czwartek, 12 lutego 2015

„Where the Devil Hides” (2014)


W osadzie Amiszów szóstego dnia szóstego miesiąca przychodzi na świat sześć dziewcząt. Zgodnie z przepowiednią w dniu ich osiemnastych urodzin jedna wybrana stanie się „ręką diabła”: władającą wielkimi mocami siewczynią zniszczenia. Krótko po porodach jedna z nowo narodzonych dziewcząt zostaje zamordowana przez własną matkę. Próba wyeliminowania pozostałych dzieci przez przewodzącego sekcie Eldera Beacona zostaje uniemożliwiona przez ojca jednej z dziewcząt, Mary. Osiemnaście lat później, tuż przed wkroczeniem w dorosłość napiętnowanej piątki w osadzie pojawia się ktoś, kto bez skrupułów kolejno eliminuje dziewczyny. Tymczasem borykająca się z tajemniczymi wizjami Mary zaczyna odkrywać sekrety swojej przeszłości i prawdziwe oblicze społeczności, w której przyszło jej żyć.

Niskobudżetowy horror satanistyczny Christiana E. Christiansena, na podstawie scenariusza Karla Muellera, między innymi współtwórcy fabuły „The Divide”. Film został chłodno przyjęty zarówno przez opinię publiczną, jak i krytyków, choć niektórzy docenili scenariusz, poddający wnikliwej obserwacji konserwatywnych, izolujących się od świata chrześcijan.

Ciekawym pomysłem było osadzenie akcji w niekorzystającej z wielu dobrodziejstw cywilizacyjnych osadzie Amiszów, zamieszkiwanej przez głęboko wierzących (również w zabobony), staromodnie noszących się protestantów, którym przewodzi demoniczny kaznodzieja-erotoman Elder Beacon. Podatni na manipulację mieszkańcy spokojnej, bogobojnej osady wierzą w każde słowo swojego przywódcy, który chętnie nadużywa niepodzielnej władzy. Twórcy w gruncie rzeczy obrazują typową dla produkcji traktujących o różnego rodzaju sektach relację guru z „jego owieczkami”, ale biorąc pod uwagę pozostałe części składowe „Where the Devil Hides” owe zależności międzyludzkie wyraźnie wybijają się ponad ogólny poziom, pomimo braku większej innowacyjności. Wszystko inne bowiem udowadnia, że Christiansen nie odnajduje się w tym gatunku filmowym. Siłą napędową fabuły jest proroctwo, które rzuca cień na spokojną egzystencję wyznawców nie tyle Boga, co Beacona. Kaznodzieja przekonuje pozostałych mieszkańców osady, że któraś z dziewcząt urodzonych szóstego dnia szóstego miesiąca stanie się narzędziem Szatana. Przerażeni Amisze ze spokojem więc przyjmują obecność niezidentyfikowanego mordercy, który eliminuje napiętnowane młode kobiety. Sceny mordów rozgrywają się poza kadrem, ażeby czasami nikogo nie zniesmaczyć. To jeszcze można zaakceptować, ale braku wyczucia napięcia i wyjałowienia z wszelkiego klimatu już nie. Dosłownie wszystkie w zamyśle nastrojowe ujęcia zostały tak nieudolnie przeprowadzone, że chwilami aż ciężko było na to patrzeć. Twórcy najpierw sygnalizują widzom jakieś czające się w cieniu zagrożenie, po czym błyskawicznie przechodzą do kulminacji, całkowicie rezygnując z powolnego budowania napięcia. Tymczasem wizje głównej bohaterki, Mary, początkowo dawały mi nadzieję na jakieś mocniejsze uderzenia w końcówce. Dynamicznie zmontowane, umiarkowanie krwawe migawki, nasilające się z biegiem trwania fabuły, ale ostatecznie niestety skłaniające się w stronę sztucznego wizualnie efekciarstwa. I to właściwie tyle, jeśli chodzi o aspekty stricte horrorowe. Pozostałe minuty seansu zapełniono melodramatycznymi rozterkami egzystencjalnymi Mary i jej młodzieńczą miłością do chłopaka z miasta, które niemalże mnie uśpiły. I zirytowały nieudolną pracą kamery. Aż do pełnej akcji końcówki, którą niestety sfinalizowano zbyt jednoznacznie. Taki scenariusz pozostawiał pole do ewentualnych wielorakich interpretacji, z czego pozbawiony wyczucia gatunku reżyser nie skorzystał.

Obsadę pozbawiono możliwości wykazania się czymś bardziej charakterystycznym, bowiem wszystkie postacie są aż nazbyt szablonowe, ale na jakąś rażącą amatorkę nie można narzekać. Zarówno odtwórczyni roli głównej Alycia Debnam Carey, Colm Meaney, kreujący postać guru, jak i pozostałe poboczne postacie warsztatowo są na tyle znośni, aby nie pozostawić poczucia niesmaku. Choć jak wspomniałam, oszałamiające role to to na pewno nie są.

Szczerze odradzam seans „Where the Devil Hides” nawet wielbicielom horrorów satanistycznych. Niemożność wygenerowania jakiegokolwiek klimatu grozy (który przecież powinien wynikać z takiego scenariusza), nieprofesjonalna praca kamery i melodramatyczne wstawki skutecznie uniemożliwiają jakąkolwiek radość z projekcji. Zwyczajny gniot bez polotu, dla którego nie warto marnotrawić wolnego czasu.

2 komentarze:

  1. Kurczę szkoda, że wyszło aż tak kiepsko, bo po opisie wydawało się to dość ciekawe. Już myślałam, że skuszę się na ten film, ale chyba na razie sobie odpuszczę. Może w przyszłości :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajna recenzja Buffy,ale sobie pojechałaś z tymi "zabobonami" i kaznodziejem-erotomanem.Poprawa humoru na koniec dnia gwarantowana ;-)

    OdpowiedzUsuń