poniedziałek, 18 kwietnia 2016

„Decay” (2015)


Jonathan był wychowywany przez wymagającą matkę z problemami psychicznymi, którą darzył ogromną miłością. Kobieta umarła, gdy był jeszcze chłopcem. Teraz, dorosłemu Jonathanowi bardzo doskwiera samotność, szczególnie brak życiowej partnerki, z którą mógłby spędzać każdą wolną chwilę. Pewnego popołudnia po powrocie z parku tematycznego, w którym pracuje, Jonathan zastaje w swoim domu dwie młode włamywaczki. Przestraszona jego widokiem Katlyn traci równowagę, uderza się w głowę i umiera na miejscu. Trish uciekając przed gospodarzem wpada pod samochodów i również ginie. Jonathan postanawia zatrzymać zwłoki Katlyn, ufając, że dotrzymają mu tak upragnionego towarzystwa. Przez jakiś czas łatwo przychodzi mu udawanie, że trup kobiety jest jego dziewczyną, dopóki nie zaczyna się rozkładać.

Debiutancki film Josepha Wartnerchaney’a, do którego sam napisał scenariusz. Premiera odbyła się na Festiwalu Filmowym w Denver, gdzie uhonorowano „Decay” True Grit Award, ponadto przedsięwzięcie Wartnerchaney’a zebrało kilka pozytywnych opinii krytyków, ale oceny zwykłych widzów były już nieco niższe. Reżyser i scenarzysta „Decay” wyznał, że jego obraz miał opowiadać o pragnieniu miłości i samotności, czyli nic szczególnego w kinematografii, ale elementem, który miał nadać tym wątkom swoistego kontrowersyjnego wymiaru miała być odrażająca sublimacja – traktowanie rozkładających się zwłok młodej kobiety w kategoriach życiowej partnerki. Wielbiciele „Nekromantika” i „Mrocznego instynktu” pewnie już zacierają ręce, ale pragnę ich przestrzec, że wizja Wartnerchaney’a nie jest tak hardcorowa, jak w tych dwóch obrazach (to już kilkuminutowy utwór Słonia pt. „Love Forever” jest nieporównanie mocniejszy). Bliżej jej do „Autopsji” Guya Crawforda, choć wydaje mi się, że forma „Decay” jest jeszcze delikatniejsza. Wartnerchaney nie kręcił obrazu gore tylko thriller psychologiczny z elementami horroru, swoistą hybrydę, w której jednak przeważa stylistyka tego pierwszego gatunku. Nie przeszkadzałoby mi to, gdyby nie narracja, jaką obrał i nieciekawa sylwetka głównego bohatera, które w gruncie rzeczy zmusiły mnie do częstych walk z sennością.

Joseph Wartnerchaney snuł swoją historię w dwóch przedziałach czasowych, kilkukrotnie przerywając aktualne dzieje głównego bohatera, dorosłego Jonathana, retrospekcjami obrazującymi urywki z jego dzieciństwa. Dzieje małego Jonathana (w tej roli słodziutki, utalentowany Reese Ehlinger) w moim odbiorze zdeklasowały wątek przewodni, wzbudzając we mnie zdecydowanie więcej emocji niż melancholijna egzystencja kawalera pielęgnującego zwłoki kobiety. Pastelowe barwy w retrospekcjach przyjemnie kontrastowały z koszmarem małego chłopca, zgotowanym mu przez własną matkę. Jego rodzicielka borykała się z mizofobią i niechęcią do bliźnich, których odbierała w kategoriach armii grzeszników. Głęboko wierząca kobieta wprowadziła w domu surową dyscyplinę, mającą na celu ukształtowanie Jonathana na bogobojnego, prawego człowieka. Chłopiec był bodaj jedyną osobą, na którą rozchwiana psychicznie kobieta nie spoglądała z odrazą, co wcale nie powstrzymywało jej przed wymierzaniem mu dotkliwych kar, ilekroć złamał którąś z jej zasad. Jednym z najbardziej wzruszających momentów było zmuszenie chłopca do przyklejenia sobie dłoni do ściany i chłostanie jego małego ciałka. Jednak mimo jej okrucieństwa widać, że Jonathan darzy matkę ogromną, wręcz bolesną miłością, chłonąc każde jej słowo, notabene zatruwające jego umysł, a jego uczucie sprawia, że makabryczny koniec jego rodzicielki jawi się iście przygnębiająco. Obok wstawek z przeszłości Jonathana Wartnerchaney, o wiele szerzej, porusza wątki z jego teraźniejszej egzystencji, którą w pewnym stopniu ukształtowało wychowanie przez chorą psychicznie rodzicielkę. Mężczyzna boryka się z zaburzeniami obsesyjno-kompulsyjnymi, przejawiającymi się w natrętnym doglądaniu drzwi, wierząc, zgodnie z filozofią, jaką wpoiła mu matka, że dobre drzwi to zamknięte drzwi. Ponadto pracuje w parku tematycznym, gdzie na każdej przerwie cierpliwie wysłuchuje przechwałek znajomego na temat jego rzekomych podbojów miłosnych, w wolnych chwilach fotografuje kwiaty hodowane w piwnicy i oczywiście wykazuje zaczątki mizofobii, co również zostało w przeszłości zaszczepione mu przez matkę, podobnie jak wiara w Boga. Oprócz kolegi z pracy przez życie Jonathana przewija się jeszcze jedna osoba, starsza kobieta opiekująca się nim i pomagająca mu radzić sobie z psychicznymi przypadłościami. Do czasu włamania, które kończy się tragicznie i skutkuje pozyskaniem przez Jonathana trupa młodej kobiety.

Kiedy skrótowo opisuje się osobowość Jonathana i jego samotniczy tryb życia fabuła zapowiada się całkiem interesująco. Problem więc nie leży przede wszystkim w treści tylko formie, moim zdaniem przeintelektualizowanej. Operatorzy zauważalnie starali się wydobyć jakąś głębię z egzystencji Jonathana, serwując multum długich ujęć na prozaiczne codzienne zajęcia (mycie zębów, zażywanie leków, posiłki, fotografowanie kwiatów, modlitwy itp.) oraz rzutów „z lotu ptaka” na spokojne osiedle, w którym mieszka, pełne „pudełkowych” domów i wypielęgnowanych trawników. Sęk w tym, że przydługie ujęcia, które w gruncie rzeczy nie miały nic ciekawego do przekazania, poza akcentowaniem nużącej rutyny, codziennego powtarzania tych samych czynności, szybko zaczęły mnie nudzić. Celowa monotematyczności, mająca unaocznić odbiorcom samotniczy tryb życia głównego bohatera obróciła się przeciwko twórcom. Scenarzysta chciał powiedzieć, że egzystencję Jonathana trawi monotonia i owszem dobitnie to wyartykułował – tak wyraźnie, że na własnej skórze dał mi odczuć nudę, z jaką na co dzień zmaga się Jonathan, przez co wkrótce zaczęłam spoglądać na jego losy na swoistym autopilocie. Może gdyby rys psychologiczny zaburzonego głównego bohatera, niezmiennie stojącego w centrum akcji (nieliczne pozostałe postacie stanowiły jedynie tło jego wyobcowanej egzystencji) przedstawiono nieco barwniej, bardziej zdecydowanie uwypuklając jego niepokojące cechy ślamazarna realizacja spełniłaby swoje zadanie, potęgując ogrom jego psychicznych cierpień. Odtwórca roli Jonathana, Rob Zabrecky, spisał się przyzwoicie, ale nieciekawa osobowość jego postaci sprawiła, że nijak nie potrafiłam zaangażować się w jej dzieje. Z małym Jonathanem sympatyzowałam, głównie przez wzgląd na jego przygnębiające, interesująco zobrazowane losy. Tymczasem życie dorosłego Jonathana zamknięto w nużącej rutynie, na domiar złego uwypuklając jego odrzucające cechy, które uniemożliwiły mi sympatyzowanie z nim i co gorsza współodczuwanie jego wyalienowania. Najbardziej charakterystyczny wątek Wartnerchaney snuł gdzieś na obrzeżach owej rutyny, co jakiś czas racząc nas kolacjami Jonathana z martwą Katlyn i szukaniem odpowiedniego miejsca w domu odziedziczonym po matce do przechowywania zwłok. Z czasem robi się makabrycznie, gdy ciało kobiety zaczyna się rozkładać, co twórcy efektów specjalnych szczególnie udanie sportretowali podczas najmocniejszej sceny w brodziku. Najpierw widzimy, jak Jonathan pociera rozkładającą się skórę kobiety, co początkowo budzi wstręt, aż sobie nie uświadomimy, że tym samym mężczyzna odkrywa zdrową skórę, ukrywającą się pod tą ulegającą rozkładowi. W kolejnych minutach świadkujemy jego dalszym wyobrażeniom, które noszą nekrofilskie znamiona – do stosunku seksualnego nie dochodzi, ale „pobudzanie zwłok” najwyraźniej akcentuje nekrofilskie zapędy głównego bohatera, a raczej zdolność do przekładania w swoim umyśle obrazu trupa w wizję osoby żyjącej. Wszak, kiedy Jonathan orientuje się, że w brodziku tak naprawdę spoczywają rozkładające się, zarobaczywione zwłoki nie kontynuuje miłosnych igraszek. Drugim udanym elementem w ostatnich partiach filmu jest podejście do jump scen, naprawdę podrywających z fotela mocnymi dźwiękami i raptownymi obrazami odrażających zwłok spozierających z brodzika, czy nagle wyłaniających się za plecami spoglądającego w lustro Jonathana. Ukłony w stronę horroru, bardziej starającego się zaniepokoić odbiorców, aniżeli zniesmaczyć są całkiem udane, ale zbyt rzadkie, żeby w moich oczach podnieść poziom tego obrazu, pełnego ogromnych kawałów zwyczajnej nudnawej monotematyczności.

Joseph Wartnerchaney zauważalnie pragnął nakręcić niszowe, acz ambitne dziełko, nacechowane wprowadzającą w dyskomfort psychologią ambiwalentnej postaci, ale moim zdaniem przeintelektualizował ten obraz, sprawiając, że przeważającą część seansu spędziłam w stanie zwykłej obojętności. Próbowano poruszyć mnie długimi zbliżeniami, wytworzyć za ich pośrednictwem swego rodzaju więź pomiędzy głównym bohaterem i mną, ale nie osiągnięto nic innego poza przywołaniem senności (co też się przydaje, jeśli mowa o osobach borykających się z bezsennością). Kameralność na plus, ale narrację można było nieco ożywić w pierwszej godzinie projekcji, jeśli już nie makabrą to przynajmniej jakimiś wciągającymi akcentami psychologicznymi, których poza retrospekcjami nie wypatrzyłam tutaj na tyle, żebym potrafiła zaangażować się w tę historię.

2 komentarze:

  1. Zupełnie mnie nie ruszył, a myślałam, że będzie coś klawego.
    ilsa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie. Opis fabuły mnie zachęcił, a wyszło drętwo. Niestety:/

      Usuń