wtorek, 14 lipca 2015

„Tuż przed świtem” (1981)


Pięcioro młodych ludzi przyjeżdża do lasu, aby obejrzeć ziemię, którą zakupił jeden z nich i spędzić parę dni pod namiotami, z dala od wielkomiejskiego zgiełku. Po drodze zahaczają o chatkę strażnika leśnego, Roya McLeana, który prosi ich, aby zawrócili. Młodzi nie przykładają jednak większej wagi do jego ostrzeżeń. Z podobnym lekceważeniem traktują miejscowego alkoholika, który wybiega z lasu i przestrzega ich przed demonami żerującymi na tych terenach. Wkrótce po rozbiciu obozu w leśnej głuszy poznają miejscową, ekscentryczną rodzinę, która komunikuje im, że swoim zachowaniem mogą obudzić diabła i sprowadzić na siebie jego gniew. Wkrótce rzeczywiście ktoś zwraca na nich uwagę, zamieniając ich spokojny wypoczynek w prawdziwy koszmar.

Niskobudżetowy slasher wyreżyserowany przez Jeffa Liebermana. Pierwszą wersję scenariusza skonstruowano w oparciu o historię Jonasa Middletona, ale Liebermana tak ona zniesmaczyła, że we współpracy z Markiem Arywitzem zdecydował się wprowadzić kilka poprawek. Początkowo scenariusz szczególny nacisk kładł na akcenty religijne oraz szokował finałem, w którym główna bohaterka została wcielona do kazirodczej familii. Po modyfikacjach wydźwięk fabuły stał się nieco delikatniejszy. Lieberman większy nacisk położył na generowanie ciężkiej atmosfery zagrożenia, minimalizując kontrowersyjną problematykę, ale opinia publiczna i tak doszukiwała się w tej produkcji podobieństw do „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” i „Wzgórz mających oczy”. Reżyser dementował zarzuty o inspirację akurat tymi dwoma horrorami, podkreślając, że przed kręceniem zdjęć nie widział żadnego z nich. Przyznał natomiast, że montując film wzorował się na twórczości Ingmara Bergmana, a spisując scenariusz miał w pamięci „Uwolnienie” Johna Boormana.

Fabułę „Tuż przed świtem” spisano w oparciu o integralne motywy każdego szanującego się slashera. Scenarzyści zauważalnie potraktowali głośne obrazy z tego nurtu, jako swego rodzaju poradniki, kształtując swoją opowieść z wręcz maniakalnym poszanowaniem reguł nurtu slash. Tak więc mamy typowy prolog, ujawniający obecność na miejscu akcji rosłego mordercy, co ma sygnalizować widzom, jaki los czeka protagonistów, czyli szablonową grupkę młodych ludzi, szukających odprężenia „na łonie przyrody”. Zmierzając do leśnej głuszy, gdzie mają zamiar rozbić obóz spotykają dwie osoby, które ostrzegają ich przed pobytem w tym miejscu. Szczególnie nieprzejednany w swych przestrogach jest miejscowy alkoholik, dający im do zrozumienia, że pomiędzy drzewami czyhają demony. Innymi słowy typ wieszcza rodem z „Piątku trzynastego”, do którego fantastycznych teorii nijak nie można podejść racjonalnie. Nic więc dziwnego, że nasi bohaterowie lekceważą jego ostrzeżenia. Spotkanie z przerażonym alkoholikiem nawiązuje do konwencji slasherów jeszcze jednym istotnym szczegółem. Lieberman w tym miejscu po raz pierwszy daje do zrozumienia, z kogo uczyni final girl, akcentując jej altruistyczną osobowość troską o dalszy los mężczyzny. Constance (z całej obsady, obok George’a Kennedy’ego najlepsza warsztatowo Deborah Benson), jako jedyna artykułuje pragnienie wywiezienia go w bezpieczne miejsce, ale pozostali nie podzielają jej zdania. Zostawiają spanikowanego alkoholika i ruszają w dalszą drogę. Kiedy w końcu rozbijają obóz (po karkołomnej przeprawie przez most linowy) scenariusz przez jakiś czas koncentruje się na pobieżnym przybliżaniu widzom osobowości protagonistów. Lieberman w dalszym ciągu uwypukla pozytywne cechy Connie, wyraźnie stawiając ją ponad grupą, kreując na najbardziej racjonalną jednostkę w tym gronie. Jej chłopak, Warren, pełni rolę wszechwiedzącego macho, najlepiej doświadczonego we wspinaczce przewodnika grupy. Jonathan jawi się, jako jego „prawa ręka”, a jego dziewczyna, Megan, to typ próżnej dziewczyny, ochoczo eksponującej swoje nagie piersi (w końcu bez nich to nie byłby slasher…). Brat Jonathana, Daniel, natomiast pełni rolę swego rodzaju dokumentalisty – krąży po okolicy z aparatem w ręku, uwieczniając na zdjęciach malownicze krajobrazy. I w sumie na tym nasza znajomość z protagonistami się kończy, bo jak na typowy slasher przystało to nie ich charakterystyka pełni tutaj najważniejszą rolę. Pojawienie się trzyosobowej rodzinki, mieszkającej w chatce stojącej nieopodal obozu naszych bohaterów dynamizuje fabułę. Dotychczas twórcy bazowali na aurze wyalienowania i zagrożenia, sygnalizowanego sporadycznym ujawnianiem obecności zdeformowanego mężczyzny, podążającego śladem protagonistów. Owe akcenty robiły tym większe wrażenie, że podano je za pośrednictwem przybrudzonych zdjęć, które nawet malownicze widoczki natchnęły swego rodzaju ciężkością. Gęsty las i akompaniująca wydarzeniom gwiżdżąca ścieżka dźwiękowa również zrobiły swoje – Lieberman całkowicie wykorzystał potencjał drzemiący w miejscu akcji, wręcz atakując widzów złowieszczymi zdjęciami. Na tym głównie bazował do spotkania z miejscową familią, po którym zdynamizował fabułę szybkimi scenami mordów, na szczęście nie zapominając o klimacie.

Slashery bardzo rzadko epatują nadmierną drastycznością. To nie exploitation, gdzie widz jest konfrontowany z pornograficznymi zbliżeniami na odniesione rany i zdawałoby się niekończącymi się sekwencjami tortur. W tym nurcie na ogół zabija się szybko i w jak najwymyślniejszy sposób. Cóż, Lieberman pamiętał o tej pierwszej zasadzie, ale aż do finału nie przykładał żadnej wagi do innowacyjności. W końcu zrzucenie ze skały, czy przebicie ciała ostrym narzędziem z pewnością do oryginalnych nie należą. Co więcej jeden mord w całości rozgrywa się poza kadrem, tak jakby twórcy robili wszystko, aby zminimalizować konieczność posiłkowania się efektami specjalnymi – co zważywszy na niski budżet filmu byłoby całkiem logiczne. Jedynie w finale (nieco wcześniej mamy oczywiście obowiązkowe rozdzielenie się ocalałych bohaterów…) Lieberman był bardziej dosadny w epatowaniu przemocą. Scena zanurzenia ręki w gardle mężczyzny krwawa, co prawda nie jest, ale na pewno odstręczająca i diablo pomysłowa (czegoś podobnego chyba jeszcze nie widziałam na ekranie). Jednak pomimo tej końcowej odwagi wcześniej niestety widać wycofanie twórców, odżegnywanie się od większej kontrowersyjności. I nie mówię tutaj o eliminacji ofiar tylko fabule, która w pierwotnej wersji było o wiele odważniejsza. Lieberman zmarginalizował udział trzyosobowej familii i po macoszemu potraktował ich przekonania religijne – gdyby nieco rozbudować owe akcenty „Tuż przed świtem” na pewno wypadłby bardziej charakterystycznie. Ale oddając Liebermanowi sprawiedliwość, nie zrezygnował przynajmniej z sygnalizowania kazirodczych praktyk tubylców (już wiem, czym inspirowali się twórcy „Drogi bez powrotu”), chociaż w pierwszej wersji scenariusza finał był bardziej dosadny. Autorzy ostatecznej wersji fabuły mieli możliwość zaskoczenia czymś widzów w finale, pozostawienia chociaż tego małego akcentu z pierwotnej odsłony scenariusza. Zresztą sugerowali pewien zwrot akcji chwilę przed napisami końcowymi (jakby Lieberman nie wiedzieć czemu zostawił to co widniało w pierwszym skrypcie), ale niestety nie wykorzystali tej szansy. UWAGA SPOILER Zachowanie i słowa Connie pod koniec filmu sugerują przynależność do miejscowej rodzinki. Dają do zrozumienia, że dziewczyna od początku realizowała ich diabelski plan, ale na aluzjach się kończy, bo ostatecznie scenarzyści nie decydują się połączyć Constance z oprawcami KONIEC SPOILERA.

„Tuż przed świtem” nigdy nie osiągnął statusu zbliżonego do chociażby takich slasherów, jak „Teksańska masakra piłą mechaniczną”, czy „Piątek trzynastego”, pomimo bardzo gęstego klimatu, konsekwentnie generowanego przez cały seans. Winą za to można obarczyć zbyt duże wycofanie twórców – odżegnywanie się od większej kontrowersyjności i nawet jak na slasher niewielkie epatowanie przemocą. Lieberman poza jedną sceną mordu właściwie nie pokazał tutaj nic, czego nie widzielibyśmy w innych powstałych wcześniej slasherach. „Tuż przed świtem” nie jest na tyle charakterystyczny, żeby wybić się ponad ogólny poziom tego nurtu, aczkolwiek i tak ogląda się to wyśmienicie. Szczególnie jeśli, podobnie jak ja, jest się oddanym fanem filmów slash i odnajduje się przyjemność w powtarzalności integralnych motywów owego nurtu.

4 komentarze:

  1. No cóż, jakoś nie czuję wielkiego zapału do obejrzenia tego filmu...

    OdpowiedzUsuń
  2. Tu są wprost obłędne miejscówki ( kręcono w w lasach Oregonu ) . Bardzo lubię ten film , większa dawka gore by mu na pewno dobrze zrobiła, ale za sprawą idealnie zbudowanej i cały czas uparcie podkręcanej atmosfery ( aż do zaskakującej akcji finałowej ) , ,,JBD'' wbija do ścisłej czołówki podgatunku backwoods slasher.
    5/6

    OdpowiedzUsuń
  3. Może pomożesz w znalezieniu pewnego slashera?

    OdpowiedzUsuń