piątek, 27 maja 2016

„Nie torturuj kaczuszki” (1972)


W małym włoskim miasteczku, Accendura, zostaje znalezione ciało chłopca. Pierwszym podejrzanym jest miejscowy, spędzający dużo czasu na podglądaniu innych w intymnych sytuacjach. Kiedy giną kolejni chłopcy przedstawiciele organów ścigania zaczynają interesować się jedną z tutejszych legend, w którą wierzy duża część bogobojnego społeczeństwa. Wkrótce tropy prowadzą ich do obrządków voodoo, mogących mieć jakieś znaczenie dla śledztwa. W tym samym czasie w mieście przebywa dziennikarz, Andrea Martelli, który bardzo angażuje się w dochodzenie śladami tajemniczego seryjnego mordercy oraz córka wpływowego mężczyzny pochodzącego z Accendury, Patrizia, która stara się w tym dotychczas zacisznym miejscu zwalczyć narkotyczny głód. Zabija nudę kuszeniem swoją seksualnością tutejszych dorastających chłopców i ma zwyczaj znikać na długie godziny, co wzbudza podejrzenia u policjantów.

Włoski twórca, legenda kina gore, Lucio Fulci, w wywiadach zdradził, że „Nie torturuj kaczuszki” jest jego najlepszym filmem. W latach 70-tych XX wieku produkcja nie mogła pochwalić się należytym uznaniem. Przez ówczesnych krytyków była bezlitośnie deprecjonowana za rzekome naśladownictwo, pogwałcenie logiki i nieuczciwą w stosunku do widza konstrukcję całej intrygi. Na odbiór „Nie torturuj kaczuszki” być może w niektórych kręgach niejaki wpływ miały kontrowersje, jakie narosły wokół tego obrazu, między innymi zdecydowany sprzeciw Kościoła katolickiego, determinujący ograniczoną dystrybucję na terenie Europy i Stanów Zjednoczonych i zarzuty, jakie wystosowano pod adresem Lucio Fulciego, oskarżając go o kręcenie scen o zabarwieniu erotycznym w obecności nieletnich, czego zabraniało prawo. W latach 90-tych wydźwięk recenzji krytyków diametralnie się zmienił – tak zwani znawcy kina nareszcie docenili dokonanie Fulciego, przyznając między innymi, że z obrazu przebija dojrzałość twórcza, indywidualizm i błyskotliwe spojrzenie na podgatunek giallo. Nareszcie przestano utożsamiać „Nie torturuj kaczuszki” z sadomasochistycznym, skrajnie brutalnym szokerem i zaczęto dostrzegać niebanalne wizualne atrakcje, które w gruncie rzeczy cechują każdy kadr omawianej produkcji.

Film „Nie torturuj kaczuszki” (uwielbiam ten tytuł) powstał w spokojniejszym okresie twórczości Lucio Fulciego – do premiery „Zombie pożeraczy mięsa”, obrazu który rozpoczął gwałtowny zwrot w jego karierze, wespół z późniejszymi jego brutalnymi produkcjami sytuując go na pozycji legendy kina gore, zostało jeszcze kilka lat, ale już wówczas reżyser znajdował upodobanie we wstrząsaniu widzami. W „Nie torturuj kaczuszki” jego bezkompromisowość wyraźniej przebija z oglądu mentalności mieszkańców niewielkiego miasteczka, aniżeli scen przemocy, choć znalazło się też kilka mordów, w których uwidacznia się zamiłowanie reżysera do krwawych efektów specjalnych. Scenariusz Fulci spisał wespół z Roberto Gianvitim i Gianfranco Clericim, a jego bezpośrednią inspiracją były seryjne zabójstwa dzieci, mające miejsce w 1971 roku w Bitonto we Włoszech. Tak samo, jak to miało miejsce w rzeczywistości fikcyjne miasteczko Accendura w „Nie torturuj kaczuszki” jest areną makabrycznych wydarzeń, tym bardziej wstrząsających, gdyż ofiarami tajemniczego mordercy padają nieletni chłopcy. Jak na giallo przystało scenarzyści sporo miejsca poświęcają policyjnemu dochodzeniu, które zgrabnie łączy się z szerszym oglądem tego zacisznego miejsca. Od wizualnych aspektów miejsca akcji właściwie już od pierwszych minut seansu nie mogłam oderwać wzroku, trwając w swoistym poczuciu przygniecenia niewątpliwą aurą wyalienowania i wpadając w dosłowny zachwyt nad delikatnie przybrudzonymi zdjęciami rozległych pustkowi otaczających miasto i jego ubogim, acz paradoksalnie malowniczym wyglądem, z czego dosłownie przez cały czas przebijały głośne nuty złowrogości, nieuchwytnego, przez długi czas nie do końca sprecyzowanego szaleństwa. Wizualną dramaturgię znacznie wzbogaciła ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Riza Ortolaniego, której ułamek wykorzystał w późniejszej oprawie audio horroru kanibalistycznego Ruggero Deodato pt. „Cannibal Holocaust”. Recepta na chwytliwą ścieżkę muzyczną była prosta, acz ryzykowna, gdyż Ortolani przeskakiwał z melancholijno-złowieszczych dźwięków w skoczne, czasami wręcz jazgotliwe tony, pozornie bez baczenia na charakter wydarzeń, którym aktualnie akompaniował. Pozornie, bo w istocie zarówno tragiczne w skutkach wydarzenia, jak i te bardziej wyciszone, bazujące tylko i wyłącznie na klimacie podskórnej grozy zamierzenie portretowano raz w towarzystwie nastrojowych, a innym razem żywszych dźwięków, zapewne celem wytrącenia z równowagi oglądającego, na tyle potężnego, że już przez sam ten kontrast audio wprawiającego w pożądany dyskomfort emocjonalny. Atrakcje wizualne, w moim pojęciu stanowiące prawdziwie artystyczne dokonanie ekipy pod przewodnictwem niezastąpionego Lucio Fulciego, szły w parze z błyskotliwą problematyką, zasadzającą się na dogłębnym wejrzeniu w serca zabobonnych, bogobojnych mieszkańców Accendury, która to często spychała wątek przewodni na drugi, mniej zajmujący plan. Kiedy zaczynają ginąć dorastający chłopcy początkowe przygnębienie dorosłych ewoluuje w czystą wściekłość, żądzę samodzielnego wymierzenia sprawiedliwości. Emocje targające tym małym skupiskiem ludzkim są całkowicie zrozumiałe przez wzgląd na wiek ofiar nieuchwytnego mordercy, ale jak często bywa w takich przypadkach ślepa, bezmyślna furia głęboko wierzącego tłumu jest ukierunkowana na paru podejrzanych, niekoniecznie od razu winnych tych okrutnych zbrodni. Pragnienie, jak najszybszego ukarana winnego w końcu prowadzi do haniebnego incydentu, który swoim wykonaniem stanowi jedno z najlepszych dokonań twórców efektów specjalnych, jakie dotychczas w filmach Lucio Fulciego miałam okazję podziwiać. Długa sekwencja uderzania łańcuchem w ciało kobiety, z typowymi dla tego reżysera zbliżeniami na odniesione rany, tj. poszarpane mięso i lejącą się krew (co prawda wodnistą, zbyt jasną i rzadką, ale w obliczu tak wiarygodnej charakteryzacji mogę twórcom wybaczyć to lekkie uchybienie), podana przy akompaniamencie silnie kontrastujących z makabrą skocznych, głośnych dźwięków, realizacyjnie ociera się o czysty artyzm, co wytrąca z równowagi, biorąc pod uwagę charakter tej konkretnej sceny. Scenarzyści nie akcentowali jedynie bezmyślnej żądzy mordu dorosłych mieszkańcy Accendury, idąc dalej w portretowaniu ich mentalności za sprawą tutejszej legendy – dopatrywania się w zdeformowanym dziecku szatańskiej proweniencji, co jest wyraźną krytyką fanatyków religijnych, niewłaściwie ukierunkowujących swoje wierzenia.

„Nie torturuj kaczuszki” to nie tylko krytyczny głos pod adresem zabobonnych, prostych ludzi, ale być może również próba skonfrontowania widzów z nawet dziś nieczęsto spotykanym w kinie grozy tematem tabu. Jedna z ważniejszych bohaterek filmu, Patrizia (doskonała postać znakomicie wykreowana przez Barbarę Bouchet), która przez wzgląd na uzależnienie od narkotyków na jakiś czas osiadła w Accendurze, w domu należącym do jej bogatego, acz nieprzebywającego w tych okolicach ojca, na pierwszy rzut oka jest typowym przykładem kobiety wyzwolonej. Zdążyła już zobaczyć kawałek świata i nabrać zwyczajów panujących w dużych miastach, dlatego też wyznaje zgoła odmienne podejście do seksualności, aniżeli miejscowi. Podczas, gdy rodzice dorastających chłopców z Accendury martwią się ich wzmagającą się fascynacją seksem, starając się odwieść swoje pociechy od bezbożnych myśli, Patrizia chętnie eksponuje swoje ciało i ewidentnie bawi się podsycaniem zaciekawienia chłopców sferą erotyczną. W przypadku tego wątku scenarzystami najpewniej kierowało pragnienie skonfrontowania dwóch odmiennych światopoglądów – mentalnej zaściankowości i konserwatyzmu z liberalizmem – ale mnie, choć pewnie nadinterpretuję, uderzył swoisty pedofilski akcent w jednym ustępie koncentrującym się na Patrizii. Mowa o kuszeniu zawstydzonego chłopca, bezwstydnym pokazywaniu mu swojego nagiego ciała i wysnuwaniu propozycji o zabarwieniu erotycznym. Nie wiem, czy scenarzyści chcieli zwrócić moją uwagę na pedofilskie akcenty, ale choćby tylko przypadkiem taki efekt osiągnęli, tym samym zdobywając moje najwyższe uznanie, celowo bądź przypadkiem, pokazując kobietę nie mężczyznę z ciągotami pedofilskimi. Jeśli zderzy się warstwę psychologiczną z kryminalną to w moim odczuciu ta druga zostaje nieco w tyle – śledztwo, choć obfitujące w zwroty akcji, szczególnie budzące ciekawość odniesieniami do obrządków voodoo dużo traci przez przewidywalność. A przynajmniej ja, jak się okazało trafnie, wytypowałam podejrzanego już w pierwszej scenie z jego udziałem i nie zmieniłam swojego typu, nawet wówczas, UWAGA SPOILER gdy twórcy próbowali uczulić mnie na kilku bohaterów, niemalże wprost wskazując na nich palcem KONIEC SPOILERA. Ukontentowało mnie natomiast podejście do samych zbrodni, silniej akcentujące przygnębienie rodzin ofiar, bezmiar tragedii, która ich dotknęła, aniżeli same brutalne akty. Wydaje mi się, że Fulci zrezygnował ze skrajnej makabry przez wzgląd na młody wiek ofiar, nie chcąc przeholować, bo w przypadku tych konkretnych postaci pokusił się jedynie o pokazanie bezkrwawego duszenia, podczas gdy koniec dorosłych zobrazował w najdrobniejszych, drastycznych szczegółach (mistrzowska scena z łańcuchem i końcowe spadanie w przepaść ze zbliżeniami na głowę roztrzaskiwaną o skały, choć akurat w tym przypadku doskonale widać, że posłużono się kukłą). Nie szczędzono natomiast widoku zwłok chłopców, roztrzaskanej głowy, czy bladolicej małej sylwetki spoczywającej w wodzie, ale te ujęcia bardziej przyczyniły się do budowania złowieszczego klimatu, z nutą druzgocącego smutku, zamiast starać się zniesmaczyć odbiorców – co w sumie poczytuję na plus. Na koniec warto wspomnieć o końcówce, tj. tożsamości sprawcy, którą bez problemu szybko rozszyfrowałam, ale mimo wszystko na pochwałę zasługuje UWAGA SPOILER przesłanie, jakie sobą niesie ten konkretny wybór i doskonała koegzystencja z wcześniej poruszonymi wątkami „Nie torturuj kaczuszki” KONIEC SPOILERA.

Nie podzielam zdania Lucio Fulciego niegdyś utrzymującego, że omawiana produkcja jest jego najlepszym reżyserskim dokonaniem, bo w jego filmografii jest kilka pozycji, które cenię sobie wyżej („Siedem bram piekieł”, „Zombie pożeracze mięsa”, „Nowojorski rozpruwacz”), ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że „Nie torturuj kaczuszki” plasuje się daleko w tyle za moimi faworytami. Bo summa summarum film dostarczył mi sporo tak bardzo oczekiwanych od horrorów emocji, jednocześnie zachwycając audiowizualną i tematyczną dojrzałością, bijącą z dosłownie każdego kadru. Dla fanów giallo pozycja obowiązkowa!

4 komentarze:

  1. Hej, długo nie pisałam. Właśnie miałam ostatnio przyjemność obejrzeć. Też się szybko zorientowałam, kto krył się za maską mordercy, aczkolwiek wielu z moich filmwebowych znajomych uważało, że ciężko odgadnąć.
    A jak już jestem w temacie giallo - widziałaś może "Kto widział jej śmierć?"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, cześć Angusa!
      "Kto widział jej śmierć?" chciałabym zobaczyć, ale niestety ciągle muszę się obchodzić smakiem, bo kurczę ta pozycja jakoś nie chce wpaść mi w ręce:/

      Usuń
    2. Tak? Jak go znalazłam z napisami. Film był taką miejską wersją "Nie torturuj kaczuszki".

      Usuń
  2. Świetny film Fulciego. Pochodzi z czasów gdy kręcił mniej krwawe dzieła. Klimat i fabuła na najwyższym poziomie. Trzy filmy, które wymieniłaś, że cenisz wyżej w jego filmografii należą już do jego krwawych dzieł. Osobiście nie porównuję filmów Fulciego sprzed 1979 (czyli sprzed Zombi 2) z tymi po nim. Dla mnie to zupełnie inne filmy, a najważniejsze że ogląda się je z wielką przyjemnością.

    OdpowiedzUsuń