środa, 10 lutego 2016

„Red Eye” (2005)


Kierowniczka dużego hotelu, Lisa Reisert, wraca z pogrzebu babci w Dallas do Miami. Jej lot ma opóźnienie, więc wypełnia sobie czas oczekiwania na lotnisku w towarzystwie nowo poznanego Jacksona Rippnera. Kiedy wreszcie lot zostaje wywołany i Lisa znajduje swoje miejsce na pokładzie samolotu z zaskoczeniem przyjmuje fakt, że sąsiedni fotel przypadł Rippnerowi. Tuż po starcie okazuje się, że nie był to zwykły zbieg okoliczności. Mężczyzna wyjawia Lisie, że jest zamachowcem i dostał zlecenie zabicia polityka, Charlesa Keefe’a, który za parę godzin zatrzyma się w hotelu, w którym kobieta pracuje. Rippner próbuje zmusić ją do skontaktowania się z recepcjonistką i przydzielenia mu pokoju, ulokowanego w miejscu dogodnym na przeprowadzenie zamachu. Żeby zwiększyć siłę perswazji mężczyzna udowadnia Lisie, że pod domem jej ojca czeka jego wspólnik, który zabije go na sygnał dany przez Rippnera, czyli wówczas, kiedy Lisa odmówi współpracy z zamachowcami.

Thriller wyreżyserowany przez nieodżałowanego Wesa Cravena, na podstawie scenariusza Carla Ellswortha, który w późniejszych latach współtworzył między innymi fabuły „Niepokoju” i remake’u „Ostatniego domu po lewej”. Innymi słowy nad kształtem „Red Eye” czuwał jeden z najpopularniejszych amerykańskich twórców kina grozy i scenarzysta z potencjałem, co powinno być wystarczającą zachętą dla każdego wielbiciela dreszczowców, który jakimś dziwnym trafem jeszcze nie zaznajomił się z niniejszą produkcją. Dosyć drogą, bo zrealizowaną za dwadzieścia pięć milionów dolarów, które zwróciły się ze sporą nawiązką. Komercyjny sukces „Red Eye” szedł w parze z entuzjastycznymi recenzjami krytyków. Film uzyskał również szereg nominacji do różnego rodzaju nagród filmowych (zdobywając jedną statuetkę), w tym do Saturna w trzech kategoriach.

W twórczości Wesa Cravena zawsze urzekała mnie całkowita rezygnacja z narracyjnego nadęcia, tak jakby artysta za punkt honoru postawił sobie propagowanie prostoty i walorów czysto rozrywkowych, bez wpadania w patetyczność, czy wizualnych ucieczek, mających sprostać wymaganiom koneserów ambitnego kina. Craven nie bał się schematów, nie mierziły go szeroko eksploatowane konwencje i proste triki realizatorskie, mające wywołać w widza określone emocje – wręcz przeciwnie, chętnie po nie sięgał i zdawałoby się bez większego wysiłku wydobywał z nich maksimum atrakcyjności. W horrorach to działało i jak się okazało znalazło również zastosowanie w mainstreamowym dreszczowcu – to znaczy, gwoli ścisłości nie w pojęciu absolutnie wszystkich widzów. Jak sam przyznał, Craven na wstępie usiłował wywołać u widzów skojarzenia z komedią romantyczną, serwując nam typowy motyw zauroczenia sobą dwójki dotąd nieznających się pasażerów opóźnionego lotu do Miami, tkwiących na lotnisku. O damskim pierwiastku owego duetu wiele dowiadujemy się już podczas tych statecznych, początkowych sekwencji. Lisa Reisert (wykreowana przez Rachel McAdams, której aktorskiego talentu obnażonego w „Red Eye” nie jestem w stanie oddać słowami) jawi się, jako zabiegana kobieta sukcesu, kierowniczka dużego hotelu, potrafiąca zażegnać każdy mały kryzys i zadowolić każdego, nawet najbardziej wymagającego człowieka. Kobieta pielęgnuje swoje relacje z nadopiekuńczym ojcem, który niedawno przeszedł na emeryturę i wypełnia sobie nadmiar wolnego czasu rozmowami telefonicznymi z córką. Z czasem dowiemy się, że wyłączając życie zawodowe i kontakty z ojcem Lisa jest samotniczką, strzegącą swojej sfery prywatnej z powodu traumy, jaką przeżyła przed dwoma laty. Drugą „połówkę” elektryzującego duetu poznajemy, jako wzbudzającego zaufanie Lisy dżentelmena, który zabawia ją rozmową przy drinku w barze na lotnisku. Mężczyzna przedstawia się, jako Jackson Rippner, co jak przyznaje ze śmiechem jest dla niego swoistym piętnem, bo wzbudza skojarzenia z Kubą Rozpruwaczem. Craven ponoć obsadził w tej roli Cilliana Murphy’ego głównie ze względu na jego jasnobłękitne, przeszywające spojrzenie, które w połączeniu z rzucanymi co jakiś czas, niby żartobliwymi uwagami (jak na przykład wyznaniem, że zabił swoich rodziców), powinno zaalarmować widzów już w momencie wprowadzenia we właściwą akcję.

Druga i zdecydowanie najlepsza partia filmu rozgrywa się na pokładzie samolotu podczas nocnego lotu do Miami. Mocno zawężona przestrzeń i oparcie całej intrygi głównie na konwersacjach Lisy i Jacksona to ryzykowny zabieg, przynajmniej w kontekście kina głównego nurtu, ale Cravenowi udało się wydobyć z tej sytuacji więcej napięcia, niż niezliczonej liczbie innych twórców dynamicznych thrillerów. Intryga sama w sobie nie jest nadzwyczaj odkrywcza – jak przystało na tego reżysera, mamy raczej pospolity motyw szantażu, ultimatum, w którym coś takiego, jak dobry wybór nie istnieje. Tak oto, mamy kobietę, która przez wzgląd na zawód, jaki wykonuje nauczyła się wszystkim dogadzać, sprawiać, aby każda strona zawsze była w pełni zadowolona, która teraz staje przed wyborem wymuszającym na niej stworzenie zagrożenia dla przynajmniej jednej osoby. Albo dopomoże w zgładzeniu polityka i jego rodziny, albo „podpisze wyrok śmierci” na swojego ojca. Zastraszona wręcz stłamszona kobieta wciśnięta w fotel obok zdeterminowanego, groźnego mężczyzny, dla którego liczy się jedynie wykonanie zlecenia. Jackson wykorzystuje wszystkie dostępne środki, aby nagiąć Lisę do swojej woli – groźbę zabicia jej ojca, manipulację i przemoc fizyczną, a to wszystko u boku innych, niczego niedostrzegających pasażerów samolotu. Twórcy „Red Eye” zrobili wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby bez szkody dla akcji przerzucić cały ciężar scenariusza na magnetyczny męsko-damski duet, równocześnie wykorzystując każdą sprzyjającą okazję do udramatyzowania wątku przewodniego. Lisa porywa się na różnego rodzaju fortele, mające „wyprowadzić w pole” jej oprawcę między innymi zamieszczając alarmującą wiadomość w książce, którą podarowała jednej z pasażerek, symulując rozmowę telefoniczną z recepcjonistką hotelu, w którym pracuje, czy pisząc mydłem po lustrze w toalecie. Ale każda próba kończy się fiaskiem, bo trafiła na przeciwnika pomnego na wszelkie przeciwności, czujnego obserwatora jej poczynań, który w dodatku dotkliwie kara ją za każdy przejaw niesubordynacji (pastwienie się nad McAdams w ciasnej toalecie wzbogaca wydarzenia zdecydowanie największą porcją tragizmu). Nietypowe miejsce akcji w połączeniu z pospolitą tematyką szantażu i przede wszystkim diablo elektryzującymi czołowymi postaciami również dzięki zdolnościom Wesa Cravena tworzą naprawdę trzymające w napięciu widowisko, w którym dominuje klaustrofobiczna aura zaszczucia. Atrakcyjności fabule dodaje nieustannie akcentowana przez scenarzystę przekora Lisy, uświadamianie widzom, że Rippner nie ma do czynienia z uległą kobietką, niemającą odwagi stawić czoła problemom. Ten fakt utrzymuje widzów w pełnym suspensu przeświadczeniu o widowiskowym zamknięciu akcji, które pomijając zaniedbanie wiarygodności nieudolnością pracowników lotniska niepotrafiących schwytać podejrzanej (a myślałam, że po 11 września Amerykanie większy nacisk kładą na bezpieczeństwo w tych miejscach…) przynosi niemalże wszystko, co najlepsze w mainstreamowym thrillerze. Ciąg trzymających w napięciu wydarzeń i porywające, dynamiczne domykanie akcji, w którym nie zabraknie kilku skutecznych jump scen, choć nie da się ukryć, że wcześniejsze incydenty na pokładzie samolotu, choć nie tak ruchliwe wzbudzały zdecydowanie więcej emocji.

„Red Eye” bez wątpienia nie jest najlepszym filmem w reżyserskim dorobku Wesa Cravena. W kilku horrorach spisał się lepiej, ale to wcale nie oznacza, że nie przedstawia sobą żadnej wartości, wszak w kategoriach emocjonującego kina rozrywkowego reprezentującego gatunek dreszczowców wypada nadzwyczaj zajmująco. Oczywiście, bez pretensji do czegoś ambitnego, czy choćby innowacyjnego, ale w moim odczuciu te elementy nie są wyznacznikiem dobrego thrillera. Jeśli ktoś wychodzi z podobnego założenia, a nie miał jeszcze okazji zobaczyć „Red Eye” to najwyższy czas, żeby to naprawić.

3 komentarze:

  1. "Red Eye" jest dla mnie thrillerem na jeden raz. Nie ma w nim niczego nowego, ani na tyle przyciągającego, aby powracać do niego. Akcja, historia, aktorstwo i humor są ok i tyle.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak dla mnie film dobry, ale bez rewelacji. Warto obejrzeć przede wszystkim z racji samego Wesa Cravena.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ulubiony film Wesa mojej mamy, mi się też spodobał, czuć tu ten pięknie kiczowaty styl Cravena, którym raczył swych fanów aż do śmierci

    OdpowiedzUsuń