niedziela, 18 października 2015

„Zniszczenie mózgu” (1988)


Starsza para ukrywa przed światem niebieskiego pasożyta, Aylmera, posiadającego zdolność mowy i żywiącego się wyłącznie mózgami. Pewnego wieczora stworzenie ucieka swoim opiekunom i zatrzymuje się w mieszkaniu ich sąsiadów młodego chłopaka Briana i jego brata. Aylmer obiecuje Brianowi, że zmieni jego sposób postrzegania świata. Dzięki swoim nadzwyczajnym zdolnościom będzie dostarczał bezpośrednio do jego mózgu błękitny, halucynogenny płyn w zamian za opiekę w tajemnicy przed światem. Niezwykłe właściwości substancji szybko uzależniają Briana, ale z czasem chłopak zaczyna sobie uświadamiać, że pod jej wpływem umożliwia Aylmerowi posilanie się ludzkimi mózgami.

Frank Henenlotter zasłynął, jako twórca zwariowanych horrorów klasy B, z których najbardziej znane to trylogia „Wiklinowy koszyk”, „Frankenhooker” i właśnie „Zniszczenie mózgu”. Oficjalnie wszystkie te filmy sklasyfikowano, jako horrory komediowe, ale Henenlotter wielokrotnie powtarzał, że wolałby być postrzegany, jako twórca kina exploitation - „wyklętych” obrazów pełnych skrajnej przemocy. I rzeczywiście w filmach Henenlottera spotkamy się z całkiem sporą dawką gore, ale jednocześnie urok przebijający z jego obrazów zasadza się na niczym nieskrępowanej radości tworzenia, zaprawionej komediowym posmaczkiem. Koneserzy wybitnej kinematografii zapewne zdefiniują jego produkcje mianem dziwolągów – kiczowatych tworów nieprzedstawiających sobą żadnej głębszej treści, czy wysmakowania technicznego. Ale stali odbiorcy kina grozy klasy B najprawdopodobniej odnajdą w jego twórczości dosłownie wszystko, co kochają i wejdą w polemikę z miłośnikami ambitnych obrazów odnośnie rzekomo nieistniejących moralizatorskich aspektów. „Zniszczenie mózgu” przez jakiś czas zmagało się z ostracyzmem amerykańskiej opinii publicznej. Ograniczona dystrybucja kinowa ocenzurowanej wersji filmu nie zaskarbiła temu obrazowi dużej rzeszy fanów, dopiero rozpowszechnienie na kasetach wideo rozszerzonego o wcześniej wycięte sceny wydania zmieniło nastawienie odbiorców. Dzisiaj „Zniszczenie mózgu” znane jest przede wszystkim zagorzałym wielbicielom kina grozy i oczywiście starszemu pokoleniu, ponieważ z jakiegoś nieznanego mi powodu obraz „pokrył się warstewką kurzu”, nie przedostając się do świadomości większości współczesnych, młodych widzów. „Wiklinowy koszyk” jest bardziej znanym tytułem Henenlottera, ale wydaje mi się, że „Zniszczenie mózgu” niemalże w niczym mu nie ustępuje.

Frank Henenlotter podobnie, jak w przypadku „Wiklinowego koszyka” oparł swój scenariusz na cokolwiek dziwacznym pomyśle, acz z wyraźnie zaznaczonym głębszym przesłaniem. Dla kogoś, kto nie ma obycia z dowcipno-krwawymi horrorami klasy B „Zniszczenie mózgu” może jawić się w kategoriach podróży po umyśle szaleńca, w której logika jest zbędnym balastem, a rzeczywistością rządzi nieograniczona wyobraźnia. Wielbiciele takiego kina natomiast mogą nazwać Henenlottera wizjonerem, wyrobnikiem śmiałych projektów, które świadomie, z przekorą wpisują się w tradycję kina niszowego. W moim odczuciu jednym z najciekawszych właściwości „Zniszczenia mózgu” jest jego niewymuszone narzucanie wyimaginowanej rzeczywistości. Abstrakcyjny pomysł uczynienia jednego z bohaterów filmu artykułującego swoje przemyślenia aksamitnym głosem, niebieskiego pasożyta Aylmera początkowo wywołał u mnie głośny wybuch śmiechu. Przerośnięte, oślizgłe stworzenie pozbawione kończyn i przypominające monstrualną glistę z paszczą pełną małych, ostrych ząbków. W dodatku posiadające zdolności manipulacyjne, ochoczo wykorzystywane w kontaktach ze swoimi opiekunami / niewolnikami. Sekwencje, podczas której Brian układa sobie tę dziwaczną istotę na karku w oczekiwaniu na wstrzyknięcie do mózgu uzależniającej substancji, krótkotrwale modyfikującej postrzeganie otaczającej go rzeczywistości i same ujęcia dostarczania płynu wprost do gąbczastego, wizualnie kiczowatego mózgu chłopaka dają nam jedynie przedsmak szaleństwa preferowanego przez Henenlottera. Tyle tylko, że z czasem fabuła przestaje wywoływać wyłącznie niekontrolowany śmiech, tak jakby twórcom udało się dokonać rzeczy niemożliwej i przynajmniej na czas seansu narzucić mi odkształcone prawidła, którymi rządzi się świat przedstawiony „Zniszczenia mózgu”. Nie wiem, jak będą się na to zapatrywać inni widzowie, ale ja z biegiem trwania akcji całkowicie oswoiłam się z kuriozalną wizją Henenlottera, przestając dostrzegać coś nieprawdopodobnego, zabawnego w pasożycie żywiącym się ludzkimi mózgami. Co wcale nie oznacza, że w scenariuszu nie uwzględniono innych komediowych akcentów.

Halucynacje, które Aylmer wywołuje u Briana realizacyjnie stoją na bardzo niskim poziomie, ale kolorowe powidoki, rozciągające się przed jego oraz naszymi oczami to jedyna część składowa „Zniszczenia mózgu”, której celowego przerysowania nie byłam w stanie w pełni zaakceptować. Niewielki mankament, jeśli postawi się go obok licznych scen gore, które porażają pomysłowością i wykonaniem. Najczęstszym modus operandi pasożyta jest przedostawanie się do mózgu ofiar przez ich czoła i chociaż już tutaj możemy liczyć na pewną dozę makabryczności to szczególnie jedno konkretne odstępstwo, na jakie Aylmer idzie zachwyca w wyjątkowy, bo dwojaki sposób. Scena zjadania mózgu kobiety przez usta w dziwacznej parodii seksu oralnego zwraca uwagę odważnym podejściem Henenlottera do a la kopulacji - tak jakby kobieta uprawiała seks oralny z pasożytem, którego z kolei świadomie bądź nie scenarzysta przyrównuje do penisa. Ale poza kontrowersyjnym spojrzeniem na owy męski organ niniejsza sekwencja rozbudziła we mnie atak niekontrolowanego śmiechu – ruchy symulujące stosunek oralny, szczególnie w ujęciach od tyłu były tak idealnie osadzone w punkcie, że nie mogłam nie podzielić czarnego humoru Henenlottera. Najszerzej komentowaną sekwencją gore jest natomiast wyciąganie z ucha zakrwawionego organu, odrobinę przypominającego jelito, sfinalizowane odpadnięciem małżowiny. I wcale nie dziwi mnie oddanie palmy pierwszeństwa temu konkretnemu ujęciu przez większość widzów, bo oprócz oryginalności to wydarzenie charakteryzuje się sporą dozą realizmu – nieprzesadzonego bryzgania posoką i sugestywnymi efektami specjalnymi. Scen mordów jest oczywiście więcej, wszak na nich w dużej mierze opiera się fabuła „Zniszczenia mózgu”, ale poza makabrycznością i czarnym humorem Henenlotter przemyca w podtekstach głębsze treści. Zachowanie Briana przypomina postępowanie narkomana na głodzie, gotowego na wszelkie poświęcenia byle tylko dostać swoją działkę. Płyn, który Aylmer wstrzykuje mu bezpośrednio do mózgu wywołuje reakcje zbliżone do stanu po zaaplikowaniu sobie jakiegoś twardego narkotyku, a i objawy odstawienia nasuwają na myśl skojarzenia z odwykiem osoby uzależnionej. UWAGA SPOILER Nie zabrakło również parodii przedawkowania w finalnej scenie KONIEC SPOILERA. Wszystko to wygląda tak, jakby Henenlotter z jednej strony wykpiwał słabości jednostek podatnych na uzależniania, a z drugiej próbował im uświadomić, że są niewolnikami preferowanej przez siebie używki, zrzekającymi się prawa do decydowania o sobie. Poza wymienionymi wyżej superlatywami „Zniszczenia mózgu” oddanymi w odpowiednio przybrudzonym klimacie przy akompaniamencie chwytliwej ścieżki dźwiękowej, wielbiciele „Wiklinowego koszyka” zapewne dostrzegą drobne analogie pomiędzy tymi filmami. Hanenlotter zamierzenie pokusił się o intertekstualność, tak jakby zdawał sobie sprawę, że Aylmer odrobinę przypomina Beliala, szczególnie w sferze jego zgubnego wpływu na głównego bohatera. Najbardziej czytelne nawiązania do „Wiklinowego koszyka” ujawniają się w sekwencjach pobytu w zapuszczonym pokoju hotelowym i podczas podróży metrem, kiedy to kamera na chwilę zatrzymuje się na koszu, dzierżonym przez jednego z pasażerów.

„Zniszczenie mózgu” w moim pojęciu kumuluje w sobie wszystkie dobra, jakie mają widzom do zaoferowania krwawe horrory komediowe klasy B. Dlatego też uważam, że seans tej produkcji powinien być jednym z głównych wyborów wielbicieli tego rodzaju obrazów. Wątpię, żeby ta konkretna nisza była zawiedziona owym dokonaniem Franka Henenlottera, wizjonera, którego abstrakcyjne postrzeganie kina grozy posobnie jak płyn Aylmera ma działanie halucynogenne. Tak więc zachęcam do seansu, aczkolwiek przestrzegam przed ewentualnym uzależnieniem, bo przedawkować takich dzieł chyba nie sposób. Czystej frajdy nigdy dosyć;)   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz