życiu kierują się zasadą wyartykułowaną przez policjantkę, w trakcie ich przesłuchania „byle tylko nie zostać przyłapanym”. Beumer dozuje fakty z życia naszych bohaterów z taką precyzją, że właściwie każde ujęcie dostarcza jakichś mniej lub bardziej oburzających wątków. Proces ich demonizacji przebiega stopniowo z poszanowaniem suspensu i licznych niedopowiedzeń. W ten sposób widzów ani na chwilę nie opuszcza wrażenie, że coś zostaje celowo pomijane, że mimo ich ochoczego uzewnętrzniania się świadomie zachowują dla siebie największe tajemnice, które jak można się tego spodziewać ze zdwojoną siłą uderzą w odbiorców w finale. Dogłębne spojrzenie Beumer w psychikę negatywnych postaci, zakłamane relacje międzyludzkie i bezeceństwa mające miejsce w ich miejscu schadzek oraz na wspólnych wyjazdach znakomicie współgrają z minimalistyczną, emocjonalną realizacją. Powolne najazdy kamery miejscami dynamizowane montażem i przeskokami w czasie wręcz uniemożliwiają ewentualną obronę przed wejrzeniem w psychikę prawdziwie zdemoralizowanych mężczyzn. Empatia, moralność, umiar – takich pojęć nie ma w ich słowniku, a jak podkreśla Bart podobny tryb życia musi doprowadzić do tragicznego finału. Tragicznego, acz również zaskakującego. Co prawda pod koniec seansu widać, że scenarzyści troszkę za duży nacisk położyli na zaskakujący wymiar największego zwrotu akcji, co niektórym widzom może się wydać zanadto wydumane, ale mnie takie zamknięcie tej jakże emocjonalnej historii niezmiernie ukontentowało. Dawno już nie dałam się tak zmylić twórcom filmu.

Czy thriller pozbawiony realizacyjnego rozmachu na rzecz intymnych relacji międzyludzkich może utrzymywać widza w nieustannym napięciu? Antoinette Beumer udowadnia, że tak. „Loft” pokazuje, że kinematografii niepotrzebne są efekty specjalne i nieustanna akcja, żeby zaangażować widzów w opowiadaną historię. Wystarczy nietypowa konstrukcja narracyjna, dbałość o wszechobecną aurę tajemnicy, dobry pomysł na scenariusz i ten jakże zachwycający europejski minimalizm przebijający z dosłownie każdego kadru. Gorąco polecam każdemu wielbicielowi filmowych thrillerów w stylu Alfreda Hitchcocka.