sobota, 13 czerwca 2015

„Maglownica” (1995)


W pralni Blue Ribbon dochodzi do śmiertelnego wypadku. Jedna z pracownic zostaje wciągnięta do maglownicy. Sprawę ma zbadać detektyw John Hunton, który w następnych dniach odbiera niepokojące wiadomości o kolejnych wypadkach w Blue Ribbon. Dzięki okultystycznej wiedzy Marka Jacksona, Hunton wkrótce uświadamia sobie, że wiekowa magiel jest opętana, a właściciel pralni, Bill Gartley wykorzystuje jej moce do swoich diabelskich celów. Wspólnie z Jacksonem i znajomym fotografem detektyw, wbrew woli swojego przełożonego, staje do walki z demoniczną maszyną.

Amerykańsko-brytyjsko-australijsko-południowoafrykańska adaptacja opowiadania Stephena Kinga pt „Magiel”, zamieszczonego w zbiorze „Nocna zmiana”. Za reżyserię odpowiadała legenda kina grozy klasy B, Tobe Hooper, który rozpisał również scenariusz z pomocą Stephena Davida Brooksa i Harry’ego Alana Towersa (pod pseudonimem: Peter Welbeck). Ocena tej współpracy przez krytyków zapewne nie zaskoczyła Hoopera, który musiał się już przyzwyczaić do ich zjadliwych recenzji pod adresem jego horrorów, ale raczej wątpię, żeby artysta był przygotowany na tak chłodne przyjęcie również w kręgach wielbicieli kina klasy B. Oczywiście, są wyjątki, ale nietrudno zauważyć, że dominują negatywne recenzje, z których przede wszystkim przebija głębokie rozczarowanie naiwnością owej opowieści. Co wcale nie zniechęciło filmowców do dokręcenia kolejnych dwóch części „Maglownicy”. Taka skrajna ocena u osób nieznających literackiego pierwowzoru mnie nie dziwi, ale pozostali musieli wiedzieć, że „Magiel” Stephena Kinga nie prezentuje sobą żadnych ambitnych treści. Ot, jeden z wielu utworów w dorobku pisarza, który znakomicie sprawdza się, jako jednorazowe, krwawe czytadło, dla osób wprost przepadających za kuriozalnymi pomysłami podanymi w stylistyce klasy B.

Zestawiając film Tobe’a Hoopera z jego literackim pierwowzorem można zarzucić scenarzystom jedynie zbyt wielkie rozbudowanie fabuły, które chwilami wręcz zbacza w stronę czystego absurdu. Nie jest niczym dziwnym rozszerzanie oryginalnej osi fabularnej o kolejne wątki w przypadku adaptacji krótkich opowiadań (czymś trzeba zapełnić wymagany czas dla pełnego metrażu), ale w tym konkretnym przypadku wyobraźnia troszkę scenarzystów poniosła. Choć „Magiel” nie jest żadnym literackim arcydziełem, ilekroć czytam to opowiadanie jestem zadowolona z jego prostoty, osobliwości i kiczowatości. Hooper pamiętał o dwóch ostatnich elementach, jednocześnie porzucając nieskomplikowaną konstrukcję fabularną. Zaczyna się, jak u Kinga od makabrycznych wypadków w pralni Blue Ribbon. Najpierw młodziutka pracownica rani się w dłoń i choć krew leje się obficie to tylko preludium do mocniejszego, następującego chwilę potem uderzenia. Kobieta wpada do magla i zostaje dosłownie sprasowana – widok poskręcanych ochłapów mięsa, mocno podlanych posoką, które kiedyś było ciałem człowieka być może nie odstręczy zaprawionych w kinie gore odbiorców, ale na pewno docenią oni całkiem przekonujące rekwizyty wykorzystane do nakręcenia tego ujęcia. Następnie akcja filmu skupia się na detektywie Johnie Huntonie (w tej roli nieco egzaltowanym Tedzie Levine’ie). Zmęczony swoją pracą, nadmiernie przejmujący się losem ofiar, z którymi przez wiele lat służby obcował, mężczyzna mocno angażuje się w sprawę przemielenia kobiety przez magiel. Jest skłonny poczytywać to zdarzenie w kategorii zwykłego wypadku do czasu kolejnego incydentu – poparzenia kilku pracownic (zaczerwieniona, pełna pęcherzy skóra jednej z nich robi naprawdę realistyczne wrażenie). Wówczas John dopuszcza do śledztwa parającego się okultyzmem, Marka Jacksona, który orzeka, że maszyna jest najprawdopodobniej opętana przez demona. I to właściwie tyle (poza parowami akcentami finalnymi), jeśli chodzi o zbieżności z opowiadaniem, bowiem lwią część projekcji zajmuje inny wątek, reprezentowany przez właściciela pralni, okaleczonego Billa Gartley’a. Niespodzianką dla wielbicieli kina grozy będzie zapewne obecność Roberta Englunda w tej roli, ale myślę, że większość widzów rozczaruje charakter jego postaci. Otóż, mężczyzna zawiązał pakt z demoniczną maglownicą, na mocy którego co jakiś czas karmi ją młodziutkimi dziewicami. Gartley jest bezkarny przez wzgląd na udział prominentnych mieszkańców miasteczka w jego krwawym procederze, ale jak można się domyślić John Hunton nie będzie zwracał uwagi na jego znajomości. Choć (mocno „odmieniony” wizualnie) Englund, jak zwykle dał z siebie wszystko, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wszystkie sceny z jego udziałem niepotrzebnie komplikowały fabułę filmu. W dodatku mocno ją udziwniając. Przekazywanie części demonicznej natury okaleczonym przez magiel ofiarom brzmiało cokolwiek kuriozalnie i zamiast urozmaicać akcję czymś świeżym w moich oczach popychało ją w stronę zwykłej groteski. Dodatkowo podkreślonej kiczowatymi efektami komputerowymi, które prawdziwe apogeum bzdurności osiągnęły podczas dynamicznego finału, z chodzącą maglownicą w roli głównej…

Monotonia nie wkrada się jedynie w wątek z Billem Gartley’em – znużenie może ogarnąć, co poniektórych widzów również w trakcie chaotycznego dochodzenia Huntona i Jacksona. Zbyt mocno rozciągnięte w czasie, nudnawe konwersacje protagonistów i zauważalnie wymuszone, nieprzekonujące wstawki okultystyczne, które może i wypadłyby lepiej, gdyby Hooper zadbał o odpowiedni, nadnaturalny klimat. Obserwując te wszystkie, w moich oczach, przestoje w akcji zastanawiałam się, dlaczego twórcy tak rzadko przerywali je makabrycznymi czynami demonicznej maszyny. Gdyby wtłoczyć w fabułę więcej gore zapewne uniknęłabym tak wielkiej nudy w środkowej partii filmu. Tym bardziej, że te krwawe wstawki, które się pojawiają zrealizowano z prawdziwym wyczuciem gatunku i daleko idącą pomysłowością. Nie tylko początkowe przemaglowanie kobiety zwróciło moją uwagę swoją innowacyjnością (wyłączając opowiadanie) i dopracowaniem, ale również końcowe składanie ciała mężczyzny. Aż płakać się chciało, że Hooper nie pokazał więcej takich ujęć, bo film wręcz o to się prosił. Zamiast tego w finale, jak to często z tym artystą bywa mocno go poniosło – tak silnie, że nie mogłam powstrzymać wybuchów śmiechu.

Choć „Maglownica” Tobe’a Hoopera rozbudowuje koncepcję Stephena Kinga nowymi, jakże nużącymi wątkami to myślę, iż ducha opowiadania udało się twórcom zachować. Ot, B-klasowa, niewymagającą myślenia, kuriozalna historyjka na jeden raz. Wielbicieli niskobudżetowego kina grozy może miejscami zachwycić, ale tylko miejscami, bo w przeciwieństwie do utworu Kinga zabrakło jej urzekającej prostoty. Scenarzyści wiele sekwencji wręcz przekombinowali, zapewne starając się zaskoczyć zaznajomionych z literackim pierwowzorem odbiorców, ale mnie osobiście tylko rozśmieszyli. Dzięki dopracowanym, pomysłowym scenom mordów i mrocznemu klimacikowi lat 90-tych czasu przeznaczonego na seans „Maglownicy” nie uważam za całkowicie straconego, ale jestem przekonana, że można to było opowiedzieć lepiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz