sobota, 23 lipca 2016

„Deranged” (1974)


RECENZJA ZAWIERA SPOILERY „PSYCHOZY”

Ezra Cobb mieszka z matką, nad którą sprawuje opiekę. Fanatycznie religijna kobieta od dzieciństwa wpaja synowi, jakim złem jest pożycie z kobietami, dlatego Ezra wybrał los kawalera u boku ukochanej rodzicielki. Kiedy jego matka umiera zaczyna imitować jej głos i nabiera przekonania, że wcale nie odeszła. Wykopuje jej rozkładające się ciało z grobu i przystępuje do poszukiwań kolejnych zwłok, które dotrzymają mu towarzystwa. Dzięki zgłębieniu tajników tanatopraksji i taksydermii pozyskane przez niego ciała nie ulegają rozkładowi. Fascynuje go również tworzenie różnych przedmiotów z części ludzkich ciał, ale z czasem przestaje mu to wystarczać. Zaczyna więc zwracać uwagę na żywe kobiety.

W październiku 1974 roku Tobe Hooper pokazał światu swoją „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”, która z czasem stała się jednym z najbardziej docenianych horrorów w historii kinematografii. Sylwetkę mordercy, Leatherface’a, w pewnym stopniu zainspirował prawdziwy zabójca, kanibal i hiena cmentarna, Ed Gein. Ta sama postać natchnęła również między innymi pisarzy Roberta Blocha i Thomasa Harrisa – gdyby nie Gein fikcyjne sylwetki takich osobników, jak Norman Bates i Buffalo Bill (Jame Gumb) zapewne nigdy nie zostałyby stworzone, a przynjamniej nie w takim kształcie. W lutym 1974 roku miała miejsce premiera horroru Jeffa Gillena i Alana Ormsby’ego pt. „Deranged” na podstawie scenariusza tego drugiego, silnie inspirowanego historią Eda Geina. Z ich przedsięwzięcia również mógł czerpać Hooper w trakcie tworzenia swojej „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, na co wskazuje pojawiająca się w obu obrazach kolacja w towarzystwie trupów (moim zdaniem na pewno tak zrobił, bo owe sekwencje są za bardzo podobne, żeby można było mówić o zwyczajnym zbiegu okoliczności).

Do historii na kanwie odrażających dziejów Eda Geina, Gillen i Ormsby postanowili podejść z odrobiną dystansu, doprawiając niektóre sytuacje i dialogi szczyptą czarnego humoru. Być może uznali, że wymykająca się ludzkiemu pojmowaniu ohydna działalność Geina ma w sobie coś z tragikomedii albo doszli do wniosku, że w takiej postaci owy proceder będzie dla widzów lepiej przyswajalny. Miejscami humorystyczne ujęcie tematu moim zdaniem tylko pomogło ich filmowi, a zwłaszcza kreacji czołowej postaci, Ezrze Cobbowi, w którą w mistrzowskim stylu wcielił się Roberts Blossom. Przedstawiając w doprawdy groteskowy sposób ewidentnie chorego osobnika, który na swój sposób próbuje poradzić sobie ze stratą ukochanej matki i wtłaczając w jego usta wiele naprawdę zabawnych kwestii, scenarzysta paradoksalnie natchnął go dodatkowym demonicznym pierwiastkiem, ogromem czystego szaleństwa, które wręcz odrzucało od jego postaci. I tak miało być, sylwetka Ezry Cobba miała całym swoim jestestwem wzbudzać niechęć odbiorcy, a że owe reakcje często płynęły z komicznych dialogów i zachowań sprawcy tylko dowodzi, że Ormsby opanował trudną sztukę wykorzystywania z definicji zabawnych elementów do rozbudzania w widzach zgoła odmiennych emocji tożsamych dla kina gore. W paru miejscach również, pomimo problematyki filmu, zmuszając mnie do parsknięcia śmiechem – choćby wówczas, gdy Ezra informuje zwłoki rodzicielki, że jej koleżanka ma nierówno pod sufitem, bo rozmawia ze swoim zmarłym mężem… Jeśli komuś nie jest znana postać Eda Geina (takie osoby odsyłam do znakomitej książki Daniela Diehla i Marka P. Donnelly'ego pt. „Dzieje kanibalizmu”), ale z kolei zapoznał się z „Psychozą” Roberta Blocha bądź jej ekranizacją w reżyserii Alfreda Hitchcocka znajdzie w osobowości Ezry Cobba wiele cech Normana Batesa, choćby uzależnianie od matki, imitowanie jej głosu w przekonaniu, że nadal żyje wbrew istniejącemu odmiennemu stanowi rzeczy, czy wypychanie ptaków (choć nie wiem, czy Gein też czynił to ostatnie). Dzieje Cobba, Ormsby i Gillen sportretowali z wykorzystaniem postaci narratora, na początku wprowadzającego widzów w specyfikę i problematykę filmu, również ostrzegającego przed makabrą, a w dalszej części seansu sporadycznie pojawiającego się na ekranie, żeby krótko omówić daną sytuację oraz emocje targające antybohaterem. Te wstawki powinny wybijać z rytmu, niepotrzebnie odciągać uwagę widza od prezentowanej akcji, ale tak nie jest. Przemowy narratora w najmniejszym stopniu nie psują odbioru „Deranged”, a w paru momentach wydają się wręcz najlepszym z możliwych sposób służących do przekazania widzowi ważnych informacji o aktualnym stanie psychiki Ezry, która notabene szybko osuwa się w otchłań czystego szaleństwa. Punktem zwrotnym w życiu Cobba jest śmierć jego ukochanej rodzicielki, fanatyczki religijnej, która przez ostatnie lata swojego życia była przykuta do łóżka, pozostając pod opieką swojego jedynego syna, traktującego ją jak wyrocznię, drogowskaz, który mówił mu do czego należy dążyć i wpajał mu nieufność, a wręcz nienawiść do kobiet, nosicielek najróżniejszych chorób. Przeszło rok po śmierci matki Ezra nadal nie może pogodzić się z jej odejściem, a z czasem nabiera przekonania, że wcale nie umarła tylko wyjechała na jakiś czas. Po krótkiej konwersacji z wyimaginowaną rodzicielką rusza na cmentarz i wykopuje jej rozkładające się zwłoki. Przewozi do domu, konserwuje i voila: matka jak żywa. W przekonaniu Ezry, bo widz od razu dostrzeże niemożliwy do cofnięcia stopień rozkładu jej wyniszczonego ciała, dzięki między innymi początkującemu wówczas, obecnie najsławniejszemu charakteryzatorowi, Tomowi Saviniemu. Kiedy od swojego pracodawcy i zarazem długoletniego przyjaciela Ezra dowiaduje się, że istnieje coś takiego, jak nekrologii ukazujące się w gazecie, ilekroć ktoś z okolicy odejdzie z tego padołu, uświadamia sobie, że oto otrzymał nieocenione źródło informacji. Dzięki nekrologom wie, kiedy najlepiej wypuszczać się na cmentarz i które groby wypadałoby splądrować, a zgłębienie tajników balsamowania pozwala mu powstrzymać proces rozkładu „towarzyszów życia”. Chore? A i owszem, ale pamiętajmy, że „Deranged” jest inspirowany prawdziwymi wydarzeniami, więc trudno tutaj mówić o makabrycznej wyobraźni twórców, „inwencję” należy oddać żyjącemu naprawdę Edowi Geinowi.

Biorąc pod uwagę fakt, że Ormsby i Gillen „wzięli na tapetę” dzieje niesławnego zwyrodnialcy XX wieku, którego makabryczna działalność zwyczajnie wymyka się pojmowaniu zdrowych psychicznie osobników, spodziewałam się mnóstwa odrażających eksperymentów z ludzkimi zwłokami. Chociaż z drugiej strony powinnam w tej kwestii powściągnąć oczekiwania, ze względu na rok produkcji „Deranged”, czyli okres w którym nie szafowano aż takimi skrajnościami, jak pod koniec lat 70-tych i w następnej dekadzie. W każdym razie tak na dobrą sprawę dostałam jedynie jedną sekwencję, która z pornograficzną dokładnością wizualizowała przebieg odstręczającego procederu Ezry Cobba. Niezwykle realistyczne pozbawianie trupa oka za pomocą widelca i niemalże odrzucająca od ekranu trepanacja czaszki, sfinalizowana wyciąganiem mózgu łyżeczką (szkoda, że chociaż jedna porcja nie trafiła do ust Ezry, bo to znacząco spotęgowałoby ohydę niniejszego ustępu). Pozostałe makabryczne sekwencje zasadzają się na szybkim, nieskoncentrowanym na detalach pozbawianiu życia paru kobiet i portretowaniu zabalsamowanych zwłok znajdujących się w domu Ezry. Krwi jest niewiele, wyłączając finalną próbę obdarcia ze skóry podwieszonego ciała (choć nie rozumiem, dlaczego trup tak obficie broczy posoką), ale jak już się pojawia, nawet w minimalnej dawce nie grzeszy sztucznością – barwa i konsystencja są mocno zbliżone do prawdziwej krwi. Wycofanie twórców, ucieczka od drobiazgowego ilustrowania obrzydliwej działalności Eda Geina, tutaj Ezry Cobba, odrobinę mnie rozczarowała, ale ten brak do pewnego stopnia zrekompensował mi brudny klimat „Deranged”, szczególnie wystrój dosłownie oblepionego nieczystościami wnętrza domostwa Cobba z jego makabryczną zawartością. Ale degeneracja nie przebija jedynie z ujęć miejsca zamieszkania antybohatera i jego odstręczającej, oderwanej od rzeczywistości sylwetki – dosłownie wszystkie zdjęcia są odpowiednio mroczne i przybrudzone, z każdej sceny tchnie zepsucie i aż nazbyt czytelna zgnilizna moralna, a ciężaru „Deranged” nie łagodzi nawet częsty czarny humor, wręcz przeciwnie, w niejednym momencie tylko potęguje poważny, szaleńczy wydźwięk fabuły. Jak na przykład we wspomnianej już scenie kolacji z trupami siedzącymi przy stole i groteskowym demonstrowaniu przez Ezrę na użytek przerażonej porwanej barmanki instrumentów stworzonych z fragmentów ludzkich ciał – pomimo ewidentnie humorystycznego zachowania mordercy na usta nie ciśnie się uśmiech tylko grymas niesmaku. Taka sama sytuacja ma miejsce choćby podczas seansu spirytystycznego przeprowadzonego przez znajomą matki Ezry, w którą rzekomo wstępuje jej własny mąż, co daje doprawdy komiczny efekt, ale doprawiony nutką groźby ze strony Cobba i sfinalizowany niesmaczną próbą współżycia dwóch iście odrażających wizualnie, a w przypadku mężczyzny również mentalnie, postaci.

Myślę, że wspólne przedsięwzięcie Jeffa Gillena i Alana Ormsby’ego zadowoli wielbicieli kina grozy, nawet pomimo w gruncie rzeczy niewielkiej ilości wizualnej makabry. Odżegnanie od skrajności z wykorzystaniem efektów specjalnych można twórcom wybaczyć, bo „Deranged” posiada inne, równie ważne w tego typu kinie walory. Odrażającą sylwetkę mocno zaburzonego psychicznie mordercy i hieny cmentarnej oraz brudny klimat. Obraz może się również poszczycić naprawdę udanym wykorzystanie czarnego humoru do spotęgowania makabrycznego wydźwięku fabuły, podkreślenia mentalnego upadku antybohatera. Patrząc na całokształt nie potrafię zrozumieć, dlaczego „Deranged” odszedł w zapomnienie. „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną”, obrazowi, który moim zdaniem jedną scenę zaczerpnął z projektu Gillena i Ormsby’ego udało się przebić i przetrwać próbę czasu, a niniejszej pozycji nie, chociaż warstwa techniczna, jak na tak niskobudżetowy film (szacuje się, że kosztował dwieście tysięcy dolarów) tchnie dużym profesjonalizmem, a i płaszczyzna fabularna ma sporo zalet.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz