piątek, 7 sierpnia 2015

„Extinction” (2015)


Dziewięć lat od wybuchu zarazy, zamieniającej ludzi w antropofagiczne bestie, ludzkość stoi na skraju zagłady. Jack i jego mała wychowanka Lu, zatrzymują się w niewielkim, zaśnieżonym miasteczku, Harmony, w którym przez długie lata nikt nie zakłóca ich spokoju. Mężczyzna jest przekonany, że mróz unicestwił wszystkich zarażonych, ale nie stara się odszukać innych ocalałych. Sąsiadujący z nim Patrick, który za jedyne towarzystwo ma psa z ukrycia obserwuje Jacka i Lu. Mimo, że są oni jedynymi mieszkańcami Harmony Patrick nie stara się nawiązać z nimi kontaktu. Samotne, monotonne życie całej trójki zakłóci pojawienie się zarażonych, którzy od czasu wybuchu epidemii wyewoluowały, przystosowując się do nieprzyjaznego klimatu i nabierając większej siły.

Hiszpańsko-francusko-amerykańsko-węgierski postapokaliptyczny horror z naleciałościami dramatu w reżyserii Miguela Angela Vivasa. Reżyser wspólnie z Alberto Marinim rozpisał również scenariusz „Extinction”, na podstawie powieści Juana de Dios Garduno zatytułowanej „Y pese a todo…”. Uwagę opinii publicznej Vivas zwrócił na siebie w 2010 roku, pokazując światu realistyczny, acz konwencjonalny obraz z nurtu home invasion pt. „Napaść”. W „Extinction” trzymał się takich samych wyznaczników, choć skonfrontował widzów z zupełnie innym zamysłem fabularnym. Innymi słowy po raz kolejny nie przykładał większej wagi do oryginalności, ale pamiętał o zachowaniu odpowiedniego klimatu i zadowalającego stopnia realizmu. Jego wysiłki nie zostały docenione przez krytyków, którzy nade wszystko nie potrafili zaakceptować mieszania stylistyki horroru z dramatem, zauważając, że elementy typowe dla tego drugiego gatunku nie absorbują uwagi.

Zamysł scenariusza przypominał mi „Maggie” i „Plague”. Twórcy starali się przedstawić historię, która przede wszystkim ogniskowałaby się na życiu kilku niedobitków w postapokaliptycznym świecie, zdziesiątkowanym przez zombie. Bo chyba tak można ich nazwać, pomimo wyglądu nieprzystającego do klasycznej sylwetki żywego trupa, który to można zrzucić na karb ewolucji wspomnianej przez bohaterów. Zarażeni w „Extinction” bardziej przypominają potworki z „Zejścia” (ostatnimi czasy coraz więcej twórców inspiruje się ich fizjonomią – „Leprechaun: Origins”, „Indigenous”) i podobnie jak oni są niewidomi. Ale inne ich zdolności (kanibalizm, infekowanie przez ugryzienie) oraz sposób ich uśmiercania (strzał w głowę) są już typowe dla postaci zombie, do jakiej przyzwyczaiło nas kino. Abstrahując od prologu i końcówki filmu Vivas z rzadka konfrontuje widzów z atakami żywych trupów, bardziej koncentrując się na egzystencji kilku ocalałych w postapokaliptycznych realiach. Przy czym wydaje się, że większą energię poświecił na zbudowanie odpowiedniej scenerii, aniżeli warstwy fabularnej. Zaśnieżone, mroźne, niemalże całkowicie wyludnione miasteczko i bezkresne pokryte śniegiem pola, przez które co jakiś czas przedziera się Patrick na skuterze, nie tylko tworzą przygnębiającą aurę wyalienowania, ale również zachwycają drobiazgowością twórców. Tutaj nie ma żadnych niedoróbek – każdy oblepiony śniegiem dom, każda ulica, każdy porzucony samochód z oszronionymi szybami, dosłownie wszystko tchnie takim autentyzmem, że wprost nie sposób oderwać od tego oczu. Gdyby rozpatrywać „Extinction” wyłącznie przez pryzmat oprawy wizualnej film zasłużyłby sobie na miano największego odkrycia zombie movies XXI wieku, ale ogólne wrażenia nieco obniża niedopracowana warstwa fabularna. Naleciałości dramatu mi nie przeszkadzały, bo jakoś bardziej przekonuje mnie takie stateczne kino o żywych trupach, aniżeli widowiskowe, dynamiczne twory, pełne efekciarskich pojedynków i strzelanin. Problem scenariusza zasadza się raczej na mało zajmującej historii, przewidywalnej i odżegnującej się od poruszania niewygodnych tematów, od zderzania widzów z szokującymi ewentualnościami zachowań ludzi w sytuacji ekstremalnej. „Plague” poruszał takie tematy, natomiast „Extinction” skupił się na napiętej relacji Patricka i Jacka, naznaczonej tragedią sprzed lat, której istotę Vivas skrzętnie ukrywa przez lwią część seansu, ale połączenie kilku luźnych tropów sporadycznie podrzucanych przez twórców nie nastręcza większych problemów. W ten sposób dostajemy klasyczny, przewidywalny obraz sporu dwóch mężczyzn, których stara się pogodzić dziewięcioletnia, rezolutna dziewczynka oraz parę ujęć z ich monotonnej codzienności. Patrzymy, jak Patrick pozyskuje jedzenie (przygnębiające zastrzelenie konia), jak nadaje przez radio do „nieistniejących” słuchaczy i jak Jack stara się przystosować małą Lu do życia w postapokaliptycznym świecie, w którym przyszło jej wzrastać. Twórcy, jakby zauważając monotonność fabuły wtłoczyli kilka bardziej dynamicznych sekwencji starć z zarażonymi, ale nie w celu zniesmaczenia odbiorców (starcia pokazano w kilku szybkich, dobrze zmontowanych migawkach) tylko z zamiarem wrzucenia relacji trójki protagonistów na nową płaszczyznę. Najbardziej szokuje i dosłownie wyciska łzy z oczu scena zabicia psa przez żywego trupa oraz dramatyczna reakcja jego przyjaciela, Patricka. Późniejsze próby zdynamizowania fabuły, jak na przykład zaatakowania Lu przez zombie, czy wreszcie finalny szturm gnieżdżących się w ścianach potworów („W mroku pod schodami”?) na naszych protagonistów nie dostarczyły mi mocniejszych emocji. Przyjmowałam je raczej beznamiętnie. Zresztą podobnie, jak chaotyczną historię ciężarnej kobiety, która chyba miała szokować, ale jej urywany, nieszczegółowy monolog jakoś sprawiał wrażenie wtłoczonego w scenariusz na siłę.

Ciekawą próbą wyrwania się poza wąskie ramy horrorów postapokaliptycznych, aczkolwiek często spotykaną w dziełach psychologicznych i ghost stories było sugerowanie widzom słabnącej kondycji psychicznej Patricka. Po śmierci ukochanego psa i ugryzieniu przez potwora mężczyzna, podobnie jak na przykład Lutz w „Amityville” słyszy głosy (tym razem wydobywające się z radia), które każą mu zabić Jacka. Przez parę następny ujęć istotnie wydaje się, że Patrick przychyli się do owych żądań, że w dalszej części projekcji będzie stanowił śmiertelne zagrożenie dla sąsiada. Taki rozwój akcji sugerują nie tylko „rozmowy” Patricka z nieistniejącym osobnikiem i widoczne rozchwianie emocjonalne, ale również przyzwoicie budowane napięcie, z odpowiednio wyważonym punktem kulminacyjnym (strzał w kierunku Jacka). Oprócz scenerii i wątku psychologicznego na plus można odnotować również obsadę – Matthew Fox, Jeffrey Donovan, Quinn McColgan, a nawet pojawiająca się dużo później Clara Lago wykrzesali z siebie maksimum energii, aby tchnąć życie w swoje postacie, co akurat w tym przypadku było nieodzowne dla właściwego wydźwięku scenariusza.

Moim zdaniem „Extinction” nie ma szans na międzynarodowy sukces w kręgu masowych odbiorców, co wcale nie oznacza, że nie spełni się w kategoriach czysto rozrywkowego kina niepretendującego do miana odkrycia roku. Wszak można przynajmniej nacieszyć oczy znakomitą scenerią i poczuć jakieś silniejsze emocje w trakcie dwóch przygnębiających scen mordowania zwierząt, a to już sporo, jak na współczesny film grozy. Dla widzów niewymagających cudów produkcja Vivasa powinna stanowić dobrą propozycję na jeden raz. Pozostałych natomiast zachęcam do obejrzenia zapierających dech w piersiach widoczków, bo w fabule żadnych nadziei raczej pokładać nie można.

4 komentarze:

  1. Te potwory w Zejściu faktycznie były straszne. One chyba takie kląskające dźwięki wydawały, to w tym filmie było?
    A ten chętnie bym w tv zobaczyła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, tu nie kląskały. Tylko takie przeszywające wrzaski z siebie wydawały.

      Usuń
  2. O, widziałam ten film wczoraj, nawet mi się podobał, tylko już te apokalipsy mi się przejadły.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czyli nic specjalnego, ale jak się na niego natknę obejrzę, z czystej ciekawości ;)

    OdpowiedzUsuń