poniedziałek, 30 maja 2016

„Next of Kin” (1982)


Po śmierci matki Linda wraca w rodzinne strony, aby poprowadzić dom spokojnej starości, Montclare, który odziedziczyła. Ze względu na problemy finansowe, z którymi od lat boryka się to miejsce podejrzewa, że wkrótce będzie zmuszona je sprzedać, ale do tego czasu stara się pomóc personelowi w opiece nad pensjonariuszami. Tuż po przyjeździe do Montclare Linda znajduje dzienniki swojej matki, w których natrafia na opisy niepokojących zjawisk, jakim rzekomo świadkowała jej rodzicielka w domu spokojnej starości i jego okolicach. Między innymi znajduje tam wzmiankę o tajemniczym obserwatorze, który regularnie dręczył matkę i niezidentyfikowanych odgłosach rozlegających się w budynku. Wkrótce Linda zaczyna doświadczać dokładanie tego samego. Przeczuwając, że klucz do rozwiązania zagadki tkwi w przeszłości postanawia zgłębić historię swojej rodziny, prosząc o pomoc przyjaciela z dzieciństwa, Barney’a.

Nowozelandzki reżyser i scenarzysta, Tony Williams, ma na swoim koncie jedynie dwie fabularne produkcje – melodramat „Solo” z 1978 roku i horror „Next of Kin”, słabo znany nawet niektórym długoletnim fanom gatunku. Zrealizowany za trochę ponad dwieście tysięcy dolarów australijskich jedyny obraz grozy w filmowym dorobku Williamsa przynależy do tak zwanego nurtu ozploitation (exploitation w wydaniu australijskim), przy czym w tym konkretnym przypadku nazwa nie wskazuje na sceny skrajnej przemocy i wynaturzonego seksu tylko dotyczy niskiego budżetu i lichej dystrybucji, bo choć parę krwawych sekwencji w tej produkcji zawarto trudno mówić o maksymalnym brutalizmie, z którym najczęściej kojarzy się filmy spod znaku exploitation. „Next of Kin” wyróżniono na paru festiwalach, zebrał nawet sporo pozytywnych recenzji od krytyków, ale to nie wystarczyło, żeby przebić się do świadomości masowych odbiorców. Największą winą za taki stan rzeczy można obarczyć niewystarczającą dystrybucję, na którą zwyczajnie nie było twórców stać. „Next of Kin” stał się więc kolejnym moim zdaniem wartościowym reprezentantem kina grozy, który „pokrył się grubą warstwą kurzu” z powodu niedostatków finansowych, co jest tym bardziej denerwujące, jeśli weźmie się pod uwagę nieporównanie niższy poziom wielu mainstreamowych horrorów, na które nader chętnie wykłada się grube miliony.

„Next of Kin” zrealizowano w Australii i Nowej Zelandii, a za scenariusz odpowiadali Tony Williams i Michael Heath, proponując widzom historię, którą różnie się klasyfikuje. Część odbiorców wpisuje tę produkcję w poczet filmowych thrillerów, ale słychać również głosy upierające się przy horrorze, przez wzgląd na narrację, zasadzającą się na straszenie publiczności. Osobiście opowiadam się za tą drugą klasyfikacją, nie dlatego, żeby „Next of Kin” zdołał mnie dogłębnie przerazić, ale przez wzgląd na wyraźne czerpanie z tradycji dwóch nurtów horroru. Większa część seansu upływa pod znakiem domniemanej ghost story, przy czym twórcy bardzo rzadko decydują się na dosłowne manifestacje rzekomo nadnaturalnych pierwiastków, najwięcej energii poświęcając na budowanie naprawdę wyśmienitego nastroju. Akcja w głównej mierze rozgrywa się w starym, acz zadbanym domu spokojnej starości, Montclare, odziedziczonym przez główną bohaterkę, Lindę, po zmarłej matce. Z lekka archaiczny wystrój niezmiennie podkreślają wyblakłe barwy, mogące (ale wcale niemuszące) stanowić swoistą symboliczną formę zaakcentowania jesieni życia lokatorów tego przybytku. Spłowiałe kolory ponadto pełnią bardzo ważną rolę w budowaniu odpowiedniego klimatu, sugerując wiszące nad tym miejscem tajemnicze fatum, o którym w swoich dziennikach rozprawiała matka Lindy. Całość, dosłownie każdy kadr oddano w wyblakłych, melancholijnych barwach, z których nierzadko przebija potężny ładunek grozy, zaznaczany nie tylko za pośrednictwem kolorystyki, ale również za sprawą wybitnej, zróżnicowanej ścieżki dźwiękowej skomponowanej przez Klausa Schulze’a oraz oczywiście dzięki poszczególnym tajemniczym incydentom mającym miejsce w Montclare. Szczerze powiedziawszy scenarzyści zdecydowali się na niezbyt zajmującą główną bohaterkę, co prawda zadowalająco oddaną na ekranie przez Jacki Kerin, ale uosabiającą typowy dla horrorów gotyckich typ zagubionego, z lekka nieśmiałego dziewczątka, które boryka się z problemami emocjonalnymi i usilnie stara się znaleźć swoje miejsce w świecie, co niezbyt do mnie przemawiało, tym bardziej, że Williams i Heath rozpisali tę postać bez należytej dbałości o żywsze emocje. Stawiali na wyciszone dziewczę, snujące się po korytarzach Montclare, grzecznie służące pomocą zapracowanej szefowej personelu i spędzającej wolne chwile w towarzystwie przyjaciela z dzieciństwa, Barneya, z którym jak można się tego spodziewać wkrótce połączy z Lindą głębsze uczucie. Dla mnie o wiele ciekawsza okazała się postać szefowej personelu, Connie, którą twórcy starali się natchnąć swoistymi demonicznymi akcentami a la pani Danvers z „Rebeki” Daphne du Maurier, nie wprost, raczej za pośrednictwem długich zbliżeń na jej zagadkowe oblicze, podkreślanych zwiastującymi jakieś zagrożenie muzycznymi tonami. „Next of Kin” w ogóle przez większą część swojego trwania niechętnie uderza w dosłowność, stawiając przede wszystkim na subtelne oznaki obecności czegoś nieznanego w domu spokojnej starości. Tony Williams bardzo wolno wdraża nas w całą intrygę, żeby nie rzec ślamazarnie, ale takie wycofanie w horrorze nastrojowym ma swój urok, jeśli oczywiście proponuje je twórca dobrze wyczuwający gatunek. A takim artystą w moim mniemaniu bez wątpienia jest Williams, dający tego dowody w dosłownie każdej sekwencji „Next of Kin” bazującej na akcentowaniu zagrożenia, czy to o charakterze nadnaturalnym, czy fizycznym.

Pierwsze, nieśmiałe oznaki bytowania kogoś lub czegoś napędzanego niecnymi zamiarami dotyczą zamazanej postaci, co jakiś czas spoglądającej na Lindę z oddali. Dzięki dziennikom matki dziewczyna wie, że poprzednią właścicielkę Montclare również ktoś obserwował, dlatego też wyjaśnienia zagadki szuka w przeszłości tego miejsca. Innymi słowy, scenarzyści po jakimś czasie zaczynają skłaniać się w stronę częstego w ghost stories motywu brudnych sekretów rodzinnych, przedtem jednak dając widzom kolejne dowody zderzenia się głównej bohaterki ze sferą nadprzyrodzoną. Nocne wędrówki Lindy po pustych korytarzach, w poszukiwaniu źródeł tajemniczych odgłosów oddano z wszelkim poszanowaniem napięcia i nieznośnego wręcz klimatu niezdefiniowanego zagrożenia – nawet podczas sekwencji nakręconych w pełnym świetle elektrycznym operatorzy serwowali mi kwintesencję wszystkiego, co najlepsze w nastrojowych horrorach, z ogromną cierpliwością, nieśpiesznie budując dramaturgię tylko po to, żeby uciec od tak często spotykanych we współczesnych straszakach prymitywnych jump scen na rzecz wiele mówiących, prostych akcentów, zasiewających ziarno niepokoju, zamiast jedynie podrywać z fotela. Scenarzyści dają dowody przebywania kogoś wrogo nastawionego do Lindy w murach Montclare za pośrednictwem między innymi nagle gasnących świateł, dziwnych szelestów, przemykających cieni, zapalania świeczki, zalewania łazienki (scena zbliżania się do kotary zasłaniającej wannę gwałtownie podniosła poziom adrenaliny w mojej krwi), czy miauczenia kota rozlegającego się w słuchawce po odebraniu dzwoniącego telefonu przez główną bohaterkę. Brzmi sztampowo, nieprawdaż? Ale sposób, w jaki zbudowano owe standardowe w tego typu kinie sekwencje zasługuje na najwyższe uznanie, bo naprawdę nieczęsto ma się okazję ujrzeć w horrorach nastrojowych taką konsekwencję, wręcz obsesyjne dążenie do wzbudzenia w widzu tak pożądanego dyskomfortu przed finalizacją poszczególnych sekwencji bazujących na nastroju. Williams, co prawda rzadko wybiegał w dosłowność, ale to nie oznacza, że całkowicie z niej zrezygnował. W pierwszych partiach filmu najbardziej widowiskowe są koszmary senne Lindy sięgające czasów jej dzieciństwa – zagadkowa wędrówka małej dziewczynki po pustym korytarzu w Montclare, oddana w przygniatająco klimatycznej, onirycznej aurze i finalizowana iście złowieszczymi obrazkami. Szczególnie wbija się w pamięć diablo nastrojowe ujęcie bladolicego mężczyzny w podeszłym wieku spoglądającego przez okno na śpiącą Lindę, ale meritum incydentu z dzieciństwa, które po latach ciągle dręczy główną bohaterkę również jawi się niczym najprawdziwsze apogeum najczystszej grozy. Po tym niebanalnym spektaklu często miażdżącego nastroju przychodzi pora na o wiele dalej niż wcześniej idącą dosłowność – próbkę krwawych, acz bez przesady efektów specjalnych i zaskakującą końcówkę, udowadniającą, że Tony Williams posiada jeszcze jeden talent. Przez cały czas trwania seansu miałam wyrobiony własny pogląd na istotę zjawisk, jakim świadkowała główna bohaterka, przewidując zwrot akcji, ale jak się okazało scenarzyści doskonale wiedzieli, w którym kierunku podążą moje myśli. Wcześniej skrzętnie ukrywali ścieżkę interpretacyjną, którą obrałam, tym samym sugerując, że ostatecznie skręcą właśnie w tę stronę. I rzeczywiście skręcili, ale tylko po to, żeby zagrać mi na nosie, dać mi trochę satysfakcji z własnej domyślności, po czym bezlitośnie zburzyli całe to wyobrażenie, zupełnie niespodziewanym twistem, aczkolwiek niewytrzaśniętym znikąd, bo po namyśle uświadomiłam sobie, że wcześniej podrzucili kilka tropów wskazujących na taką, a nie inną finalizację. Problem w tym, że z jakiegoś powodu uparłam się, żeby kombinować, zapewne zgodnie z dążeniami twórców szukać wyjaśnienia w najsłabiej akcentowanym motywie, zamiast dojrzeć rzeczy zdawałoby się oczywiste, prostsze w swojej konstrukcji. Co tylko udowadnia, że Tony Williams oprócz wyśmienitego budowania klimatu i wyważonego posiłkowania się makabrą potrafił zabłysnąć przemyślaną przewrotnością, z pomocą pozostałych członków ekipy i współscenarzysty oczywiście.

Moim zdaniem „Next of Kin” jest nietuzinkowym reprezentantem kina grozy, którego spotkała wielka niesprawiedliwość polegająca na osunięciu się w otchłań zapomnienia. Ta pozycja nie jest znana niejednemu wielbicielowi kina grozy, nie wspominając już o masowych odbiorcach, z rzadka sięgających po straszaki, a paradoksalnie zawiera w sobie większy ładunek grozy niż lwia część mainstreamowych obrazów z tego gatunku. Plusów jest więcej, ale jak widać licha dystrybucja potrafi skrzywdzić nawet naprawdę wartościowe produkcje, sprawiając, że jej tytuł zwyczajnie umyka w zalewie tych wszystkich niskobudżetowych tworów, spływających głównie ze Stanów Zjednoczonych. Gdyby nie dobra dusza, która poleciła mi ten tytuł najprawdopodobniej jeszcze długo, albo wcale nie obiłby mi się o uszy, za co ogromnie dziękuję tej osobie, bo w gruncie rzeczy przyczyniła się do dostarczenia mi naprawdę sporych wrażeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz