wtorek, 5 maja 2015

„W mgnieniu oka” (1992)


Rok 2008, Londyn. Na skutek efektu cieplarnianego miasto spowija mrok, a na ulicach zalega woda. Twardy, nieprzestrzegający procedur policyjnych detektyw Harley Stone odkrywa, że do Londynu wrócił seryjny morderca, który przed laty zabił jego partnera. Szaleniec bez pomocy narzędzi rozpruwa swoim ofiarom klatki piersiowe, wyjmuje serca, które w części zjada, a resztę przysyła policji. Stone wraz z nowym partnerem, specjalistą od seryjnych morderców, absolwentem Uniwersytetu Oksfordzkiego, Dickiem Durkinem, stara się wyeliminować zabójcę, zanim ten pozbawi życia więcej ludzi. Szczególnie dziewczynę Harley’a, wdowę po jego pierwszym partnerze, Michelle McLaine, którą morderca sobie upatrzył. Detektywi wkrótce dowiadują się, że ich przeciwnik nie jest człowiekiem.

Brytyjski horror science fiction Tony’ego Maylama, w latach 90-tych dystrybuowany głównie na kasetach VHS. Pomimo przyzwoitego budżetu (szacunkowo 7 milionów dolarów) twórcy „W mgnieniu oka” zdecydowali się nakręcić swój film w duchu klasy B, odżegnując się od mainstreamu. Taka stylizacja wespół ze słabą kampanią reklamową zapewne przyczyniła się do kasowej porażki tej produkcji – wpływy ze sprzedaży filmu nawet nie pokryły budżetu przeznaczonego na jego realizację. Jednakże paradoksalnie komercyjna klęska nie przełożyła się na opinie widzów. Obecnie „W mgnieniu oka” cieszy się bardzo pochlebnymi opiniami odbiorców, którzy chętnie określają go mianem filmu kultowego.

Dlaczego ze wszystkich, „taśmowo” produkowanych B-klasowych horrorów science fiction, z ubiegłego wieku, to właśnie „W mgnieniu oka” zasilił niedługą listę produkcji, którym udało się nie odejść w zapomnienie? Co w nim takiego wyjątkowego, że przetrwał próbę czasu i nadal przyciąga przed ekrany nie tylko wielbicieli kina grozy, ale również osoby tylko sporadycznie sięgające po ten gatunek? Cóż, przede wszystkim Maylam pokazał hollywoodzkim, napuszonym twórcom, że nawet dysponując przyzwoitym budżetem można bawić się gatunkiem, bez silenia się na powagę i bez obsesyjnego dopracowywania wszystkich szczegółów, co w większości przypadków stwarza wrażenie swoistej sztywności. „W mgnieniu oka”, mówiąc metaforycznie, jest giętki – scenariusz Gary’ego Scotta Thompsona swobodnie przeskakuje z jednej konwencji w drugą, nie wywołując w widzach poczucia przekombinowania. Maylama nie ograniczały żadne ramy gatunkowe – robił co chciał i jak chciał, mając w poważaniu wszystkie zawężające pole działania definicje i to się czuje oglądając jego najbardziej znane dzieło.

Rutger Hauer i Alastair Duncan stworzyli niezapomniany duet, w każdym calu różniących się bohaterów. Ten pierwszy we właściwym sobie, zjawiskowym stylu, wykreował postać, jakby żywcem wyjętą z kina akcji. Harley Stone to twardy, niezrównoważony glina, który najpierw strzela, a potem myśli i który w poważaniu ma wszelkie policyjne procedury. Lubi działać sam, dlatego też bez większego entuzjazmu przyjmuje przydział nowego partnera. Dick Durkin jest jego całkowitym przeciwieństwem. Poważnie traktujący swoją pracę, bez sprzeciwów przyjmujący rozkazy przełożonych kujonek, który początkowo aż drży na wieść, że musi współpracować z osobą, „cieszącą się” na posterunku opinią szaleńca. Taki duet musiał intrygować i rzeczywiście twórcy zrobili absolutnie wszystko, żeby zdynamizować ich relację oraz rozbawić widzów ich przekomarzankami i cynicznymi dowcipami. Ten humorystyczny akcent znakomicie współgra z kryminalną stroną scenariusza, czyli chaotycznym śledztwem tej dwójki, śladami potwora wyrywającego i konsumującego serca swoich ofiar. Jak w pewnym momencie dowcipnie stwierdza Stone, detektywi mogą być przekonani tylko o tym, że morderca nie jest wegetarianinem, bo analiza dowodów w początkowej fazie dochodzenia nie przynosi żadnych rezultatów, a świadkowie nie są w stanie opisać sprawcy. Z czasem Maylam pokazuje w szybkich migawkach szpony zabójcy, które dowodzą, że nie jest on człowiekiem, a praca kryminalistyków wkrótce owocuje zaskakującymi faktami. Otóż, okazuje się, że organizm mordercy wchłania część DNA jego ofiar, w tym szczurów. Okultystyczne symbole, które zostawia w miejscach zbrodni i na ciele Durkina (scena, w której poraniony detektyw prosi o lusterko, żeby to sobie obejrzeć to kwintesencja znakomitego poczucia humoru twórców) każą mu podejrzewać, że posiadł sztukę przejmowania duszy swoich ofiar, poprzez częściowe konsumowanie ich serc, co wzbogaca scenariusz dodatkowymi akcentami horrorowymi. Dodatkowymi, bo najbardziej charakterystycznym elementem tożsamym dla tego gatunku jest sceneria. Mroczne, zanieczyszczone, podmokłe miasto, pełne szczurów i gęstego smogu, które miejscami dosłownie mnie przyduszało. Twórcy już na początku filmu tłumaczą ten przygnębiający, odstręczający obraz Londynu efektem cieplarnianym, ale nie próbują moralizować, wprowadzać wątków charakterystycznych dla eko horrorów – zwyczajnie usprawiedliwiają generowanie samym miejscem akcji, aż tak zagęszczonego klimatu wszechobecnego zepsucia. Kolejnym stricte horrorowym elementem są widoczki trupów, z rozpłatanymi klatkami piersiowymi oraz ich ponadgryzane serca. Realizmu nie ma w nich za grosz – na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z gumowymi manekinami podlanymi przejaskrawioną posoką i właśnie to jest w scenach gore najwspanialsze. Dla mnie nie ma nic lepszego niż kiczowate, makabryczne sekwencje rodem z kina klasy B - na takich filmach się wychowałam, dlatego przez zwykły sentyment już zawsze będę optować za tego typu rekwizytami, które niestety obecnie zostały niemalże całkowicie wyparte przez bzdurne CGI.

Ataki antagonisty poprowadzono nie tylko z poszanowaniem napięcia i zawrotnej akcji (wielkie spluwy, które dzierżą policjanci, gwarantują multum strzelanek), ale również aury uwierającej tajemnicy. W większości scen widzimy tylko nieludzkie szpony potwora, a to wręcz gwarantuje wzbudzenie ciekawości widzów, oczekujących na całościowy obraz monstrum. Jak wygląda dowiemy się dopiero pod koniec seansu. Maylam dozuje napięcie stopniowym „odkrywaniem kart” i czyni to z wręcz niezwykłym wyczuciem suspensu. UWAGA SPOILER A w finale uderza maksymalnie realistyczną sylwetką antybohatera, swoją koszmarną aparycją z powodzeniem mogącą konkurować z Obcym i Predatorem KONIEC SPOILERA.

Moim zdaniem „W mgnieniu oka” to prawdziwe cudo – kwintesencja B-klasowych horrorów science fiction. Męskie kino, które zapewne zachwyci również żeńską część widowni zakochaną w tego typu, niczym nieskrępowanych dziełach, kładących nacisk nie tylko na strzelanki i rys psychologiczny twardego gliniarza, ale również na przygnębiający klimat, kiczowate efekty specjalne i prześmiewcze, znakomicie rozpisane dialogi. Jeśli horrory science fiction to tylko takie!

4 komentarze:

  1. Dzięki Buffy za tę reckę! Długo zastanawiałem się jak brzmi tytuł tego filmu, bo oglądałem go jako mały smarkacz (miałem może z 5 lat) i zapamiętałem jedynie postać antagonisty wyrywającego swoim ofiarom serca długimi szponami. No, w tamtych czasach ten film spędzał mi sen z powiek i ufundował kilka nieprzespanych nocy. Dziś pewnie nie zrobi na mnie aż takiego wrażenia, ale z chęcią go sobie odświeżę.

    OdpowiedzUsuń
  2. To prawdziwe cudo - masz rację Buffy. Widziałem kilka razy i zapamiętałem na zawsze te ich wielkie giwery i to, że Hauer żarł czekoladę i zapijał kawą (w wielkich ilościach)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Yhm, kompletny świr, którego nie da się nie polubić. Jego partnera zresztą też. Normalnie wybuchowy duet, bez którego film sporo by stracił.

      Usuń
  3. Uwielbiam Hauera, a „Split Second” to dla mnie jeden z jego najlepszych filmów. Pamiętam jak go oglądałem pierwszy raz. Mały byłem, ale podobało mi się niesamowicie. Co parę lat oglądam go, bo takie filmy nigdy się nie nudzą.

    OdpowiedzUsuń