piątek, 31 lipca 2015

„The Incident” (2011)


Rok 1989. Członkowie amatorskiego zespołu rockowego, George, Max i Ricky, utrzymują się z gotowania dla pacjentów zakładu psychiatrycznego Sans Asylum. Zakład jest usytuowany z dala od miasta, na strzeżonym terenie, którym zawiaduje szef ochroniarzy J.B. Jako, że pacjentami Sans Asylum są szczególnie niebezpieczni przestępcy personel tłumi ich agresywne zapędy codzienną dawką środków uspakajających. Pewnego dnia George widzi, jak jeden z pacjentów, Harry Green, skłania innego do nieprzyjęcia leków. Kilka godzin później w całym budynku następuje przerwa w dostawie prądu, co uniemożliwia otwarcie zautomatyzowanych drzwi i opuszczenie zakładu. Pobudzeni pacjenci wychodzą ze swoich pokoi i atakują personel. George i jego przyjaciele starają się ukryć przed szaleńcami, zabijającymi każdego, kto stanie im na drodze, przetrwać bunt do czasu przyjazdu służb porządkowych. Ale pacjenci mają przewagę liczebną i jak sądzi George szczególnie przebiegłego lidera, Harry’ego Greena.

Francuz Alexandre Courtes szczególnie dał się poznać opinii publicznej, jako reżyser wideoklipów, z których większość stworzył we współpracy z Martinem Fougerolem. Amerykańsko-francusko-belgijski „The Incident” to pełnometrażowy debiut Courtesa nakręcony za zaledwie pół miliona dolarów. Scenariusz z wykorzystaniem materiałów dodatkowych Jerome’a Fanstena napisał niedoświadczony S. Craig Zahler. Film przez był wyświetlany na różnego rodzaju festiwalach filmowych, a do szerokiej dystrybucji trafił za pośrednictwem DVD i Netflix.

Oficjalnie „The Incident” sklasyfikowano, jako hybrydę horroru i thrillera, ale choć bardzo się starałam nie mogłam dopatrzeć się w nim narracji typowej dla tego pierwszego. Courtes zrezygnował z prób straszenia, zauważalnie stawiając na historię, która zarówno treścią, jak i formą przekazu miała utrzymywać widzów w ciągłym napięciu emocjonalnym. Co ciekawe, choć sama opowieść do odkrywczych nie należy, podobnie jak zabiegi wykorzystane do wygenerowania odpowiedniego klimatu owe mało innowacyjne, nieprzekombinowane podejście do scenariusza i realizacji całkiem zacnie sprawdza się na ekranie. Wybór sprawdzonego i jak uczy historia skutecznego miejsca akcji zagwarantował Courtesowi połowę sukcesu. Obskurne, obdrapane, brudne wnętrza starego, acz zautomatyzowanego szpitala psychiatrycznego pełnego szczególnie niebezpiecznych pacjentów. Twórcy kina grozy częściej decydują się na osadzenie akcji w opuszczonych zakładach psychiatrycznych, ale jak się okazuje zapełnienie takiego przybytku oszalałymi lokatorami również gwarantuje silne emocje, tylko troszkę innego rodzaju. Omawiając problematykę filmu w oderwaniu od zakończenia próżno tutaj szukać jakiejś psychologicznej głębi. Poza ewidentnymi problemami psychicznymi antagonistów scenarzysta aż do finału nie porusza się po płaszczyźnie stricte psychologicznej. Ot, mamy klasyczny bunt pacjentów zabijających każdego członka personelu, którego napotkają oraz czterech niedobitków, starających się znaleźć wyjście z pułapki. Jeden z nich na własne życzenie zostaje w spiżarni, a pozostali decydują się przemierzyć długie, mroczne korytarze w poszukiwaniu wyjścia. Lwia część akcji koncentruje się na owej niebezpiecznej przeprawie przez Sans Asylum. Prostota fabularna być może znuży nastawionych na ambitną problematykę widzów, ale pozostali mają szansę odnaleźć się w idei, jaka bez wątpienia przyświecała Courtesowi. Reżyser zauważalnie nie dążył do elektryzowania publiki skomplikowanymi, zaskakującymi wątkami – bardziej zależało mu na stworzeniu odpowiedniej atmosfery, niezakłócanej naciąganymi rozwiązaniami fabularnymi. Tak, jakby kręcił film, którego odpowiedni odbiór gwarantowało jedynie postawienie się w nieciekawej sytuacji protagonistów, co ułatwiały ich nieprzekombinowane, proste osobowości.

Kiedy po dość długim wstępie rozpoczyna się właściwa akcja filmu i pracownicy Sans Asylum stają przed koniecznością podjęcia nierównej walki z agresywnymi pacjentami Zahler nie urozmaica scenariusza skomplikowanymi relacjami międzyludzkimi, nie dodaje żadnych naciąganych wątków, co jest częstą bolączką współczesnych thrillerów. Ich scenarzyści często odbiegają od właściwej problematyki i koncentrują się na rzeczach nieistotnych w obliczu zagrożenia życia (rozterki sercowe są najczęstszym zapychaczem akcji). Po zawiązaniu właściwej problematyki „The Incident” twórcy tylko raz, na krótką chwilę zatrzymują się przy wątku miłosnym, kiedy George (przekonująca kreacja Ruperta Evansa) telefonuje do swojej dziewczyny, ale owa konwersacja nie sprawia wrażenia naciąganej – pragnienie rozmowy z ukochaną wydaje się być naturalnym odruchem osoby, nad którą „zawisło widmo śmierci”. Innym zachowaniom protagonistów również nie można zarzucić przekombinowania, czy braku logiki. Ilekroć zabarykadują się w jakimś pomieszczeniu na dłużej pacjenci ich odnajdują, dlatego też nasi bohaterowie nie mają innego wyjścia, jak przemierzać korytarze szpitala w poszukiwaniu wyjścia. Dzięki skąpemu oświetleniu z kilku lamp awaryjnych zamieszczonych pod sufitem i z latarki dzierżonej przez George’a twórcom udało się wytworzyć iście mroczną aurę. Towarzysząc protagonistom w tej niebezpiecznej wędrówce miało się wrażenie, jakby w każdym zacienionym miejscu (a było ich więcej, niż tych oświetlonych) czyhał jakiś dybiący na ich życie szaleniec, który niedługo podda ich wymyślnym, acz szybkim torturom. Żeby dodatkowo podnieść poziom zagrożenia, co jakiś czas pokazuje się nam zmasowane ataki pacjentów na personel i efekty ich okrutnych działań – rażenie oka paralizatorem, dekapitacja, spalenie – ale bez nadmiernego epatowania krwią. Courtes widać nie chciał, żeby „The Incident” zamienił się w plejadę posuniętej do ekstremum brutalności. Mordy już w zamyśle twórców nie miały zniesmaczać odbiorców tylko podnieść poziom odczuwanego zagrożenia i przy okazji jeszcze bardziej ubrudzić miejsce akcji. Ciała porozrzucane po podłodze w kałużach gęstej posoki, mijane co jakiś czas przez ocalałych nie tyle miały wzbudzać niesmak u widzów, co demonizować scenerię. Tak więc „The Incident” bazuje przede wszystkim na bezbłędnie wygenerowanym mrocznym, klaustrofobicznym klimacie osaczenia, wyalienowania i ciągłego zagrożenia, ale to, że prawie przez cały film nie serwuje się nam niczego, co zburzyłoby prostotę fabularną nie oznacza, że takiego akcentu nie ma wcale. Jest, ale dopiero w finale i choć owy zwrot akcji nie grzeszy oryginalnością idealnie wpasowuje się we wcześniejsze wydarzenia, zdaje się być naturalnym następstwem koszmaru, z jakim przyszło się zmierzyć pracownikom Sans Asylum. W jednej z interpretacji, bo finał można odczytać również inaczej - w sposób, który stawia w całkowicie innym świetle wszystko, co wcześniej widzieliśmy.

„The Incident”, co prawda nie gwarantuje wrażeń porównywalnych do na przykład „Dziewiątej sesji” Brada Andersona, której akcję również umiejscowiono w szpitalu psychiatrycznym (tyle, że opuszczonym) – nie znajdziemy tutaj takiej głębi psychologicznej, ale za to możemy liczyć na równie sprawnie wygenerowaną, mroczną aurę. Debiutancki pełnometrażowy film Alexandre’a Courtesa osiąga prawdziwe wyżyny w formie przekazu i przekonuje fabularną prostotą, nasuwającą na myśl skojarzenia z kinem grozy z XX wieku. Klaustrofobiczny klimat, realistyczny, nieprzekombinowany scenariusz i wręcz namacalne napięcie – przy takich częściach składowych nie potrzeba skomplikowanych fabuł pełnych zwrotów akcji, a to wszystko za zaledwie pół miliona dolarów!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz