czwartek, 2 czerwca 2016

„Unearthed” (2007)


Nieopodal małego, pustynnego miasteczka w Nowym Meksyku dochodzi do wypadku samochodowego, który najprawdopodobniej przyczynił się do przerwy w dostawie prądu do całego miasta. Sprawę bada miejscowa szeryf, Annie Flynn, uzależniona od alkoholu od czasu tragicznego wydarzenia, za które czuje się odpowiedzialna i które sprawiło, że część tutejszej społeczności straciła do niej zaufanie. Na miejscu wypadku Annie znajduje strzęp dziwnego organizmu. Przekazuje go młodej Indiance, Nodin, parającej się biologią i mającej doświadczenie w badaniach laboratoryjnych. Krótko po tym Annie dostaje wezwanie na farmę jednego z mieszkańców miasteczka, któremu w nocy jakieś zwierzę rozszarpało część bydła. Z czasem zaczynają ginąć ludzie, a Nodin odkrywa, że fragment organizmu znaleziony przez Annie nie pasuje do niczego znanego ziemskiej naturze. Szybko wychodzi na jaw, że na tych terenach od niedawna grasuje odporne na wszelkie obrażenia, niezwykle agresywne monstrum, które ma blisko dziewięćset lat i nie cofnie się dopóki nie zniszczy całej tutejszej społeczności.

Reżyser i scenarzysta „Unearthed”, Matthew Leutwyler, nie ma wielkiego doświadczenia w filmowym horrorze. Poza omawianą pozycją nakręcił jedynie „Hotel umarlaków”, na dodatek niebędący czystym reprezentantem gatunku – przypisano go również do komedii i fantasy. Patrząc na jakość „Unearthed” nie mogę powiedzieć, żeby było mi przykro z powodu nieczęstego uciekania Leutwylera w stronę stylistyki horroru. Ambicje artysty nie były wygórowane, ot pragnął stworzyć konwencjonalny monster movie, który nawiązywałby do dokonań jego poprzedników, co w sumie nie było takim złym pomysłem, przynajmniej jeśli wziąć pod uwagę długoletnich wielbicieli tego nurtu. Ale od koncepcji do wykonania jeszcze długa droga, co udowodnił szczególnie scenariusz Leutwylera, będący sztandarowym przykładem niewybaczalnie zaprzepaszczonego potencjału.

Przyznaję, że pierwsze sceny „Unearthed” rozbudziły moją ciekawość, głównie za sprawą obiecującego miejsca akcji. Wyjałowione, skąpane w pełnym słońcu pustynne tereny Nowego Meksyku, malownicze wzgórza, które porasta wyblakła, rzadka trawa, wszędobylski piach i przede wszystkim przytłaczająca cisza spowijająca to miejsce. Małe miasteczko usytuowane pośrodku tej samotni zdaje się być kompletnie odcięte od świata, co tylko wzmaga poczucie alienacji u oglądającego. Jednak szybko staje się jasne, że nasuwające się skojarzenia ze „Wstrząsami” Rona Underwooda, tak plenerem, jak zagadkowym monstrum grasującym w tych terenach są złudne. Bo choć Leutwyler najprawdopodobniej inspirował się tą kultową produkcją nie zdołał nawet zbliżyć się do jej poziomu. Niestety, nie ta liga, co najdobitniej udowadnia scenariusz. Wydawać by się mogło, że tak prościutki schemat nie powinien żadnemu scenarzyście przysporzyć większych kłopotów z właściwym przełożeniem na ekran, ale jak się okazało Leutwyler w tej materii poniósł sromotną porażkę. Początkowymi, owianymi nutką tajemnicy atakami ukrywającego się w cieniu potwora, sfinalizowanymi kilkoma dosyć realistycznymi, umiarkowanie krwawymi ujęciami i warstwą dramatyczną koncentrującą się przede wszystkim na losach głównej bohaterki rozbudził moja nadzieję, na jeśli nawet nie wyśmienite w swoim gatunku widowisko to przynajmniej zapewniający jako taką rozrywkę, bez większych zgrzytów przyswajany obraz na tak zwany jeden raz. Szczególnie zaintrygowała mnie skrócona biografia głównej bohaterki, miejscowej szeryf Annie Flynn, w którą wcieliła się jedna z moich ulubionych aktorek, Emmanuelle Vaugier. Leutwyler przedstawia nam kobietę, która powoli dobija do dna, nie wykazując żadnej inicjatywy, żeby temu zapobiec. Nadużywanie alkoholu pomaga jej zapomnieć o tragicznym w skutkach wypadku, za który czuje się odpowiedzialna, a który aż do końcówki w dużej mierze utrzymywany jest przez scenarzystę w tajemnicy. Wiemy jedynie, że Annie zrobiła coś strasznego, coś co przyczyniło się do krzywdy niewinnego dziecka i wygenerowało niechęć do jej osoby ze strony części tutejszych mieszkańców, którzy to z utęsknieniem wyczekują mającego nastąpić za tydzień dnia, w którym będą mogli pozbawić ją funkcji szeryfa. Konflikt pomiędzy samoumartwiającą się Annie i antypatycznie nastawioną do niej częścią tutejszej społeczności stworzył okazję do rozsnucia ciekawego wątku o podłożu dramatycznym, pełnego angażujących uwagę słownych, czy fizycznych potyczek głównej bohaterki z rozżalonymi mieszkańcami małego miasteczka w Nowym Meksyku. I Leutwyler na początku rzeczywiście sugerował taki rodzaj ożywienia fabuły, poprzez starcie Annie z hodowcą bydła, Robem Hornem i dwoma mężczyznami w barze, ale ku mojemu ubolewaniu właściwie na tych dwóch wydarzeniach zakończył akcentowanie nienawiści, jaką żywią co poniektórzy obywatele tej małej mieściny do swojej szeryf. Po obiecujących, profesjonalnie zrealizowanych wstępnych sekwencjach, pomimo realizacji w pełnym świetle dziennym generujących zgrabny klimat osaczenia i wyobcowania oraz zawiązujących dwa interesujące wątki Leutwyler brutalnie przechodzi do właściwej tematyki „Unearthed”, dosłownie wdeptując w ziemię wszystkie superlatywy wypracowane chwilę wcześniej.

Scenariusz „Unearthed” jest tak dalece niewyważony, że właściwie nie sposób na czymkolwiek na dłużej zawiesić oka. Po zgrabnym zawiązaniu akcji Leutwyler nazbyt pośpiesznie przechodzi do frontalnych ataków potwora, zamiast nieco bardziej rozciągnąć w czasie uprzednie atakowanie z ukrycia pojedynczych jednostek. W ten sposób przez większą część filmu jesteśmy zmuszeni do świadkowania coraz to mniej widowiskowym i coraz to bardziej chaotycznym starciom z agresywnym stworem. Wygląd monstrum, pomimo lekkiej ingerencji komputera właściwie mnie nie rozczarował, w czym dużą zasługę miała rezygnacja z pokazywania jego postaci w całej okazałości – przytomnie zdecydowano się jedynie na zbliżenia na poszczególne części jego grudkowatego, oślizgłego ciała i przemykanie w oddali jego skąpanej w cieniu sylwetki. Twórcy efektów specjalnych zadowalająco wywiązali się ze swojego zadania, pokazując nawet kilka całkiem realistycznych scen mordów, z których najbardziej pomysłowo jawiły się małe gąbczaste organizmy posyłane przez potwora w stronę ofiar, które miały zdolność skraplania ich organów wewnętrznych. Tego samego nie mogę jednak powiedzieć o scenarzyście, któremu to wydawało się, że sprowadzenie fabuły do ciągłych, wyjałowionych z napięcia pościgów i starć z bestią jest tym, czego fani monster movies przede wszystkim oczekują. Natomiast operatorzy i oświetleniowcy chyba wychodzili z założenia, że odpowiednio mroczny klimat z nutką dramaturgii zagwarantują szaleńcza praca kamery w trakcie bezpośrednich starć, rozmazane zdjęcia pojawiające się w denerwujących migawkach i uniemożliwiające dostrzeżenie właściwie czegokolwiek oraz niemalże całkowita rezygnacja ze sztucznego oświetlenia. Równie dobrze niemalże wszystkie sekwencje walk z potworem można było oddać za pomocą tylko i wyłącznie dźwięków (te chwilami nawet zdawały egzamin, szczególnie, gdy uderzano w jazgotliwe, niezsynchronizowane tony) przy czarnym ekranie, bo pomimo starań nie udało mi się dostrzec zbyt wiele. A to co mignęło mi w polu widzenia w przeważającej mierze nie przedstawiało się szczególnie atrakcyjnie.

Wyłączając całkiem klimatyczny początek, postać głównej bohaterki, która jako jedyna z całej zgrai miałkich protagonistów posiadała strzępki indywidualizmu i całkiem zadowalające wyniki pracy twórców efektów specjalnych, które w sumie wypadłyby dużo lepiej, gdyby nie chaotyczna realizacja w dalszych partiach filmu, „Unearthed” nie może pochwalić się niczym, na co warto by tracić swój cenny czas. Nieliczne superlatywy niestety nie rekompensują multum niedostatków – mankamenty wręcz przysłaniają plusy sprawiając, że cały ten spektakl śledzi się z całkowitą obojętnością, żeby nie rzec nieznośnym znużeniem. A przynajmniej ja w takim właśnie stanie trwałam przed ekranem, niepotrzebnie katując się tym przedsięwzięciem Matthew Leutwylera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz