poniedziałek, 16 marca 2015

„Loft” (2014)


Zaprzyjaźni, żonaci mężczyźni zajmują apartament, w którym z dala od świadków spotykają się z licznymi kochankami. Kiedy znajdują w lofcie ciało młodej kobiety zaczynają nawzajem się oskarżać równocześnie zastanawiając się, jak dyskretnie pozbyć się „problemu”. Sprawa komplikuje się, kiedy mężczyźni decydują się powierzyć reszcie swoje tajemnice, które całkowicie zmieniają charakter ich przyjaźni.

Najpierw była wersja belgijska z 2008 roku, wyreżyserowana przez Erika Van Looy’a na podstawie scenariusza Barta De Pauwa. W 2010 roku Antoinette Beumer nakręciła holenderski remake, do którego scenariusz współtworzył De Pauw. Amerykanie nie chcąc być gorszymi postanowili podjąć ten sam temat. Reżyserię drugiego remake’u powierzono twórcy pierwowzoru, Belgowi Van Looy’owi, a scenariusz ponownie napisał De Pauw wespół z Wesley’em Strickiem, którego pisarska kariera obfituje w fabuły takich filmów, jak między innymi „Arachnofobia”, remake „Przylądka strachu”, „Wilk”, „Dom Glassów” i remake „Koszmaru z ulicy Wiązów”. Strike ma, więc doświadczenie w kinie grozy (horrorach i thrillerach), ale w „Lofcie” niedane mu było go wykorzystać, bowiem Van Looy i De Pauw nie byli skłonni eksperymentować z fabułą. Postawili na tak zwany remake całkowity, który od holenderskiej wersji (nie wiem, jak wypada w zestawieniu z belgijską, bo jeszcze jej nie widziałam) różni się drobnymi, nieistotnymi szczegółami.

W jakim celu kręci się takie same filmy z różną obsadą? W przypadku remake’u całkowitego „Psychozy” miało to sens, ponieważ lwia część młodego pokolenia nie przepada za czarno-białymi filmami – kolorowa wersja niejednego współczesnego widza zachęciła do zapoznania się z tą ponadczasową historią. Z „Loftem” sprawa przedstawia się zgoła odmiennie, bowiem wcześniejsze wersje nie zdążyły się jeszcze zestarzeć w pojęciu opinii publicznej. Być może twórców amerykańsko-belgijskiej odsłony motywowała niechęć, co poniektórych odbiorców do europejskiego kina, albo niezadowalająca dystrybucja pierwowzoru i holenderskiego remake’u w niektórych krajach. Może tak było, ale osobiście opowiadałabym się raczej przy mniej altruistycznej chęci szybkiego zarobku niewielkim nakładem pracy. Znany w niektórych kręgach tytuł gwarantował docelową grupę odbiorców, ale też miał szansę skusić osoby, którzy co nieco o tym filmie słyszeli, ale nie mieli jeszcze okazji go zobaczyć. I właśnie ta druga grupa widzów ma szansę rozsmakować się w drugim remake’u „Loftu”. Osoby, które zapoznały się z europejskim konceptem w starciu z najnowszą wersją stoją na z góry straconej pozycji.

Miałam nieszczęście oglądać amerykańsko-belgijską odsłonę „Loftu” z pozycji widza znającego holenderską drugą wersję, dlatego też jak zawsze w przypadku remake’u całkowitego poczułam się pominięta przez twórców. Fabułę „Loftu” skonstruowano w stylu hitchcockowskim – najpierw „trzęsienie ziemi”, potem napięcie wzrasta, aby pod koniec osiągnąć zaskakujące kulminacje, błyskawicznie po sobie następujące. W przypadku takich opartych na suspensie obrazów najważniejsza jest aura tajemnicy i pasujące do całości zaskakujące akcenty. Kiedy nie ma owych niespodziewanych elementów, bo wszystko to widziało się już wcześniej pozostaje jedynie obojętność. Osoby, które nie widziały wcześniejszych wersji zapewne będą inaczej zapatrywać się na tę produkcję – dla pozostałych dystrybutorzy, ze zwykłej przyzwoitości, powinni umieścić ostrzeżenie na plakacie typu: uwaga, to już było. Skopiowano scenerie, rysy psychologiczne bohaterów, realizację, niektóre dialogi i wszystkie kluczowe dla fabuły wydarzenia. Zmodyfikowano jedynie tak drobne akcenty, jak kąt nachylenia kamery, w co poniektórych ujęciach, bardziej zdemonizowano przyrodniego brata Chrisa, Philipa, ale również usprawiedliwiono go faktami z jego traumatycznej przeszłości i mocno pocięto erotyczne sceny, aby czasem w kinach nie pokazywać młodszym widzom dużo golizny. Reszta została bez zmian poza paroma dialogami. Akcja również rozgrywa się na trzech płaszczyznach czasowych – o niektórych flashbackach i flashforwardach twórcy informują widzów, ażeby czasem nikogo nie zdezorientować, w przeciwieństwie do holenderskiej wersji. Poznajemy głównych, zdemoralizowanych bohaterów, idealnie wykreowanych przez gwiazdy amerykańskiego kina: Jamesa Marsdena (Chris Vanowen), Karla Urbana (Vincent Stevens), Erica Stonestreeta (Marty Landry), Matthiasa Schoenaerts (Philip Trauner) i wreszcie Wentwortha Millera (Luke Seacord), który najbardziej mnie zaskoczył rolą tak odmienną od dotychczasowych. Tutaj nie jest przystojnym bożyszczem nastolatek, nieustraszonym protagonistą tylko zahukanym mrukiem w odbierających mu całą atrakcyjność dużych okularach i ulizanych włosach. Co najciekawsze w takiej kreacji wypadł jeszcze bardziej przekonująco, aniżeli w sylwetkach twardzieli. Z obsady na uwagę zasługują również znane wielbicielom kina grozy, jak zwykle zjawiskowe, Rhona Mitra, której przypadła w udziale niestety niewielka rólka żony Chrisa i Rachael Taylor, idealnie wcielająca się w bardziej znaczącą postać jego kochanki. Akcja zawiązuje się od środka, od przesłuchania głównych antybohaterów, którzy relacjonują policjantom poranek, podczas którego znaleźli ciało kobiety spoczywające na łóżku w ich apartamencie. Przykutą kajdankami do mebla, z rozharatanym nadgarstkiem i zdaniem nad głową spisanym jej krwią w języku łacińskim jasnowłosą piękność. Zaszokowani mężczyźni debatują nad zwłokami, dochodząc do wniosku, że samobójstwo nie wchodzi w grę, że mordercą musi być któryś z nich. Następnie scenarzyści, dążąc do rozjaśnienia widzom całej sytuacji, jeszcze bardziej cofają akcję do momentu zawiązania oburzającego paktu. Aby móc folgować swoim seksualnym pragnieniom mężczyźni kupują loft, do którego w późniejszych dniach, w tajemnicy przed żonami sprowadzają nowo poznane kobiety. Chociaż ich seksualne akty przedstawiono o wiele łagodniej, niż w holenderskiej wersji odbiorcy zapewne szybko wypracują sobie jak najgorsze zdanie na ich temat. Nie bacząc na uczucia podejrzliwych żon kopulują z każdą kobietą, która wpadnie im w oko – w kulminacyjnym momencie tych oburzających ekscesów mamy nawet gwałt (oprawca usprawiedliwia się w iście lepperowskim stylu, że to prostytutka, a tych zgwałcić nie można…). Ponadto zobaczymy wątek wielkiej miłości do nierządnicy i wojeryzm, czyli dokładnie to samo, co w wersji holenderskiej.

Fabułę „Loftu” bez problemu można było poddać wielu modyfikacjom, zmieniając charakter całej intrygi i punkty kulminacyjne. Scenariusz jest na tyle płynny, że ktoś z choćby minimalną inwencją twórczą mógłby ukłonić się nie tylko osobom nieznającym wcześniejszych wersji, ale również ich wielbicielom. Niestety, filmowcom nie starczyło odwagi bądź wyobraźni, dlatego też seans upłynął mi całkowicie beznamiętnie. Produkcji nie uratowała nawet znakomita obsada i europejska, intymna realizacja z licznymi zbliżeniami i częstym uciekaniem kamery poza główny plan. Wiedziałam, jak cała intryga się rozwinie, wiedziałam jak się skończy, ba wiedziałam nawet, jakie kwestie za chwilę padną. Dlatego też całkowicie uniemożliwiono mi przeżywanie tej historii całą sobą, odebrano mi tak ważny w tego rodzaju kinie element zaskoczenia, pozostawiając tylko hipnotyzującą realizację i idealnie wykreowane postaci, których psychologii nie przysłaniał wszechobecny przepych (co mnie zaskoczyło, bo Amerykanie lubują się w szafowaniu bogactwem z niekorzyścią dla charakterologii bohaterów). To za mało, żeby poczuć satysfakcję, tym bardziej w tego rodzaju obrazie, w którym najważniejszy jest scenariusz.

Mamy już wersję belgijską, holenderską i amerykańsko-belgijską „Loftu”. Nie wiem, jak pierwowzór, ale dwie kolejne są niemalże identyczne, co zdaje się w ogóle nie przeszkadzać twórcom. Zastanawia mnie, ile przyjdzie mi czekać, ażeby zobaczyć taki sam „Loft” wyprodukowany w każdym kraju świata, bo nie mam żadnych wątpliwości, że filmowcy dokładnie do tego zmierzają. Pytanie tylko: po co męczyć widzów tym samym?

2 komentarze:

  1. "oprawca usprawiedliwia się w iście lepperowskim stylu, że to prostytutka, a tych zgwałcić nie można"

    No padłem. Pamiętasz ten tekst Leppera? Kurczę normalnie odniesienie do filmu w punkt:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie, że pamiętam. To był jeden z najbardziej kontrowersyjnych, bulwersujących tekstów w polskiej polityce (takich idiotyzmów się nie zapomina). Jak usłyszałam to w "Lofcie" to od razu nasunęło mi się skojarzenie;)

      Usuń