środa, 17 czerwca 2015

„We Are Still Here” (2015)


Po śmierci syna Bobby’ego w wypadku, Anne i Paul Sacchetti, przeprowadzają się do starego domu w Nowej Anglii. Po zadomowieniu się w nowym miejscu usytuowanym opodal miasteczka, zamieszkałego przez nieufną społeczność, Anne zaczyna utrzymywać, że czuje obecność swojego zmarłego syna. Paul jest sceptyczny, ale pozwala jej zaprosić na weekend znajomą medium, May Lewis wraz z mężem, Jacobem, synem Harry’m i jego dziewczyną. Anne ma nadzieję, że przyjaciółka pomoże jej skontaktować się z Bobby’m, ale tuż po przyjeździe Lewisów zaczynają mieć miejsce koszmarne wydarzenia.

Ted Geoghegan dotychczas wyreżyserował jedynie musicalowy short, o wiele aktywniej działając w charakterze scenarzysty niskobudżetowych obrazów (m.in. „Demonium”, „Barricade”, „Sweatshop”). „We Are Still Here” jest jego pierwszym pełnometrażowym filmem, ale zważywszy na jego jakość prawdopodobnie nie ostatnim. Horror Geoghegana miał być swego rodzaju ukłonem w stronę kina grozy z ostatnich dekad XX wieku, szczególnie twórczości Lucio Fulci’ego. Pierwszy pokaz filmu odbył się na South by Southwest Film Festival w marcu 2015 roku, a recenzje krytyków były aż nadto entuzjastyczne. Szczególnie silnie chwalono przebijającą z dosłownie każdego kadru „We Are Still Here” miłość Geoghegana do gatunku oraz rzadko spotykane we współczesnym kinie grozy wysmakowanie: hipnotyzującą lekkość przekazu, bez topornego epatowania supernowoczesną technologią.

Ted Geoghegan zauważalnie pragnął zaznaczyć swoją inspirację twórczością Lucio Fulci’ego. Intertekstualność przebija głównie z nazwisk bohaterów – Anne i Paul noszą takie samo nazwisko, jak zaufany scenarzysta Fulci’ego Dardano Sacchetti, a dawny właściciel ich domu przejął personalia po Dagmar Lassander, odtwórczyni jednej z ról w „Domu przy cmentarzu”. Ponadto w filmie pojawia się scena zainspirowana „Siedmioma bramami piekieł”, w trakcie której elektryk Joe (u Fulci’ego to był hydraulik) w piwnicy domu Sacchettich pada ofiarą bytu z zaświatów. Oprócz nawiązań do twórczości Fulci’ego Geoghegan pośrednio wzmiankuje H.P. Lovecrafta, gdy z ust jednego z bohaterów pada kwestia o Providence. Kiedy tylko usłyszałam nazwisko głównych bohaterów, które nie może nie kojarzyć się z moim zdaniem najlepszym włoskim reżyserem kina grozy w historii z wielką przyjemnością zaczęłam poszukiwać kolejnych nawiązań, których może i nie ma zbyt wiele, ale te które się pojawiają wystarczają, aby zasygnalizować wielbicielom horrorów miłość Geoghegana do tego konkretnego artysty.

Scenariusz Teda Geoghegana spisano na starą modłę - dominują prostota i klimat, bez zbędnych udziwnień. Zaczyna się od maksymalnie wyeksploatowanego w kinie grozy motywu przeprowadzki Anne i Paula do nowego domu, wymuszonej pragnieniem rozpoczęcia nowego życia po tragicznej śmierci syna, Bobby'ego. Główna rola kobieca przypadła w udziale Barbarze Crampton, określanej mianem Królowej Krzyku, z uwagi na pokaźną listę horrorów, w jakich miała okazję się pokazać w ubiegłym wieku (m.in. „Re-Animator”, „Zza światów”), która jak zawsze była bezbłędna. Rola jej filmowego partnera przypadła natomiast w udziale Andrew Sensenigowi, który również bardzo dobrze wywiązał się ze swojego zadania. Kiedy Anne i Paul urządzają się już w nowym domu odwiedza ich para tutejszych, która przybliża im skróconą biografię poprzednich właścicieli. „Nieśmiertelny” motyw przeprowadzki w tym momencie łączy się z drugim mocno wyeksploatowanym akcentem owianego złą sławą miejsca, przypuszczalnie nawiedzonego. Jeśli połączyć to z przypuszczeniami Anne, że w domu zagnieździł się duch Bobby’ego oraz subtelnymi oznakami ingerencji nieznanego w zwyczajną rzeczywistość (spadające przedmioty, odgłosy kroków) mamy obraz typowej ghost story, którą na tle innych reprezentantów tego nurtu wyróżnia niebanalna realizacja w stylu retro. Przybrudzone, ciemne barwy, będące swego rodzaju przerywnikami właściwej akcji stateczne zdjęcia domu Sacchettich, śnieżnej scenerii za oknami i małego miasteczka, a to wszystko przy akompaniamencie spokojnej muzyki, swoją rytmiką kojarzącą się ze ścieżkami dźwiękowymi z lat 80-tych. Wszystko razem daje nadzieję na coś głębszego, aniżeli typowy, oparty na ogranych motywach straszak, ale fabularnie film nie wybiega poza prostotę niskobudżetowego kina grozy z ubiegłego wieku. Pierwsza połowa skupia się głównie na stopniowaniu napięcia kilkoma sekwencjami samotnych wędrówek Anne po domu, sygnalizacją obecności nadnaturalnych bytów oraz w większości skrytym przed wzrokiem widza atakiem na elektryka w piwnicy, która zdaje się być główną przystanią wszelkiego zła gnieżdżącego się w tym miejscu. Twórcy właściwie rezygnują ze zdecydowanych prób straszenia (poza jedną bardzo udaną jump sceną obrazującą odrażającą twarz zjawy w sypialni Sacchcettich), większy nacisk kładąc na budowanie nadnaturalnej aury oraz na stylizację obrazu na modłę horrorów z lat 70-tych, 80-tych. Kiedy Anne i Paula odwiedzają znajomi, parający się spirytualizmem zaczyna się kolejny znany wątek ghost stories – próba skontaktowania się z bytami obecnymi w tym miejscu oraz klasyczny motyw opętania, znakomicie zrealizowany, bo nieepatujący tanim efekciarstwem, stawiający na daleko idący minimalizm. A potem film gwałtownie skręca w stronę gore – tak jakby twórcy naigrywali się z oczekiwań widzów, przekonanych o obcowaniu z kolejną opowiastką o duchach. Geoghegan najpierw daje nam do zrozumienia licznymi integralnymi dla nurtu ghost story akcentami, że obcujemy z bazującą na klimacie, stonowaną historią o duchach, a potem nagle bez żadnego ostrzeżenia skręca w stronę dosłownego gore. Epatuje mocno realistyczną posoką, wtłacza w akcję liczne makabryczne sceny mordów, ale bez dłuższego zatrzymywania się na odrażających aspektach, dosłownie natrząsając się z przekonanego o własnej błyskotliwości widza. Wprost uwielbiam takie kpiące ze mnie chwyty, nieco komplikujące moje spojrzenie na przynależność podgatunkową.

Choć zapewne spora grupa widzów będzie zawiedzona brakiem większej innowacyjności scenariusza „We Are Still Here” i jego daleko idącą prostotą, mnie akurat to zachwyciło – wręcz przeniosło w stare dobre czasy, kiedy to twórcy kina grozy unikali bezsensownych udziwnień, przedkładając nad to wysmakowaną realizację, z której emanowała prawdziwa miłość do gatunku. Niestety, nie mogę tego samego powiedzieć o charakteryzacji upiorów, gnieżdżących się w domu Sacchcettich. Dopóki twórcy nie pokazywali ich w całej okazałości, najgorsze ukrywając przed wzrokiem widza, a szafując jedynie ich niepokojącymi białymi oczami było dobrze. Ale późniejsze zdecydowane najazdy kamer na ich zwęglone sylwetki ujawniły wszystkie niedostatki charakteryzatorskie, dalekie od realizmu, wręcz ocierające się o groteskę. Ale to jedyny mankament tego filmu. W moim mniemaniu wszystko inne stoi na wysokim, nieprzystającym do ogólnej kondycji współczesnego kina grozy poziomie.

Jeśli kochasz horrory z lat 70-tych i 80-tych, bazujące na prostocie fabularnej, mrocznym nastroju, akcentach gore oraz znanych motywach kina grozy to „We Are Still Here” jest właśnie dla ciebie. Ted Geoghegan udowodnił mi tym filmem, że jest fanem tego gatunku i potrafi dzielić się swoimi uczuciami do niego z innymi. Mam tylko nadzieję, że na tym jego kariera reżyserska się nie skończy, bo rokuje na naprawdę godnego uwagi twórcę.

5 komentarzy:

  1. Nigdy wcześniej nie miałam okazji obejrzeć horroru z lat przełomu 70/80. Lubie nowe doświadczenia dlatego też z chęcią obejrzę tą produkcje :>

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj Aniu, nie w temacie ale zapytam szybko tutaj czy idziesz do kina na Naznaczonego 3? można spodziewać się recenzji ? bo pierwsze opinie są bardzo pozytywne, niektórzy nakreślają go mianem najlepszej części że podobno tak dobry że zdziera pape z dachu i klapki z nóg :-) już nie mogę się doczekać, pierwsze dwie części wbiły mnie w podloge, rewelacyjne klimatyczne świetnie zrobione kino grozy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do kina chyba nie pójdę - dwójka za bardzo mnie rozczarowała:/

      Usuń
    2. właśnie też miałem zapytać kiedy pojawi się recenzja :D, czy po premierze za jakiś czas, ja osobiście widziałem już trochę po angielsku i przyznam że strasznie mi się podobał a już na pewno bardziej od 2 części, recenzje są podzielone, są negatywne ale jest też wiele pozytywnych, w każdym razie od 2 części dużo bardziej mi się podobał, to na pewno.

      Usuń
  3. Takich horrorów to na pęczki, nie ma nic oryginalnego

    OdpowiedzUsuń