czwartek, 9 lipca 2015

„Plague” (2014)


Australię opanowała zaraza, zamieniająca ludzi w zombie. Kilku niedobitków znalazło schronienie w domu na wsi, ale na skutek własnych nieprzemyślanych wyborów po jakimś czasie rozdzielili się. Na miejscu została jedynie Evie, czekająca na swojego męża Johna. Po powrocie mężczyzny z niebezpiecznej wyprawy para zostaje zaatakowana przez hordę zarażonych. Z opresji ratuje ich przejeżdżający akurat w pobliżu Charlie. Mężczyzna do perfekcji opanował sztukę przetrwania w postapokaliptycznym świecie, dlatego bez trudu przekonuje Evie i Johna, by pozwolili mu zasilić ich szeregi. Małżeństwo jest przekonane, że obecność Charliego zwiększy ich szanse na przeżycie, zapominając, że w tych nowych, śmiertelnie niebezpiecznych realiach zagrożenie ze strony ludzi może być tak samo duże, jak ze strony zarażonych.

Australijski pełnometrażowy debiut reżyserski Nicka Kozakisa i Kosty Ouzasa na podstawie scenariusza tego drugiego. Zrealizowany za zaledwie 130 tysięcy dolarów australijskich film wręcz zachwycił Amerykanów - z ich recenzji przebija przede wszystkim uznanie dla rzadko eksploatowanego w kinie grozy podejścia do historii o żywych trupach oraz losów kilku niedobitków, egzystujących w postapokaliptycznym świecie. Konstrukcja fabularna „Plague”, pomimo inspiracji konwencją zombie movies, z całą pewnością nie zadowoli ortodoksyjnych wielbicieli tego nurtu horroru, ale osoby, których zmęczyły już klasyczne opowieści o żywych trupach powinni docenić pomysł Ouzasa. Mam nadzieję, że tak będzie, bo tego rodzaju kino naprawdę zasługuje na kilka ciepłych słów. „Maggie” Henry’ego Hobsona, kompilująca elementy dramatu i horroru, natchnęła mnie nadzieją na lepszą przyszłość zombie movies. Filmy z tego nurtu rzadko znacząco odchodziły od klasycznego schematu rozpowszechnionego przez George’a Romero, który z czasem zaczął mnie zwyczajnie męczyć. Po jaki współczesny obraz o żywych trupach bym nie sięgnęła już na początku wiedziałam, jak rozwinie się jego scenariusz. O ile całkowicie odnajduję się w skostniałej konwencji slasherów, o tyle specyfika opowieści o zombie rzadko wychodzi naprzeciw moim preferencjom filmowym. Dlatego też z wielką ulgą przyjęłam powolne wkraczanie zombie movies na nową płaszczyznę, w której najważniejszy jest człowiek i jego reakcje na panoszącą się zarazę, a nie kanibalistyczna ożywiona kreatura rozszarpująca każdego, kto wejdzie jej w drogę. „Maggie” była dla mnie takim przyjemnym powiewem świeżości, filmem który pod płaszczykiem stylistyki filmów o zombie przekazywał głębsze treści. Jednak rok wcześniej w Australii powstała produkcja, która w podobnym stylu (choć z wykorzystaniem innego motywu przewodniego) przekształcała konwencję zombie movies w coś bardziej treściwego.

„Plague” konfrontuje widzów z kilkoma ewentualnymi reakcjami ludzi na sytuacje skrajne, z trudną egzystencją paru niedobitków w postapokaliptycznym świecie, zdominowanym przez mięsożerne bestie. Choć konwersacje protagonistów już na początku zdradzają nam naturę zagrożenia zombie bardzo rzadko wychodzą z ukrycia. Właściwie w całej okazałości pojawiają się jedynie w trzech scenach – podczas sekwencji powolnej przemiany koleżanki Evie, we fragmentarycznym ataku pod koniec filmu i w bagażniku samochodu, gdzie widzimy okaleczoną zarażoną kobietę dosłownie kąpiącą się we własnej krwi. Poza tym twórcy akcentują ich obecność jedynie z perspektywy reakcji zamkniętych w stajni protagonistów przysłuchujących się łomotom w drzwi od zewnątrz. Takie zawężenie udziału żywych trupów w całej ich koszmarnej okazałości zapewne rozczaruje wielbicieli klasycznych zombie movies, ale w kontekście tego rodzaju scenariusza moim zdaniem owy zabieg był jak najbardziej pożądany. Kino grozy rządzi się wieloma prawidłami, a jedną z najpopularniejszych jest teza, że boimy się tego, czego nie widzimy, ponieważ nasza wyobraźnia jest w stanie wykreować o wiele bardziej przerażające kreatury niż te, które mogą stworzyć nawet najbardziej utalentowani charakteryzatorzy. Bez względu na to, ile w tym prawdy biorąc pod uwagę całokształt kina grozy w „Plague” akurat ta zasada się sprawdza. Może nie do końca, może ta produkcja nie ma w sobie takiej siły, żeby przerazić choćby jednego widza, ale ograniczenie obecności żywych trupów do absolutnego minimum paradoksalnie wzmaga poczucie zagrożenia. Wiemy, że oni są gdzieś w pobliżu i to wystarczy, aby rozbudzić w nas wzmożoną czujność i pozwolić nam odczuć na własnej skórze alienację protagonistów. Do świadomości fizycznego niebezpieczeństwa dochodzą niesamowicie klimatyczne zdjęcia. Metaliczne ujęcia bezkresnych trawiastych terenów Australii, które dzięki wyczuciu estetyki operatorów mają swój złowieszczy urok – tak wielki, że chwilami, aż nie można oderwać oczu od tych wyludnionych krajobrazów. Właśnie w takiej, jakże profesjonalnie oddanej oprawie twórcy „Plague” snują swoją historię, która przede wszystkim konfrontuje widzów z zachowaniem ludzi w sytuacjach ekstremalnych. Tutaj przyczynkiem do niewygodnego położenia antagonistów jest szerząca się zaraza, zamieniająca przedstawicieli naszej rasy w kanibalistyczne bestie, ale jak się okazuje w tego rodzaju sytuacjach to nie oni stanowią główne zagrożenie.

Rasa ludzka – najokrutniejszy gatunek stąpający po Ziemi, którego prawdziwą naturę tłumią narzucone przez ustawodawców normy prawne. Jeśli je zabrać, jeśli przenieść człowieka w anarchistyczne realia zacznie folgować swoim najprymitywniejszym popędom oraz dopuści do głosu instynkt samozachowawczy, nakazujący mu przetrwanie kosztem bliźnich. Bierną obserwatorką właśnie takich jednostek jest Evie (nieprzekonująco wykreowana przez Tegan Crowley, zresztą podobnie jak reszta obsady). Najpierw świadkuje egzekucji mężczyzny, pragnącego zabrać samochód, co jest dowodem na rzuconą przez jednego z bohaterów kwestię o prawie własności, które w postapokaliptycznej rzeczywistości nie istnieje (należy do ciebie wszystko, co jesteś w stanie zdobyć, nawet przemocą i utrzymać przy sobie). Z czasem sytuacja jeszcze bardziej się zaogni. Twórcy skonfrontują nas z sytuacją wyjętą wprost ze świata zwierząt – z walką o samicę, której zdanie i uczucia nie są w ogóle brane pod uwagę. Evie zostanie uprzedmiotowiona, sprowadzona do pozycji marionetki w rękach mężczyzn, z których jeden przedstawia typ twardziela, znakomicie odnajdującego się w sztuce przetrwania i potrafiącego wykorzystać to niewygodne położenie do własnych, niecnych celów. Drugi natomiast całkowicie zagubił się w tym nowym świecie, jego altruistyczne odruchy zostały wyparte przez przygniatającą beznadzieję, brak perspektyw i niemożność wykrzesania w sobie woli przetrwania. W tym gronie jedynie Evie wydaje się być jedyną zdrowo myślącą postacią, która nie wyparła się własnego jestestwa i nie zatraciła poczucia człowieczeństwa. Twórcy, co prawda unikają dosłowności, na miarę choćby „The Divide”, w obrazowaniu okrutnych zachowań bohaterów „Plague” (jak ma się wydarzyć coś szokującego akcja przeskakuje do przodu, albo skupia się na osobie trzymającej się z dala od centrum wydarzeń), ale to w najmniejszym stopniu nie przysłania wydźwięku scenariusza. A wręcz przeciwnie – chwilami nawet znacząco go potęguje. Gdyby reżyserzy postawili na większą dosłowność istniałoby niebezpieczeństwo, że istota tej produkcji zagubiłaby się w odmętach groteski, że los głównej bohaterki z czasem byłby widzom obojętny. Dzięki filmowaniu jedynie jej reakcji przed i po jakimś okrucieństwie ze strony mężczyzn można silniej się z nią utożsamić, przejąć od niej trochę cierpienia i zagubienia, pomimo przesadzonej gry jej odtwórczyni. Patrząc na te bardziej dramatyczne, aniżeli horrorowe wydarzenia dynamizujące fabułę i zmuszające do zadumy nad naturą rasy ludzkiej w końcu odbiorca nabiera takiego przekonania, jak John, który w pewnym momencie stwierdza, że człowiek powstał tylko po to, aby być pożywką dla różnych chorób. Do tego nadaje się najlepiej. Choć postawą Evie scenarzysta dał do zrozumienia, że jeszcze nie wszystko jest stracone, że może takie jednostki zdołają ocalić świat przed nami samymi. Nie przed zombie, żywe trupy są jedynie dodatkiem, determinującym realia, w jakich przyszło żyć niezarażonym i stanowią przyczynek do rozbudzenia w nich najniższych, najprymitywniejszych instynktów. Do tego w gruncie rzeczy sprowadza się rola żywych trupów w tym filmie – prawdziwym potworem jest natomiast człowiek i to jego przede wszystkim należy się bać.

Nietuzinkowe kino, jedynie dla widzów o gustach nieskrępowanych ciasnymi ramami znanych konwencji. Kozakis i Ouzas, co prawda inspirowali się schematem horrorów o żywych trupach, ale tylko po to, żeby opowiedzieć dającą do myślenia historię o przetrwaniu i zatracaniu wszystkich cech, świadczących o człowieczeństwu. Niby nic odkrywczego w kinematografii w ogóle, ale w kontekście mainstreamowych zombie movies „Plague” sili się na sporą oryginalność, która notabene zapewne zirytuje wielbicieli czystych, nieskalanych wątkami stricte dramatycznymi rąbanek z ożywionymi trupami w rolach głównych. Poszukiwaczy filmów wyłamujących się z ram konwencji natomiast ma szansę zadowolić, być może nawet w takim samym stopniu co mnie.

2 komentarze:

  1. I taki zawsze powinien być horror - że najgorszy koszmar pochodzi od ludzi, a nie z przyczyn zewnętrznych ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. Czyżby wreszcie horror, który chciałbym obejrzeć?

    OdpowiedzUsuń