sobota, 27 lutego 2016

„Southbound” (2015)


Kilku podróżników przemierzających odludny odcinek autostrady, rozciągający się na pustynnym obszarze, zderza się z serią niewytłumaczalnych wydarzeń. Każdy z nich staje w obliczu jakiegoś niepojętego zagrożenia, któremu w pojedynkę musi stawić czoła. Centralnym punktem koszmaru wydaje się być mała przydrożna osada, zamieszkała przez podejrzanie zachowujących się osobników i podobnie jak feralny odcinek autostrady niemożliwa do namierzenia przez organy z zewnątrz. Tubylcy bynajmniej nie są przyjaźnie nastawieni do przyjezdnych, ale największe zagrożenie stwarzają unoszące się w powietrzu, porażające swoją nieziemską anatomią stwory.

Roxanne Benjamin, David Bruckner i tak zwane Radio Silence, w skład którego wchodzi grupa filmowców, utworzona przez Matta Bettinelli-Olpina, Tylera Gilletta, Justina Martineza i Chada Villella spotkali się już podczas pracy nad antologią grozy zatytułowaną „V/H/S”, która być może zainspirowała ich do stworzenia „Southbound” razem z Patrickiem Horvathem, znanym głównie z kontynuacji „Nadprzyrodzonego paktu”. „Southbound” również jest antologią złożoną z kilku krótkich historii, klimatem zbliżonych do filmowych horrorów z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Każdy z wymienionych twórców pracował nad jedną opowieścią, przy czym wstęp do pierwszego segmentu przybliżono na końcu, tym samym traktując go w kategoriach historii spinającej wszystkie wcześniejsze opowieści, notabene zamierzenie w dość niejasny sposób. Film miał premierę na Toronto International Film Festival, gdzie został dosyć ciepło przyjęty przez publiczność i zwrócił na siebie uwagę krytyków. Dalsza, szersza dystrybucja „Southbound” sukcesywnie powiększała grono fanów owego przedsięwzięcia, nie tylko w kręgach osób zawodowo zajmujących się opiniowaniem kinematografii, ale również wielbicieli kina grozy.

Witajcie w strefie mroku – moim zdaniem właśnie takie powitanie powinni wystosować twórcy „Southbound” zaraz po napisach początkowych, bo śledząc wszystkie historie składające się na niniejsza antologię nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że dosłownie wrzucono mnie w jakąś równoległą rzeczywistość, w której wszystko może się wydarzyć. Uniwersum, którym nie rządzą prawa fizyki, nieograniczonego żadnymi prawidłami funkcjonowania wszechświata – jedynie wyobraźnią scenarzystów. W świecie przedstawionym w „Southbound” pytanie dlaczego tak się dzieje nie ma racji bytu, istotniejsze jest, co się dzieje. Tak jakby na odludnym odcinku autostrady i w przylegającej do niej osadzie, logika była passe, jakby ciąg przyczynowo-skutkowy nie miał najmniejszego znaczenia. Oczywiście tylko pozornie, bo jeśli przyjrzeć się uważniej, dokładnie przeanalizować wszystkie opowieści, wykrystalizuje się nie jedna, a kilka możliwych wersji spójnych wydarzeń. Prawdziwym fenomenem „Southbound” jest więc narracja, na pierwszy rzut oka rozproszona, ale nakierowująca widzów na właściwe tory poprzez wzajemne przenikanie się poszczególnych segmentów. Jeden wynika z drugiego, finał jednej opowieści stanowi wstęp do następnej, ostatecznie zataczając pełne koło, niczym w pętli czasowej, ujmując rzecz metaforycznie. Już pierwszy segment, „The Way Out”, wyreżyserowany przez Radio Silence, na podstawie scenariusza jednego z członków tej grupy Matta Bettinelli-Olpina sugeruje takowe odczytywanie całego ciągu wydarzeń, wprowadzając motyw zakrzywienia czasoprzestrzeni, z niemożnością oddalenia się od ponurej stacji benzynowej. Dwóch zaprzyjaźnionych mężczyzn, co prawda kieruje się w jedną stronę, ale po ujechaniu paru metrów niezmiennie wracają do punktu wyjścia, czyli wprost przed oblicze znużonej ekspedientki, ciągle witającej ich tymi samymi słowami. Żeby było jeszcze dziwniej nie wiedzieć czemu zakrwawionych podróżników prześladują unoszące się nad ziemią stwory, jakby żywcem wyjęte z horroru science fiction, w dodatku, co nie jest zbyt częste we współczesnym kinie grozy, całkiem realistycznie wygenerowane przez komputer. Choć pojawiająca się w tym segmencie plastyczna scena mordu, sfinalizowana długim najazdem na odstręczająco rozharataną twarz mężczyzny zapowiada krwawe widowisko w dalszej części „Southbound” to jeszcze bardziej obiecująco jawi się osobliwa atmosfera. Przyblakłe zdjęcia, niczym w slasherach z lat 70-tych i 80-tych, chociaż wykonane w pełnym słońcu na rozległych pustynnych terenach tchną większą złowrogością, aniżeli gros nocnych wydarzeń prezentowanych w niejednym współczesnym horrorze. Co więcej owa złowróżbność przebijająca z wyblakłych barw, pustynnej scenerii i nastrojowej ścieżki dźwiękowej, atakująca widza dosłownie każdym ujęciem rozciąga się na drugi segment, „Siren”, wyreżyserowany przez Roxanne Benjamin, do którego scenariusz spisała wspólnie z Susan Burke. Fabuła skupia się na trzyosobowym dziewczęcym zespole jazzowym, przemierzającym feralną autostradę, do czasu przebicia opony. Pomocą służy jej ekscentryczna parka, która pomimo całkiem młodego wieku wyróżnia się staroświeckimi manierami. Małżeństwo zabiera dziewczęta do swojego domu, którego wystrój przywodzi na myśl sepiowe zdjęcia ze starych pocztówek. Opowieść Benjamin bazuje głównie na klimacie retro i delikatnych manifestacjach nadprzyrodzonego, z taką hipnotyzującą stylowością, że gdybym miała wytypować zwycięzcę tej antologii postawiłam właśnie na „Siren”. 

Kolejna opowieść „The Accident” wyreżyserowana przez Davida Brucknera na podstawie jego własnego scenariusza jest bezpośrednią następczynią poprzedniej historii i skupia się na kierowcy, który po potrąceniu dziewczyny próbuje znaleźć pomoc. Kiedy mu się to nie udaje, zaczyna stosować się do szokujących wskazówek uzyskiwanych od kobiety odbierającej zgłoszenia na numer alarmowy oraz towarzyszącego jej chirurga. Chociaż konwencja tego segmentu pozostawiała ogromne pole na wynaturzony spektakl gore, Bruckner dosyć oszczędnie rozlał krew, większą wagę przykładając do akcentowania mrocznego, brudnego wnętrza opuszczonego szpitala z obowiązkowymi, w takich przypadkach zawsze zdającymi egzamin, mrugającymi żarówkami. Oczywiście kilka diablo realistycznych krwawych scen się pojawia, ale nie stanowią one najważniejszej części składowej tej historii, ustępując miejsca ponurej oprawie wizualnej (inne niż w poprzednich segmentach, bardziej dosadnej), niepokojącej możliwością ukrywania się jakichś oprawców w ocienionych kątach. Najbardziej wbija się w pamięć zanurzenie ręki w ciele kobiety w poszukiwaniu płuca, a najzabawniej wybrzmiewa kwestia spanikowanego kierowcy, głoszącego, że potrącona dziewczyna chyba złamała nogę, podczas gdy ona zwyczajnie zaczęła odpadać… Kolejna opowieść „Jailbreak” wyreżyserowana przez Patricka Horvatha na kanwie scenariusza spisanego z Dallasem Hallamem, w moim odczuciu wypada najsłabiej. Ot, dużo mówiąca o naturze mieszkańców problematycznej przydrożnej osady, acz konwencjonalna, pozbawiona ciekawszych wizualnych i fabularnych akcentów historyjka o mężczyźnie poszukującej swojej siostry, który natrafia na dziwaczną sektę. Dużo lepiej prezentuje się klasyczne home invasion, „The Way In”, będące wstępem do historii zaprezentowanej na początku, głównie przez umiejętne dawkowanie napięcia i fantazyjne maski oprawców. Oraz rzecz jasna powściągliwość twórców, którzy wbrew pozorom finalnie nie wyjawiają wprost wszystkich tajemnic poszczególnych segmentów, zmuszając odbiorcę do samodzielnego złożenia tej misternej układanki.

Wielkim odkryciem XXI-wiecznej kinematografii grozy „Southbound” bym nie nazwała, ale z całą pewnością to jeden z ciekawszych horrorów ostatnich lat. Eksperymentująca z narracją antologia osnuta klimatem rodem z lat 70-tych i 80-tych XX wieku, mieszająca różne znane motywy kina grozy, które idealnie się ze sobą łączą, tworząc nową jakość. Krótko mówiąc, „Southbound” to odświeżający powiew nowości w wersji retro – oksymoron, wiem, ale właśnie taki zwrot przychodzi mi na myśl, kiedy przypominam sobie to nietuzinkowe dzieło.

1 komentarz:

  1. Chętnie zapoznałabym się z tym, ale w wersji książkowej. Jakoś mi tak S.Kingiem zapachniało.

    OdpowiedzUsuń