wtorek, 28 kwietnia 2015

„Jezioro Sam” (2006)


Sam zabiera czworo swoich znajomych do chatki nad jeziorem, w której dorastała u boku zakochanego w przyrodzie ojca. Teraz, po jego śmierci postanawia urządzić swoim miastowym przyjaciołom prawdziwe wakacje w tym spokojnym, odludnym miejscu. Gdy młodzi ludzie aklimatyzują się w niszczejącej, drewnianej chatce dołącza do nich kolega z dzieciństwa Sam, Jesse, mieszkający w pobliskiej wiosce. Wieczorem przy ognisku oboje przybliżają reszcie przerażające wydarzenia, które miały tutaj miejsce w przeszłości. Chory psychicznie chłopak zamordował swoich rodziców i siostrę, po czym ukrył się w lesie. Do dziś nie został odnaleziony, co nadal niepokoi tutejszą zabobonną społeczność. Sam i Jesse zabierają gości do opuszczonego domu jego rodziny, w którym przed laty doszło do potrójnego mordu.

W 2002 roku Andrew C. Erin nakręcił swój debiutancki short zatytułowany „Sam’s Lake”. Filmik trwał jedynie dwadzieścia pięć minut i stanowił swego rodzaju preludium do pełnometrażowego obrazu o tym samym tytule. Erinowi dopiero cztery lata później udało się ziścić marzenia i pokazać światu rozwinięcie swojej historii. Scenariusz napisał sam, jak twierdzi, inspirując się legendą, krążącą nad jeziorem, gdzie spędzał wakacje. Osoby, które obejrzały short „Sam’s Lake” zachwycali się kunsztem reżyserskim i wyczuciem gatunku Erina, ale niestety nie przyjęli równie entuzjastycznie pełnometrażowej produkcji, opartej na tym samym pomyśle. Pierwszy pokaz „Jeziora Sam” odbył się na Tribeca Film Festival w 2006 roku, gdzie przeszedł bez większego echa. Dopiero w kolejnych latach, kiedy trafił na rynek DVD paru krytyków wyraziło się niepochlebnie o produkcji Erina. Zarzucano mu brak większego sensu i emocji oraz irytującą konwencjonalność, chociaż zarówno tzw. znawcy kina, jak i zwykli widzowie docenili stylizowaną na lata 80-te realizację.

Film zauważalnie dzieli się na dwie części, oddzielone zwrotem akcji. Pierwsza połowa „Jeziora Sam” stoi na zdecydowanie wyższym poziomie, aniżeli druga. Co prawda dostajemy konwencjonalną historyjkę z gatunku „grupa przyjaciół wyjeżdża…”, ale dzięki zgrabnej realizacji paradoksalnie wzbudza ona zainteresowanie. Mamy czwórkę młodych ludzi, którzy dają się namówić swojej znajomej, Sam (przyzwoita kreacja Fay Masterson), do pobytu nad jeziorem, na cześć którego otrzymała imię. Z luźnych konwersacji bohaterów dowiadujemy się, że Sam spędziła tutaj dzieciństwo u boku ojca, przejmując od niego miłość do przyrody i folkloru. Sporo miejsca scenarzysta poświęca łapaczom snów, w moc których wierzy dziewczyna oraz laleczkom rozwieszonym w pobliskiej wiosce. Sam zdradza przyjaciołom, że mają one chronić tubylców przed wszelkim zagrożeniem. Zabobonne przekonania głównej bohaterki i tutejszego społeczeństwa podczas pierwszej połowy seansu znakomicie dopełniają gęsty klimat niezdefiniowanego zagrożenia przyjemnie kontrastujący z sielankową fabułą. Erin postawił na ziarnisty obraz, rodem z horrorów lat 70-tych i 80-tych, dbając o idealne (ani nie za jasne, ani nie za ciemne) oświetlenie oraz chwytliwą ścieżkę dźwiękową, złożoną ze starych szlagierów. W budowaniu atmosfery osaczenia i wyalienowania znacząco pomogła mu sceneria. Na pierwszy rzut oka malownicze jezioro pośrodku lasu, ale naznaczone swoistą jesienną nutą. Krajobrazu nie spowijają gorące promienie słoneczne, ale przymglone światło dzienne, sprawiające wrażenie, jakby w każdej chwili mógł spaść deszcz. Dzięki tym kilku prostym, acz skutecznym zabiegom realizacyjnym już od pierwszej sceny filmu można wychwycić zapowiedź rychłego zagrożenia, ale aż do wieczornego posiedzenia przy ognisku nie sposób rozszyfrować, na czym miałoby ono polegać. Dopiero, kiedy Sam i Jesse (William Gregory Lee w tej roli wygląda jak wyciosany z kamienia adonis i równie drętwo się zachowuje) opowiadają reszcie o potrójnym mordzie, mającym tutaj miejsce w przeszłości (tuż po szczątkowym przybliżeniu przez ich znajomego znanej legendy miejskiej) widzowie mogą nabrać pewności, że mają do czynienia ze slasherem, w którym mordercą będzie najprawdopodobniej winny tej zbrodni, chory psychicznie mężczyzna ukrywający się w lesie. Późniejsza eskapada protagonistów do opuszczonej chatki, w której miał miejsce ten straszliwy mord to swego rodzaju apogeum klimatu grozy. Towarzysząc bohaterom podczas wędrówki po skąpanych w mroku, niszczejących pomieszczeniach domku wręcz czuje się ich przerażenie, a kiedy słyszą kobiecy krzyk dobiegający z piętra i uciekają do samochodu napięcie osiąga prawdziwe wyżyny. I na tym film mógłby się zakończyć.

Po znalezieniu w domu mordercy jego pamiętnika wszystko, co Erin wypracował sobie wcześniej zwyczajnie wyparowuje. Kiedy homoseksualista zaczyna czytać dziennik łatwo przewidzieć, jaki będzie jego ostatni wpis, zwrot akcji, który ukierunkuje fabułę na całkowicie inne tory. Scenariusz nadal będzie tkwił w konwencji slash, uatrakcyjnionej akcentami survivalowymi, ale charakter i bzdurne preferencje sprawców znacząco obniżą ogólne wrażenia z seansu. Końcówka to właściwie ciągłe, wyjałowione z klimatu pościgi po lesie, finalizowane mało spektakularnymi, w większości rozgrywającymi się poza wzrokiem widza scenami mordów. Miejscami są nawet zabawne, szczególnie jeśli przyjrzeć się zachowaniu oprawców, ale z czasem nawet akcenty niezamierzenie komediowe gdzieś wyparowują, zmuszając odbiorcę do beznamiętnego obserwowania tych „niekończących się”, chaotycznych pościgów. Nuda gwarantowana, aż do przedostatniej sceny, podczas wyławiania kluczyka do samochodu z jeziora, która przyjemnie odżegnuje się od schematu slasherów, kpiąc z oczekiwań fanów tego nurtu. Ale sam finał jest już niestety, podobnie jak niemalże cała druga połowa projekcji, mocno rozczarowujący.

Nadal nie mogę się nadziwić zdolności zniszczenia ogromnego potencjału „Jeziora Sam”, widocznego w pierwszej połowie seansu, przez Andrew C. Erina. Potrzeba naprawdę sporo samozaparcia, żeby tak łatwo zastąpić gęsty klimat grozy pozbawioną polotu akcją i naciągniętą do granic absurdu fabułą. Podejrzewam, że film wypadłby lepiej, gdyby scenarzysta postawił na oklepany, ale bardziej przekonujący motyw szaleńca, mieszkającego w lesie zamiast kombinować. Czasem lepiej nie silić się na oryginalność, bo istnieje niebezpieczeństwo, że dojdzie się do takich niedorzeczności, jakie widać w drugiej połowie „Jeziora Sam”. Ale za pierwszą winszuję – satysfakcjonujący ukłon w stronę slasherów z XX wieku.

1 komentarz:

  1. Ogromnie ubolewam nad końcowym efektem, ponieważ początkowo film zapowiadał coś orginalnego a tu klapa.

    OdpowiedzUsuń