niedziela, 1 marca 2015

„Substancja” (1985)


Do sprzedaży zostaje wprowadzony tak zwany Przysmak, biała, silnie uzależniająca substancja o niebiańskim smaku. David ‘Mo’ Rutherford, były agent FBI, obecnie szpieg przemysłowy podejmuje się zlecenia skłonienia wytwórców nowego produktu do wyjawienia składników. Ich opór jednak zmusza go do próby kradzieży. Tymczasem mały chłopiec, Jason, zaalarmowany ruszającym się Przysmakiem próbuje ostrzec swoją rodzinę i innych mieszkańców miasta przed niezwykłymi właściwościami substancji. Jego rozpaczliwe starania okazują się daremne. Co gorsza chłopak zauważa, że ludzie którzy uzależnili się od mazi dziwnie się zachowują. Mo również konstatuje, że osobowość pożywiających się Przysmakiem Amerykanów uległa drastycznej zmianie. Z pomocą znajomych postanawia uratować Stany Zjednoczone przez całkowitą zagładą.

Larry’ego Cohena nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Twórca między innymi trzech części „A jednak żyje” i „Powrotu do miasteczka Salem” w kręgach wielbicieli kina grozy wypracował sobie opinię człowieka potrafiącego bawić się gatunkiem, ale jeśli trzeba ze swego rodzaju lekkością mogącego też wygenerować niezapomniany mroczny klimat. „Substancję” Cohen zrealizował na podstawie własnego scenariusza, a efekt zaskarbił sobie sympatię nie tylko fanów kina klasy B, ale również krytyków. Chwalony między innymi za niewymuszone przemieszanie gatunków (body horror, science fiction, komedia), realizację i satyryczny, celny wydźwięk scenariusza.

Era konsumpcjonizmu. Ludzie zakupią i spożytkują dosłownie wszystko, co dobrze się zareklamuje. Tę zasadę dobrze znają wytwórcy nowego produktu, który w ich mniemaniu zrewolucjonizuje świat. Przepyszna, biała, pożywna substancja, nienastręczająca żadnych dodatkowych kilogramów. Silnie uzależniająca i… zmieniająca ludzi w agresywne marionetki na usługach swojego ulubionego produktu. Maź bowiem jest żywym organizmem, mającym zdolność niszczenia ludzkości od wewnątrz i podporządkowywania jej własnej woli. „Substancja” zauważalnie jest odbiciem lęków społeczeństwa przed najeźdźcami z innych planet, mającymi moc przekształcania żywych jednostek we wspólnie myślącą masę (jak w „Inwazji porywaczy ciał”). Czyli, jak rzecze Mo w finale: „Czy ty to jesz, czy to zjada ciebie?” Ale można też odnaleźć tutaj echa strachu przed zemstą Natury, nieustannie zabijanej przez rasę ludzką. Choć „Substancja” ilustruje (i to nawet nie w podtekście tylko dosłownie) tak ważne treści podana jest w mocno zabawowym, chwilami wręcz przyjemnie kiczowatym stylu. Kolorowe, przerysowane reklamy Przysmaku, przy akompaniamencie infantylnych utworów muzycznych, dowcipne dialogi i przede wszystkim efekty specjalne dają jasno do zrozumienia, że Cohen nie kręcił poważnej produkcji, że bawił się różnymi gatunkami, które swobodnie przenikają się w niemalże każdej scenie. Obraz skonstruowano tak, że towarzyszymy zarówno pewnemu siebie, wręcz narcystycznemu karierowiczowi, który nie wie co to kodeks moralny i nie ogląda się na innych oraz heroicznemu chłopcu, mężnie stawiającemu czoło wszechobecnemu szaleństwu. Zarówno odtwórca roli Mo, Michael Moriarty, jak i Jasona, Scott Bloom, aktorsko spisali się bez zarzutu, a zważywszy na chwilami celowo przerysowane ekspresje mimiczne nie mieli łatwego zadania. Kolejną kluczową bohaterką filmu jest tytułowa substancja, do wytworzenia której spece od efektów wykorzystali lody, jogurty i piankę, co robiło o wiele bardziej realistyczne wrażenie, aniżeli współczesne CGI. Szczególnych zdolności wymagały, od twórców sekwencje wypływania mazi z ust ludzi (a w jednym ujęciu również psa) z powodu ogromnego rozwarcia ich paszczy. Po bliższym przyjrzeniu się widać posiłkowanie się rekwizytami, ale owe nadludzko rozszerzone jamy ustne i tak zachwycają swoją pomysłowością. Właściwości substancji umożliwiły również twórcom zahaczenie o stylistykę body horroru. Najsilniej uwypuklono akcenty typowe dla tego nurtu w scenach zabijania „zarażonych”, z ran których wypływała biała maź zamiast krwi oraz rozłupywania ich pozbawionych mózgów głów, kiedy substancja opuściła już ich organizmy. Cohen znalazł również miejsce na ukłon w stronę „Koszmaru z ulicy Wiązów” Wesa Cravena, obrazując swoją wariację sceny z łóżkiem – u niego zamiast krwi wstrzeliwującej pod sufit mamy lepką, szybko twardniejącą materię.

Chociaż problematyka „Substancji” pozostawiała Larry’emu Cohenowi spore pole do popisu w warstwie gore nie przeładował swojego obrazu nadmierną dawką przemocy. Krwawych scen jest doprawdy niewiele, ale jak już się pojawiają to nie można odmówić twórcom inwencji i zdolności, pomimo niewielkiego budżetu, pokazania tego na ekranie. Oczywiście, o kicz również się ocierają, ale zważywszy na to, że ma on w sobie sporo uroku wydaje mi się, że był całkowicie zamierzony. Końcówka filmu, choć przewija się przez nią kilka szybkich ujęć gore, najsilniej skupia się na konwencji science fiction i akcji. Strzelaniny, wybuchy (za które Cohen sądził się z firmą od efektów specjalnych) i zgraja samozwańczych żołnierzy, dowodzonych przez mocno przerysowanego, acz zabawnego teoretyka spisku, przekonanego, że za niszczenie Amerykanów od środka odpowiedzialni są komuniści. Co ciekawe wszystko tutaj zostało zmiksowane na tyle umiejętnie, aby nie wywołać w widzach wrażenia przesytu, czy wymuszenia. Cohen snuje swoją miejscami pouczającą, czasami absurdalną historię tak, jakby żył dla opowiadania, jakby tylko to w życiu sprawiało mu frajdę (widać wieloletnie doświadczenie w roli scenarzysty). Zauważalnie liczy się dla niego tylko i wyłącznie snucie wciągającej opowieści, bez znaczenia czy logicznej, czy nie, która nie pozwalałaby odbiorcom na ani chwilę nudy i ze swojego zadania (przynajmniej w moim przypadku) wywiązał się po mistrzowsku. On się tym bawił, przy okazji dostarczając frajdy swoim fanom i to w „Substancji” jest najpiękniejsze.

Kino klasy B z lat 80-tych rządziło się specyficznymi prawami (kicz, przerysowanie, brak większej logiki, miszmasz gatunkowy etc.), które Larry Cohen zawarł w „Substancji”, a więc przeciwnicy tego rodzaju produkcji powinni trzymać się od jego dziełka z daleka. Natomiast osoby, tak jak ja zakochane w takiej stylistyce, które jeszcze nie miały okazji zobaczyć „Substancji” zachęcam do seansu – wieczór pełen wrażeń gwarantowany!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz