wtorek, 17 marca 2015

„Krwawe wizje” (2007)


Sarah, jej mąż Jason i ich syn Sam przyjeżdżają z Szanghaju do Ameryki Północnej na pogrzeb wuja Jasona, Raymonda. Zmarły przed laty zajmował się transportem kości swoich rodaków z Ameryki Północnej do Azji, gdzie wierzy się, że zakopanie szczątków w rodzimej ziemi zapewni spokój duszy. Po przyjeździe Sarah, Jason i Sam zatrzymują się w rodzinnym domu tego ostatniego u wdowy po Raymondzie, Mei. Ich przybycie zbiega się z tak zwanym Miesiącem Głodnego Ducha, chińskim festiwalem, w trakcie którego oddaje się ofiary zmarłym krewnym, co ma zapewnić żyjącym spokój na ziemi. Już od pierwszego dnia pobytu w nowym miejscu Sam i Sarah mają niepokojące wizje, które jak informuje ich miejscowy farmaceuta są projekcjami duchów, bowiem oboje posiedli zdolność kontaktowania się z zaświatami. Kiedy zjawa zmarłej przed laty Chinki opanowuje duszę Sama, Sarah stara się rozwikłać zagadkę jej śmierci i dowiedzieć się czego pragnie, aby ocalić syna.

Zrealizowana w Kanadzie ghost story Erniego Barbarasha, twórcy między innymi „Cube Zero”. Scenarzyści Trevor Markwart, Carl Bessai i Doug Taylor stworzyli historię odnoszącą się do chińskich tradycji i po części świata przedstawionego azjatyckich straszaków, zauważalnie celując w pokaźną rzeszę fanów tej stylistyki. Boom na azjatyckie kino grozy w Europie i Ameryce Północnej zdeterminował niektórych twórców do kręcenia filmów odnoszących się do kultury Dalekiego Wschodu. Ot, typowe żerowanie na sprawdzonych pomysłach w wykonaniu nie-Azjatów.

„Krwawe wizje” to typowy przykład horroru nastrojowego zrealizowanego przez osoby nieznające umiaru w epatowaniu nowoczesną technologią. Za azjatyckim kinem grozy nie przepadam, ale nie można mu zarzucić szafowania kiczowatymi CGI, co Barbarash, garściami czerpiący ze stylistyki tego rodzaju obrazów, całkowicie zignorował. Jego film już od prologu popisuje się rażąco sztucznymi efektami komputerowymi, na które w dalszej części seansu składają się takie koszmarki, jak dynamiczne modyfikacje twarzy duchów w pajęczynowate maszkary, widocznie wklejane w obraz, długi język wysuwający się z ust jednego i łapiącego pomarańczę i wreszcie pikselowe rany na obliczach niektórych zjaw. W miarę przekonująco prezentowała się jedynie czołowa zjawa długowłosej Chinki, z rozcięciem ciągnącym się od głowy przez oko i czarnymi rękami. Niestety, wszystkie sceny z jej udziałem sprowadzono do szybkich manifestacji bez uprzedniego stopniowania klimatu. Operatorzy starali się wytworzyć aurę czającego się zewsząd zagrożenia, szczególnie w scenach samotnych wędrówek małego Sama śladem duchów, ale niestety zabrakło im takiego wyczucia gatunku, aby wzbudzić we mnie jakiekolwiek emocje.

Abstrahując od nieudanych prób straszenia film odrobinę ratowała względnie interesująca fabuła. Motyw z zawłaszczeniem duszy dziecka przez pragnącego zwrócić na siebie uwagę ducha przypominał mi amerykański „Ring 2”, ale ta powtarzalność w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzała, bowiem całkiem zgrabnie zdynamizowała akcję. Znajdująca się na skraju załamania nerwowego jego matka (przyzwoita kreacja Jaime King), tak samo jak on obdarzona zdolnością kontaktowania się z duchami postanawia ratować duszę Sama. Scenarzyści nawet nie ukrywają roli firmy Raymonda w całej sprawie, wyraźnie dając również do zrozumienia, że wdowa po nim Mei tai przed rodziną jakieś grzeszki. Łatwo domyślić się, na czym one polegają, ale już niemożliwe jest rozszyfrowanie istoty działalności ich rodzinnego interesu. Sarah musi więc dopuścić do głosu swoją drugą naturę, przestać wzdragać się przed swoim talentem i nawiązać kontakt z pozorną antagonistką, aby dowiedzieć się, co ma zrobić, aby wyrwać Sama z jej śmiertelnych objęć. Bez nadmiernego znużenia obserwowałam te szaleńcze zmagania głównej bohaterki z siłami z zaświatów oraz żyjącymi, skrywającymi mroczne tajemnice, irytując się jedynie podczas prób dosłownego straszenia kiepskimi efektami komputerowymi. Problem jedynie w tym, że choć nie przysypiałam w trakcie seansu scenariusz nie wzbudził we mnie większych emocji (o niepokoju już nie wspominając). Cała ta historia miała swoje ciekawe momenty (moim zdaniem najlepszy, dający do myślenia był końcowy akcent wyjawienia widzom prawdziwej działalności firmy Raymonda), ale poziomu adrenaliny we krwi na pewno nie podnosiła. Ot, taka lekkostrawna fabułka na zapełnienie wolnego czasu, której szczegóły zapomina się kilka godzin po skończonej projekcji.

Zaznajomieni z ghost stories widzowie zapewne nie odnajdą w „Krwawych wizjach” jakichś innowacyjnych rozwiązań, napięcia, czy strachu. Polecać im tej produkcji nie będę, bo choć istnieje szansa, że przynajmniej miejscami zainteresuje ich dobrze poprowadzona, choć pozbawiona większych emocji fabuła to i tak prawdopodobnie szybko uleci z ich pamięci. Za to wielbiciele efektów komputerowych w kinie grozy mogą śmiało ryzykować seans.

1 komentarz: