środa, 18 maja 2016

„Oczy w ciemności” (1982)


Toronto. Zanieczyszczone sterydami ziarna kukurydzy niedopuszczone do sprzedaży przez inspektor z wydziału zdrowia, Kelly Leonard, zostają spożyte przez hordę szczurów. W efekcie stworzenia stają się większe i bardziej agresywne w stosunku do ludzi. Rozwiedziony trener koszykówki w liceum, Paul Harris, wspólnie z byłą żoną wychowujący niespełna sześcioletniego syna, Tima, spotyka się z przypadkiem agresji ze strony gryzoni, gdy jeden z członków drużyny zgłasza się do niego z pogryzioną dłonią. Początkowo Paul nie łączy tego wypadku ze szczurami. Kiedy poznaje i zbliża się do Kelly Leonard zostaje odnalezione ciało jej znajomego, pogryzione przez szczury, ale nikt oprócz pani inspektor nie wierzy, że stworzenia przyczyniły się do śmierci mężczyzny. Nawet Harris nie podziela jej teorii, a tymczasem w mieście ma miejsce coraz więcej zmasowanych ataków przerośniętych gryzoni na niczego niespodziewających się mieszkańców.

„Oczy w ciemności” to adaptacja debiutanckiej powieści Jamesa Herberta, pt. „Szczury”, po raz pierwszy opublikowanej w 1974 roku. Scenariusz napisał Charles H. Eglee i był to jego drugi popis w tej roli - wcześniej był współscenarzystą „Piranii 2: Latających morderców”. Reżyserii podjął się Robert Clouse, znany przede wszystkim z filmów z Bruce'em Lee, zresztą w „Oczach w ciemności” nie omieszkał zawrzeć paru kadrów z tej części swojej twórczości. Efekt pracy między innymi tych dwóch panów srodze rozczarował autora literackiego pierwowzoru, który ubolewał nad licznymi zmianami w stosunku do oryginału i nie przebierając w słowach nazwał produkcję Clouse’a absolutnym śmieciem. Niezadowolenie pisarzy z adaptacji ich dzieł to dosyć częste zjawisko i całkowicie zrozumiałe, jeśli postawić się na ich miejscu, choć w tym przypadku ciężko jest mi podpisać się pod stwierdzeniem Jamesa Herberta, sprowadzającym się do tego, że „Oczy w ciemności” w jakiś sposób deprecjonują jego książkę. Bo film, w dodatku będący adaptacją, nie ekranizacją, czyli z zasady jedynie szczątkowo opierający się na pomysłach autora, a w szczegółach unaoczniający wizję scenarzysty, nie autora powieści, w żadnej mierze nie wpływa na jakość literackiego pierwowzoru. Nie zmienia przecież treści książki, nie wymusza na Jamesie Herbercie zmodyfikowania jego historii, choć oczywiście może wprowadzić w błąd osoby niezaznajomione z pomysłem wyjściowym. Inna sprawa, czy horror Roberta Clouse’a rzeczywiście zniechęci grono potencjalnych czytelników do lektury, bo gdybym ja zaczęła swoją przygodę z ową historią od filmu to bez wątpienia czym prędzej sięgnęłabym po książkę. Najpierw jednak przeczytałam powieść i w sumie jak na pozycję wpisującą się w poczet B-klasowców całkiem dobrze bawiłam się podczas lektury. I to samo mogę powiedzieć o adaptacji, w gruncie rzeczy nie potrafiąc rozstrzygnąć, które z tych utworów przedstawia sobą większą wartość.

Kanadyjskie „Oczy w ciemności” tak samo, jak powieść „Szczury” wpisują się w szereg animal attacków, ale pod żadnym pozorem nie należy łączyć ich ze współczesnymi koszmarkami spod tego znaku. Dzisiaj horrory o morderczych zwierzętach są obiektem kpin szerokiej opinii publicznej i słusznie, bo zdecydowana większość animal attacków z XXI wieku osiąga poziom całkowitego skretynienia, nie tylko z powodu naprawdę bzdurnych pomysłów na fabuły (deszcz rekinów, rekin z trzema głowami etc.), ale również komicznych efektów komputerowych. Jednak XX wiek częściej raczył widzów naprawdę zgrabnymi animal attackami, zrealizowanymi z wyczuciem grozy i naprawdę starającymi się zasiać w oglądających ziarno niepokoju, a nie jak to najczęściej ma miejsce obecnie zażenować tudzież rozbawić ich. „Oczy w ciemności” w moim pojęciu reprezentują sobą ten solidniejszy odłam animal attacków. Zrealizowany za półtora miliona dolarów kanadyjskich obraz Roberta Clouse’a przeszedł do historii, jako… film o jamnikach udających przerośnięte szczury, gdyż w role morderczych gryzoni wcieliły się psy tej konkretnej rasy, ubrane w odpowiednie kostiumy. Wypadło to naprawdę wiarygodnie i szkaradnie, jeśli weźmie się pod uwagę ich skołtunioną, brudną sierść, zdeformowane pyszczki, ogromne zębiska i sporawą masę. Ubolewam jedynie nad tragicznym w skutkach wypadkiem na planie, w którym jeden z dzielnych psich aktorów zmarł najprawdopodobniej na skutek zaduszenia kostiumem, co nasuwa pytanie, czy aby sposób, jaki twórcy obrali w swoim dążeniu do realizmu był wart takiej ofiary... Powieść Jamesa Herberta obfitowała w opisy krwawych ataków gryzoni na niewinnych obywateli, ale twórcy adaptacji dużo łagodniej podeszli do aspektów gore, serwując nam jedynie kilka migawek obrazujących zagłębianie się ostrych zębów w ciałach ofiar i czasami zdjęcia ich poharatanych zwłok krótko po ataku, również w formie przebłysków. Jednakże niski poziom drastyczności w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzał, gdyż dosłownie każdą sekwencję szturmowania nacechowano sporym ładunkiem napięcia i dosadnej wrogiej atmosfery, którą nade wszystko potęgowała umiejętna gra światłem i cieniem – zdjęcia były na tyle mroczne, żeby elektryzować mnie zwiastunem zagrożenia, ale równocześnie twórcy pilnowali się, żeby niczego całkowicie nie przysłonić gęstą ciemnością. Cieszyło również wyważone rozłożenie w czasie wszystkich scen przybliżających widzom natarcia wygłodniałych szczurów na niczego niespodziewających się ludzi, przez co nie miałam nawet okazji poczuć znużenia stonowanymi fragmentami fabuły i oczywiście bezkompromisowość scenarzysty w procesie eliminacji bohaterów. Szczególnie uwidacznia się ona podczas rozszarpania przez gryzonie na chwilę pozostawionego bez opieki maluszka, czego na szczęście nie pokazano, ale wstrząsająca scena zniknięcia dziecka oraz odkrycia zakrwawionej podłogi i dziecięcego ubranka jest aż nazbyt wymowna. Drugim przykładem odżegnywania się scenarzysty od ugrzecznionych motywów jest los, jaki spotyka czołowe drugoplanowe nastoletnie postacie, podczas moim zdaniem najlepszej sekwencji rozgrywającej się w kinie, w trakcie projekcji filmu z Bruce'em Lee oraz przygnębiający koniec przepięknego kota, i znowu na szczęście nie pokazany w całej makabrycznej okazałości.

Choć twórcy efektów specjalnych wykazali się ogromnym wyczuciem realizmu, a operatorzy i oświetleniowcy wydobyli maksimum napięcia z dosłownie każdej sceny unaoczniającej atak krwiożerczych gryzoni, sam szkielet fabularny niczym szczególnym się nie wyróżnia na tle niezliczonych B-klasowych animal attacków, choć ogląda się to naprawdę przyjemnie. Mamy rozwiedzionego trenera koszykówki, jego niespełna sześcioletniego syna i inspektor z wydziału zdrowia, która znacznie zbliża się do tej dwójki. Główni bohaterowie, należycie wykreowani przez Sama Grooma i Sarę Botsford, wdają się w płomienny romans, równocześnie starając się rozwiązać zagadkę tajemniczego zgonu znajomego kobiety, korzystając z pomocy specjalisty od szczurów. To właśnie z ust tego ostatniego i to już na początku seansu padają zdania będące przesłaniem „Oczu w ciemności”, które nawiązuje do tradycji tak zwanych eko horrorów, zresztą jeśli przyjrzeć się bliżej procesowi, który doprowadził do powstania zmutowanych szczurów „Oczy w ciemności” można śmiało wpisać w poczet tego nurtu. Znawca gryzoni na początku filmu informuje młodych słuchaczy, że za nadmiar szczurów odpowiedzialni są ludzie, uparcie zanieczyszczający środowisko i niepotrafiący zredukować liczby roznoszących zarazki gryzoni, bo i nie jest to łatwe w obliczu postępującej degradacji planety, z wyłącznej winy człowieka. Kiedy Eglee zdradza nam, że szczury zwiększyły swoje rozmiary poprzez spożycie ziaren kukurydzy przeładowanych sterydami można wysnuć wniosek, że bezpośrednią przyczyną późniejszych katastrof jest ludzka chciwość, pragnienie wzbogacenia się choćby kosztem faszerowania żywych organizmów niezdrowym pokarmem. Inspektor z wydziału zdrowia, Kelly Leonard, uniemożliwia rozprowadzenie tego towaru, nakazując zniszczenie go, ale nikt nie przewiduje, że wygłodniałe szczury dobiorą się do tego pokarmu i w efekcie przybiorą rozmiary, które „zwiększą ich szansę w odwiecznej walce ludzi ze zwierzętami”. Innymi słowy, jak na przyzwoity animal attack przystało mamy klasyczne demonizowanie rasy ludzkiej, albo raczej stwierdzanie niewygodnych faktów o naszym gatunku, które mnie osobiście tylko uatrakcyjniły seans „Oczu w ciemności”. 

Nie wypadałoby nie zarekomendować tej pozycji fanom animal attacków, bo w gruncie rzeczy zawarto w niej prawie wszystko, co najlepsze w tym podgatunku horroru. Ale sądzę, że nie tylko wielbiciele wspomnianego nurtu odnajdą się w tej propozycji, że również entuzjaści klimatycznego kina z niewielką dawką gore dadzą się ponieść „Oczom w ciemności”, jeśli oczywiście akceptują niewyszukane fabuły. Istnieją oczywiście dużo lepsze animal attacki, ale ten konkretny również nie ma się czego wstydzić, poza rzecz jasna zgonem na planie.

2 komentarze:

  1. Szczurów Jamesa Herberta jeszcze nie czytałem i trzeba będzie nadrobić, ale lubię czasami obejrzeć filmy animal attack jak coś jest ciekawego. Bardziej podobają mi się z mniejsza ilością gore za to żeby był fajny klimat. Opis filmu brzmi zachęcająco i recenzja również. Pewnie kiedyś obejrzę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wrzucę ten film w niedalekiej przyszłości w ramach szansy dla animal attacków, gatunku który nie dość że sam z siebie mnie średnio interesuje to jeszcze staczał się coraz niżej na liście priorytetów z każdą kolejną lekturą od mistrza Guy'a N. Smitha. Jeszcze jakaś "Anakonda" z Dżej Lo i inne megahity Polsatu, masakra...
    Mimo to wracam z jakimś entuzjazmem do tych książek i do paru filmów więc tylko czas znaleźć : )
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń