czwartek, 28 stycznia 2016

„Neonowi maniacy” (1986)


San Francisco. Grupa nastolatków świętuje urodziny Natalie w parku, nieopodal Golden Gate. Beztroską zabawę przerywają potwory, które zabijają wszystkich poza jubilatką. Spłoszone przez patrol policyjny monstra znikają, a roztrzęsiona dziewczyna składa zeznania na posterunku. Śledczy nie dają wiary jej fantastycznej historii, ale rozpoczynają dochodzenie mające wyjaśnić zniknięcie młodych ludzi. Wieść o niewiarygodnej opowieści Natalie dociera do jej rówieśników. Szczególnie zainteresowana tymi wydarzeniami jest parająca się kręceniem amatorskich horrorów Paula, która rozpoczyna własne dochodzenie, śladem tajemniczych potworów. Tymczasem Natalie cały czas grozi niebezpieczeństwo z ich strony, a oparcia może szukać jedynie u podkochującym się w niej Stevenie.

Nieżyjący już Joseph Mangine najprężniej realizował się, jako operator, pracując nad między innymi takimi produkcjami, jak „Dzień matki” z 1980 roku, „Aligator” i „Alone in the Dark”. Wyreżyserował jedynie dwa filmy: dramat „Smoke and Flesh” na podstawie swojego własnego scenariusza i „Neonowych maniaków”, których fabułę rozpisał Mark Patrick Carducci, znany z pracy nad takimi obrazami, jak „Pogrzebany żywcem” i „Dyniogłowy”. „Neonowi maniacy” to zrealizowany za półtora miliona dolarów reprezentant kina grozy klasy B, który miał wszelkie predyspozycje do tego, żeby stać się jednym z najbardziej rozpoznawalnych horrorów lat 80-tych. Jednak niedoświadczony w tego typu produkcjach Mangine nie zdołał przekuć obiecującego pomysłu w zapadające w pamięć widowisko. Kilka rzeczy mu się udało, ale jak pokazał czas nie tyle, żeby zyskać poklask kolejnych pokoleń widzów. Obecnie „Neonowi maniacy” są znani głównie fanom tańszych horrorów z ostatnich dekad XX wieku, gdzie wykształciło się paru miłośników tej produkcji, choć gwoli ścisłości należy nadmienić, że wielu wielbicieli kina grozy nijak nie potrafi docenić owego przedsięwzięcia Manginego.

Ogólnie mam słabość do B-klasowych horrorów z lat 70-tych, 80-tych i 90-tych, ale w przypadku „Neonowych maniaków” muszę po części zgodzić się z ich przeciwnikami. Nie do końca, bo jednak film ma kilka zalet, notabene na tyle istotnych, że w porównaniu do wielu współczesnych wysokobudżetowych tworów urasta do rangi w miarę porządnego widowiska. W miarę, bo uchybienia w scenariuszu i swoiste wycofanie twórców efektów specjalnych odrobinę zakłócają radość z oglądania. Na początku nie jest to jeszcze takie dotkliwe, przynajmniej nie było dla mnie, bo Carducci rzeczonymi wstępnymi sekwencjami zauważalnie odwoływał się do konwencji filmów slash. Otóż, pokrótce zapoznaje się widzów z grupką nastolatków, która organizuje w parku przyjęcie dla swojej obchodzącej urodziny przyjaciółki, Natalie. Twórcy sprowadzają ich osobowości do ogólników, szczególnie wyraziście akcentując ich stosunek do seksu. Wszyscy poza Natalie podchodzą do niego dosyć swobodnie – jubilatka natomiast jest jeszcze dziewicą, co dla fanów slasherów powinno stanowić istotną informację, sugestię odnośnie dalszego przebiegu fabuły. Po krótkim „wieczorku zapoznawczym” przychodzi pora na pierwszy atak (wyłączając prolog) tytułowych maniaków, wśród których znajdziemy między innymi stwory przypominające Indianina, samuraja, żołnierza i motocyklistę. Wszystkie kostiumy i gąbczaste maski porażają pomysłowością i obiecują mocną rozrywkę z pogranicza body horroru i slashera. Ale jak się okazuje z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, o ile twórcy efektów specjalnych wspięli się na prawdziwe wyżyny swojego fachu podczas pracy nad wyglądem monstrów, o tyle zaniedbali portretowanie ich zbrodniczej działalności. Rzeź, jaka ma miejsce w parku w San Francisco została sprowadzona do kilku prawie całkowicie pozbawionych krwi ujęć szybkiego pozbawiania życia młodych ludzi, często rozgrywanego poza kadrem. Najlepiej widać dekapitację, czyli nic odkrywczego, w dodatku w tym wydaniu doprawdy rozczarowująco przedstawionego. W każdym razie przeżyć uda się jedynie dziewicy, Natalie (to elementarne, drogi Watsonie), dlatego, że… nigdy nie uprawiała seksu. No dobrze, scenarzysta daje do zrozumienia, że potworów przepłoszył patrol policyjny, ale osoby zaznajomione z konwencją slasherów zapewne inaczej sobie to wytłumaczą. Postacie rozwiązłe seksualnie zostały ukarane, a dziewica dostąpiła niewątpliwego zaszczytu ujścia z życiem, czyli w zgodzie z tradycją filmów slash. W dalszych partiach „Neonowych maniaków” Carducci odchodzi od konwencji slasherów, skręcając w stronę typowego monster movie, sporadycznie mierząc się z warstwą psychologiczną. Szkoda, bo pomysł wyjściowy obiecywał całkiem zgrabną rąbankę. Co prawda, wyjałowioną z charakterystycznych scen mordów, ale za to odpowiednio dynamiczną i klimatyczną. Jednak ze wstępnych sekwencji ostało się jedynie to drugie, w horrorach bardzo ważne, ale nie zaszkodziłoby, gdyby filmowcy z większym zdecydowaniem podeszli do akcji.

Ciemna kolorystyka, miejscami przeplatana malowniczymi zdjęciami kolorowych realiów lat 80-tych, okresowo wyblakłymi, przez co wprowadzającymi złowieszczą aurę zagrożenia nawet w scenach oddanych w dziennym świetle. Nie obrazy jednak, choć doprawdy udane, najsilniej przyczyniają się do generowania mrocznego nastroju, ale oprawa audio - wpadające w ucho, zróżnicowane utwory skomponowane przez Kendalla Schmidta, którym to artyście udało się podnieść poziom napięcia sekwencji w gruncie rzeczy wizualnie rozczarowujących. Gdyby nie ścieżka dźwiękowa wiele w zamyśle dynamicznych scen, choć osnutych ponurą aurą, nie spełniłoby założeń Manginego, głównie przez błyskawiczne uświadomienie widzom, że cokolwiek protagonistom by się akurat nie działo to i tak nie ma co liczyć na mocne sfinalizowanie poszczególnych utarczek z neonowymi potworami - stworami mieszkającymi pod Golden Gate, wychodzącymi na żer jedynie nocą i broczącymi żółtą mazią, których pochodzenia nie znamy (choć zostawia się nam furtkę do snucia teorii), bo i do niczego nam ta wiedza nie jest potrzebna… Nie musimy również wiedzieć, dlaczego za główny cel obrali sobie Natalie, a przynajmniej przypuszczalnie z takiego założenie wychodził Carducci, bo nie czuł się zobligowany nic z tego skonkretyzować. Ważne, że dzięki parającej się reżyserią nastolatce, Pauli poznajemy sposób eliminacji potworów, który to znacząco zwiększa szansę młodych ludzi w walce z nimi (wszak zdobycie śmiercionośnej wody nie nastręcza im większych trudności). Rola wody w tej historii jest dwojaka, bo z jednej strony dostarcza jednej znakomicie zrealizowanej sekwencji rozpuszczania się potwora w wannie, z wykorzystaniem realistycznych, fizycznie obecnych na planie rekwizytów, nawiązujących do tradycji body horrorów, a z drugiej oddziera późniejsze partie filmu z wyczuwalnego na początku napięcia. W końcu szala zwycięstwa przechyla się na stronę uzbrojonych w wodę młodych ludzi, w dodatku dzięki szlauchowi i plastikowym pistoletom mogącym eliminować przeciwników z zachowaniem odpowiedniego dystansu. Obserwując ewolucję fabuły moje rozczarowanie „Neonowymi maniakami” wzrastało – od slashera, przez horror psychologiczny koncentrujący się na losach przybitej Natalii z pamiętną sceną krwawego deszczu na czele, po typowy monster movie, prostą drogą prowadzący do wydarzeń a la „Carrie” tudzież mniej drastycznych i pomysłowych (bo czyż szybkie ustępy wyrywania serca, odcinania kończyn i podrzynania gardła mogą czymś zaskoczyć długoletnich fanów kina gore?). O ile początkowe motywy rodem z filmów slash i warstwa psychologiczna w miarę angażowały, o tyle rozwinięcie i zamknięcie akcji, pomijając kilka zgrabnych zrywów, na gruncie fabularnym zwyczajnie nużyły. Scenarzyście widać brakło pary, inwencji pozwalającej uniknąć tych wszystkich dłużyzn, które chyba były głównym przyczynkiem do wzmożonej krytyki wielu widzów, również fanów kina grozy.

Szkoda, że fabułę „Neonowych maniaków” poprowadzono w takim kierunku, bo pomysł wyjściowy wydawał się gwarantować niezapomniane dziełko klasy B, któremu udałoby się sprostać oczekiwaniom kolejnych pokoleń widzów. Film tragiczny nie jest, wszak posiada kilka bezsprzecznych walorów, które pozwalają w miarę bezboleśnie dotrwać do końca seansu. Ale nie da się ukryć, że twórcy zaprzepaścili potencjał drzemiący w scenariuszu, zresztą sam jego autor znacząco przyczynił się do obniżenia poziomu tej produkcji. Mogło z tego powstać widowisko podobne do późniejszego „Wysłannika piekieł”, ale Josephowi Mangine’owi i Carducciemu brakło geniuszu Clive’a Barkera i zamiast tożsamego spektaklu dostaliśmy przeciętniaczka, który owszem ma coś w sobie, ale na pewno nie jest to wirtuozeria na miarę „Hellraisera”.

1 komentarz:

  1. Myślę, że będę chciała obejrzeć, jak mi się nawinie pod rękę :3

    OdpowiedzUsuń