czwartek, 10 grudnia 2015

„Czekając na sen” (2000)


Cierpiący na bezsenność profesor college’u, Ed Saxon, jest zaniepokojony przedłużającą się nieobecnością żony. Wieczorem zawiadamia o zdarzeniu policję i zdenerwowany czeka na pierwsze informacje z ich strony. Po odnalezieniu samochodu kobiety śledczy przeszukują dom Saxonów, ale nie znajdują nic, co wskazywałoby na aktualne miejsce pobytu zaginionej. Tymczasem Ed coraz mniej sypia, nie pojawia się na uczelni i miewa halucynacje. Towarzystwa często dotrzymuje mu studentka, Susie, podkochująca się w wykładowcy, ale jej opiekuńczość nie jest w stanie odegnać od Eda depresji, którą pogłębiają rewelacje z sekretnego życia jego żony odkryte w toku śledztwa.

Jak dotychczas Michael Walker tylko dwa razy zmierzył się z pełnometrażowym kinem grozy. Najpierw nakręcił „Czekając na sen” na podstawie swojego własnego scenariusza, a trzynaście lat później stworzył „The Maid’s Room”. Żaden z tych filmów nie przyniósł mu wielkiego rozgłosu, choć jego debiut doceniono w niektórych kręgach. Szczególnie zadowoleni z „Czekając na sen” byli wielbiciele kina psychologicznego, choć nawet pośród nich rozlegały się słowa sprzeciwu, krytyczne spojrzenie na niektóre elementy produkcji. „Czekając na sen” oficjalnie sklasyfikowano, jako hybrydę horroru i thrillera psychologicznego i taka przynależność gatunkowa wydaje mi się całkowicie trafna, choć oszczędne odnoszenie się do tego pierwszego wielu widzom każe rozpatrywać ten film tylko i wyłącznie w kategoriach dreszczowca. Jednak jakkolwiek byśmy go nie zaszufladkowali, z odpowiednim nastawieniem i z odrobiną dobrej woli, może się podobać.

Seans „Czekając na sen” we wczesnym okresie nastoletnim zepsuł mi przewidywalny scenariusz. Cała intryga zasadza się na zniknięciu żony głównego bohatera, w rolę którego zgrabnie wcielił się Jeff Daniels. Problem tylko w tym, że już na początku, w chwili ujawnienia tej informacji wyjaśnienie nasuwa się samo, bez jakiegokolwiek wysiłku ze strony widza. Nie wiem, czy był to celowy zabieg scenarzysty, odkrywającego przed nami największą tajemnicę filmu (acz nie wprost) tylko po to, żebyśmy wyprzedzali Saxona i z niecierpliwością oczekiwali dorównania nam kroku, czy raczej było to odbiciem niedoświadczenia Walkera w branży filmowej. Osobiście opowiadałabym się za tym drugim wyjaśnieniem największej bolączki „Czekając na sen”, bo w dalszej części seansu zauważyłam pewne starania w kierunku zmylenia widza. I teraz nie wiem, co było gorsze: początkowe czytelne, acz niedosłowne zasugerowanie rozwiązania zagadki scenariusza, czy późniejsze rozpaczliwe próby przysłonięcia owej konkluzji… Wydaje mi się, że tego rodzaju historii nie sposób było oddać w zaskakujący sposób, nawet gdyby Walker w nieskończoność mnożył mylące tropy, dlatego też zastanawiam się, czy scenariusz nie wypadłby lepiej, gdyby jego autor nie obrał innej ścieżki narracyjnej, rezygnując z prób zaskoczenia publiki. Bo w takim kształcie szczegóły przewodniego wątku scenariusza wydały mi się nieco wymuszone. Zasiadając do tego filmu ponownie, po latach, co prawda nie zmieniłam swoich negatywnych zapatrywań na intrygę fabularną, ale udało mi się odsunąć ją na bok i większość uwagi poświęcić, udanym częściom składowym „Czekając na sen”. Dzięki temu spojrzałam na dokonanie Michaela Walkera łaskawszym okiem, choć nadal do zachwytów było mi daleko.

Film utrzymano w klimacie kina grozy lat 90-tych, w czym nie ma niczego dziwnego zważywszy, że „Czekając na sen” powstał u schyłku XX wieku. Tak więc zamiast obecnie tak często propagowanego plastiku mamy wyblakłe barwy i przybrudzone zdjęcia ciasnych pomieszczeń w domu Eda Saxona. Krytycy w wystroju wnętrz dopatrywali się odbicia psychicznej kondycji głównego bohatera, zaznaczając, że schludny początkowo domek z czasem zostaje zaniedbany, porażając brudem i zgnilizną, wprost proporcjonalnie do poziomu szaleństwa ogarniającego głównego bohatera. Ja tam nie zauważyłam szafowania degradacją wnętrz (poza wilgotnymi dziurami w ścianach), ale już nasilający się obłęd głównego bohatera oddano aż nazbyt czytelnie. Sporo miejsca scenarzysta poświęcił jego problemom z zasypianiem, próbując dać do zrozumienia, że halucynacje są wynikiem jego przemęczonego umysłu. Licha kondycja Saxona, jego chaotyczne procesy myślowe oraz zaniedbany wygląd zewnętrzny, wypadają wiarygodnie, podobnie jak projekcje jego chwiejnej psychiki. Walker nie przesadzał z ilością halucynacji głównego bohatera, dawkując je w odstępie sporych kawałów czasu, przez co chwilami można się zniecierpliwić. Ochotę na więcej efektów specjalnych wzbudzają perypetie mężczyzny z pełzającym palcem (z miejsca nasunęły mi się skojarzenia z opowiadaniem Stephena Kinga pt. „Palec”), ale na kolejne kuriozalne przywidzenie przyjdzie nam długo czekać. Warto, bo najbardziej charakterystyczne ujęcie z przerośniętym niemowlakiem gaworzącym w wannie zahacza o estetykę body horrorów – realistyczna, cielista forma iście kuriozalnego pomysłu. Wydarzenia rozgrywające się pomiędzy nielicznymi halucynacjami Saxona koncentrują się na rewelacjach ze śledztwa tropem jego zaginionej żony oraz relacjach pomiędzy głównym bohaterem i jego częstymi gośćmi. Wolałabym, żeby Walker więcej miejsca poświęcił jego samotnym zmaganiom z własną psychiką, równocześnie dbając o klaustrofobiczny klimat, bo liczne towarzystwo Saxona niszczy duszącą aurę wypracowaną w chwilach jego odosobnionego bytowania. Oczywiście, kilka interakcji miejscami ożywia narrację, szczególnie flirty studentki i postać psychiatry, ale częste konwersacje z policjantami szybko przestają wnosić coś nowego do fabuły, a co za tym idzie odrobinę nudzą. Natomiast konflikt z nauczycielem wychowania fizycznego jawił mi się, jako mizerna, w ogóle nieprzekonująca próba zdezorientowania widza na tyle, żeby oderwać go od obranej już na początku ścieżki interpretacyjnej. Bezskutecznie, ale gwoli formalności należy oddać scenarzyście niemożność zrezygnowania z tej postaci (choć mógł ograniczyć jej rolę), bowiem jak można się spodziewać na początku i jak okazuje się z czasem odgrywała ona ważną rolę w całej tej prościutkiej intrydze kryminalnej. W zderzeniu z tak przewidywalną intrygą w warstwie fabularnej finał nie ma w sobie większej siły rażenia, aczkolwiek brak zaskakującego zwrotu akcji odrobinę rekompensują klimatyczne ujęcia krwi wylewającej się z wanny – niby nic odkrywczego, ale w zestawieniu z obrazkiem roztrzęsionego Saxona, podobnie jak wcześniejsze wydarzenia sportretowanego przez operatorów z naciskiem na intymność, zawiązanie więzi pomiędzy nim i odbiorcami, cała sekwencja od strony technicznej, nie fabularnej, robi niejakie wrażenie.

Myślę, że wielbiciele horrorów / thrillerów psychologicznych, oddanych ze swego rodzaju powściągliwością, ze wskazaniem na szczegóły, a nie na ogół mają szansę odnaleźć się w „Czekając na sen”. Pod warunkiem, że potrafią przymknąć oko na bardzo poważne uchybienia tj. przewidywalność i słabe próby zmylenia widzów, bo nie wyobrażam sobie, żeby znalazł się jakikolwiek widz, który nie rozszyfruje całej intrygi już na wstępie produkcji. Ale na szczęście projekt Michaela Walkera posiada również kilka plusów, które może i nie zrekompensują w całości jego niedostatków, ale prawdopodobnie umilą seans pewnej grupie odbiorców, chociaż na tyle, żeby w miarę bezboleśnie spędzić wieczór przed ekranem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz