środa, 30 września 2015

„Last Shift” (2014)


Młoda kobieta, Jessica Loren, stawia się na starym posterunku, gotowa na swoją pierwszą zmianę w policji. Pozostali funkcjonariusze przenieśli się już do nowego budynku, ale sierżant chce, żeby Loren przypilnowała przez noc opuszczonego przybytku i zaczekała na ludzi, którzy mają odebrać z posterunku niebezpieczne odpady. Samotna służba i brak zajęcia początkowo nużą Jessicę. Sytuacja ulega zmianie z chwilą pojawienia się bezdomnego, którego kobieta w końcu jest zmuszona zatrzymać w areszcie i w momencie odkrycia przez policjantkę, że wewnątrz przebywa ktoś jeszcze. Początkowo podejrzewa włamanie, ale coraz dziwaczniejsze zjawiska, którym świadkuje każą jej sądzić, że posterunek jest nawiedzony. I to przez dusze psychopatycznej rodzinki Paymonów. Jej członek przed rokiem zabił jej ojca, policjanta na służbie, przybyłego z odsieczą ich ofiarom, a teraz Jessica jest zmuszona stawić czoła ich złośliwym duchom.

Kiedy twórca takich horrorów, jak „Dread” i „Cassadaga” realizuje kolejnego reprezentanta gatunku to można się spodziewać wszystkiego, co najlepsze. Jeśli oczywiście poprzednia twórczość Anthony’ego DiBlasiego do nas przemawia. W Polsce reżyser nie jest jeszcze na tyle rozpoznawalny, żeby jego nazwisko mogło przyciągnąć przed ekrany tłumy spragnionych mocnych wrażeń widzów, ale w Stanach Zjednoczonych zdążył już zwrócić na siebie uwagę opinii publicznej. DiBlasi nie kręci mainstreamowych horrorów, budżet porównywalny do nakładów, jakimi zazwyczaj dysponuje choćby James Wan jest dla niego nieosiągalny, ale w moim mniemaniu to tylko podnosi poziom jego filmów. Zamiast drogich efektów komputerowych i dramaturgii zbudowanej przede wszystkim na jump scenach mamy klasyczne straszenie i fizycznie obecne na planie rekwizyty. Zarówno w warstwie fabularnej, w której w przypadku „Last Shift” króluje prostota, jak i realizacyjnej styl DiBlasiego przywodzi na myśl XX-wieczne kino grozy. Dynamiczne, acz odżegnujące się od zdobyczy nowoczesnej technologii na rzecz starych, dobrych charakteryzacji. Taki styl oczywiście nie może przypaść do gustu wszystkim, w dzisiejszych czasach wielu zapewne zdefiniuje go słowem „specyficzny”, ale osoby chętnie sięgające po kino grozy z lat 70-tych, 80-tych i 90-tych powinno usatysfakcjonować to, co artysta pokazał w „Last Shift”.

Odnoszę wrażenie, że większość współczesnych ghost stories dzieli się na dwie grupy. Takie, które całą dramaturgię budują z pomocą przemykających cieni, złowieszczych odgłosów i trzaskających drzwi oraz takie, które bazują na jump scenach poupychanych wszędzie, gdzie tylko się da i w ułamkach sekund ukazujących koszmarne oblicza zazwyczaj wygenerowanych komputerowo maszkar. W obecnych czasach rzadko trafia się twórca, który próbowałby straszyć, a nie zaskakiwać widzów znienacka wskakującymi w kadr upiorami, więc kiedy wreszcie mam okazję zobaczyć tego rodzaju ghost story czuję się, jakbym wygrała na loterii. Do „Last Shift” zdążyła już przylgnąć etykietka pochodnej „Ataku na posterunek 13” Johna Carpentera, a że nie widziałam tego filmu nie jestem w stanie przytoczyć żadnych nawiązań. Za to początkowo scenariusz autorstwa DiBlasiego i Scotta Poileya (panowie współpracowali już przy realizacji „Missionary” i „Cassadaga”) nasuwał mi skojarzanie z „Let Us Prey” – nocna zmiana na posterunku policji, w którym mają miejsce irracjonalne wydarzenia. Ale tylko we wstępie, bo jak się szybko okazało fabuła podążyła w zupełnie innym kierunku. W kierunku znanym każdemu, kto obejrzał w swoim życiu parę historii o duchach, ale warsztatowo nieczęsto spotykanym we współczesnym kinie grozy. Pierwszym odstępstwem od reguły jest główny korytarz problematycznego posterunku, który zamiast zwyczajowego mroku skąpany jest w rażącej bieli. Śnieżnobiałe ściany i silne światło przyjemnie kontrastują z tematyką filmu, a i rozbryzgi krwi wyraźniej się na takich powierzchniach odznaczają. Kiedy jeszcze Jessica świadkuje delikatnej ingerencji nieznanego w zwyczajną rzeczywistość, bazującą na takich ogranych, acz doskonale obliczonych w czasie chwytach, jak samo otwierające się i przesuwające szafki oraz dziwne odgłosy rozlegające się z zaciemnionych pomieszczeń, skąpany w świetle główny korytarz jawi się, jako bezpieczna przystań, miejsce silnie kontrastujące z mrocznymi wnętrzami skrywającymi jakieś okropieństwa za zamkniętymi drzwiami. Wydawać by się mogło, że oparcie całej fabuły na jednej postaci, w którą poprawnie wcieliła się Juliana Harkavy, pomimo nieustannie odczuwanej, delikatnie klaustrofobicznej atmosfery zagrożenia o nadnaturalnym podłożu, zapętli scenariusz, racząc widza ciągłymi, nieefektownymi, samotnymi wędrówkami po wyludnionym posterunku. Nic bardziej mylnego, bowiem DiBlasi naprawdę uczynił wszystko, co w ludzkiej mocy, aby zdynamizować akcję przy równoczesnym braku przekombinowania.

W każdym horrorze wcześniej, czy później następuje taki moment, w którym widz nabiera przekonania, że to właśnie ta chwila, w której główny bohater powinien odwrócić się na pięcie i uciekać nie oglądając się za siebie. W „Last Shift” takim wydarzeniem jest równoczesne otwarcie wszystkich szafek w szatni, w chwili, w której Loren na minutę spuszcza wzrok. Jessica jednak nie ucieka, co scenarzyści tłumaczą jej chęcią wykazania się w nowej pracy, strachem przed wyrzuceniem, czym w swoim mniemaniu zawiodłaby zmarłego ojca, cenionego policjanta. Ponadto DiBlasi i Poiley nieustannie dają nam do zrozumienia, że Loren nie jest tchórzliwą kobietką, bojącą się wyzwań, że jej nadrzędnym celem jest ochrona niewinnych. Wytłumaczenie może i blade, może i odwaga głównej bohaterki graniczy z głupotą. Może i ten wątek scenariusza wypadłyby lepiej, gdyby twórcy trochę szybciej zdecydowali się na odcięcie Jessice wszystkich dróg powrotnych, ale wtedy z pewnością nie krzyczałabym co chwilę, żeby czym prędzej opuściła posterunek. Otwarte przez większą część seansu drzwi frontowe i tylne, prowadzące do normalności i determinacja kobiety, aby jednak zostać i stawić czoła okropieństwom, jakie zalęgły się w budynku tylko wzmagały napięcie, a to wydaje mi się ważniejsze, niż podręcznikowa logika. Powiedziałam okropieństwom i wydaje mi się, że użyłam najtrafniejszego słowa do zdefiniowania maszkar nawiedzających posterunek. Zamysł był taki, aby antagonistami uczynić duchy trzech członków rodziny Paymonów (których nazwisko nawiązuje do Pajmona, w okultyzmie upadłego anioła, sługi Lucyfera), którzy przed rokiem zostali zatrzymani pod zarzutem seryjnych mordów młodych kobiet i popełnili samobójstwa w celi. Od tego czasu nawiedzają to miejsce, uprzykrzając życie policjantów. Niby nic oryginalnego, ale jeśli spojrzeć na formę to pozostaje tylko przyklasnąć twórcom. DiBlasi wtłoczył w akcję kilka jump scenek, ale jedynie w formie ozdobników, mających za zadanie głównie spotęgowanie i tak niepokojącego klimatu. Jeśli chodzi o straszenie, w dosłownym tego słowa znaczeniu, DiBlasi postawił na charakteryzację duchów. Maszkar z pociętymi, spuchniętymi twarzami, w długich ujęciach wolnym krokiem zbliżających się do Jessiki, których obecność na ekranie, jak na standardy typowych ghost stories jest zadziwiająco częsta. Z nagła wyskakujących skądś odstręczających twarzy również nie brakuje, ale uwagę zwracaja przede wszystkim częste odważne, długie zachodzenie policjantki, podczas którego mamy okazję dokładnie przyjrzeć się wszystkich drastycznym, anatomicznym szczegółom antagonistów (jedną taką sceną twórcy chyba nawiązywali do „Koszmaru z ulicy Wiązów” – ciągnięcie po podłodze ciała). Fabułę dodatkowo uatrakcyjniają zwroty akcji, dokładnie trzy, z których jedna mająca miejsce tuż po rozmowie z posterunkowym odwiedzającym Loren dosłownie wbiła mnie w fotel. Prosty zabieg, ale jakże skuteczny. Aby podnieść nieco dramaturgię fabuły scenarzyści dodali wątek telefonów od porwanej dziewczyny, które pomimo przełączenia wszystkich rozmów do nowej siedziby policji są kierowane do Jessiki. Z tym wątkiem jest związany drugi zwrot akcji, logiczny, acz łatwy do przewidzenia dużo wcześniej. Trzeci ma miejsce w finale i choć zapewne nikt nie odda mu oryginalności wydaje mi się, że w kontekście tego rodzaju scenariusza był jedynym właściwym. Może i przewidywalnym, ale co należy zapisać na plus UWAGA SPOILER dopuszczającym dwojaką interpretację wszystkich wcześniejszych wydarzeń KONIEC SPOILERA.

Do ideału „Last Shift” jeszcze trochę brakuje, ale i tak to co dostałam było dla mnie dużym przeżyciem. Prostota fabularna, znakomite charakteryzacje, dużo klasycznego straszenia w połączeniu z idealnie obliczonymi w czasie jump scenami i oczywiście klimat bazujący zarówno na kontrastującej z niepokojącymi wydarzeniami rażącej bieli, jak i mroczności, co jakiś czas z nagła spowijającej wnętrza wyludnionego posterunku. Jeśli ghost story to przede wszystkim taka, niebojąca się dosłowności i nieprzekombinowana w warstwie fabularnej!   

3 komentarze:

  1. Własnie wczoraj wrzuciłem ten film na ruszt i faktycznie miłe zaskoczenie. Skojarzenie z „Let Us Prey” bylo na tyle silne, że na początku chciałem go wyłączyć stwierdzając "Kurcze już widziałem ten film", dobrze że jeszcze chwilę poczekałem bo zaczęło mi coś nie grać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To skojarzenie chyba każdemu się nasunie, kto widział "Let Us Prey", bo nieczęsto akcję filmu zamyka się na posterunku policji, ale jak zauważyłeś sceneria to jedyna zbieżność. No poza akcją skoncentrowaną na "nowej na posterunku". Paru widzów porównuje też "Last Shift" do "Ataku na posterunek 13", ale nie widziałam, więc nie będę się wymądrzać;)

      Usuń
  2. Widziałam ten film i bardzo mi sie podobał ciekawa fabuła

    OdpowiedzUsuń