piątek, 15 lipca 2016

„Zanim się obudzę” (2016)


Jakiś czas po śmierci syna Seana, Jessie i Mark decydują się na adopcję ośmioletniego Cody’ego. Żywiący żywe zainteresowanie motylami chłopiec od razu przekonuje się do nowej rodziny. Jessie i Mark nie posiadają się z radości, ale trochę martwi ich lęk Cody’ego przed snem. Wkrótce odkrywają, że źródłem tego strachu jest niesamowita zdolność chłopca do mimowolnego urzeczywistniania swoich marzeń sennych, które znikają kiedy się budzi. Małżeństwo jest wzruszone przede wszystkim wyśnionym Seanem, ale z czasem Marka zaczynają niepokoić starania żony, aby zaszczepić w umyśle Cody’ego obraz ich syna i długie nocne wyczekiwania na jego wyśnioną sylwetkę. Podczas, gdy Jessie radują zdolności adoptowanego syna, Cody drży na myśl o koszmarach sennych, w trakcie których widzi agresywnego stwora, ale choć bardzo się stara nie potrafi długo powstrzymywać się od zasypiania.

„Absentia”, „Oculus” i „Hush” zwróciły uwagę wielu wielbicieli kina grozy na twórczość Mike’a Flanagana. Chodzą nawet słuchy, że artysta ma zadatki na jednego z najbardziej wartościowych współczesnych twórców gatunku, choć ja wolę się tak nie zapędzać w wieszczeniu przebiegu jego dalszej kariery filmowej. Flanagan z całą pewnością ma talent, ale nie jestem pewna, czy właściwie go spożytkuje. Artysta zaczął już chyba „wpadać w hollywoodzkie sidła” i kręcić na ilość – krótko po dobrym thrillerze pt. „Hush” ukazuje się horror Flanagana „Zanim się obudzę”, a w tym roku ma się jeszcze odbyć premiera kolejnego jego straszaka. Ponadto mamy jeszcze (jak na razie mętną) obietnicę ewentualnego wypuszczenia w najbliższym czasie wyreżyserowanej przez niego adaptacji powieści Stephena Kinga. Czasami co za dużo to niezdrowo i wydaje się, że to powiedzenie znajduje potwierdzenie w najnowszym osiągnięciu Mike’a Flanagana.

„Zanim się obudzę” na podstawie scenariusza równoczesnego reżysera filmu i Jeffa Howarda, który współpracował już z Flanaganem przy „Oculus” początkowo miał być dystrybuowany pod tytułem „Somnia”, ale ostatecznie nazwę zmieniono. Choć widzowie spodziewali się rasowego horroru dostali hybrydę gatunkową, w której można odnaleźć zarówno echa mainstreamowego straszaka, jak i elementy kojarzące się z fantasy i standardowym dramatem. Być może zawiniła kampania reklamowa, nie przygotowując publiki na emocje, jakie będzie się starał rozbudzić w nich ten obraz, bądź wielu widzów zwyczajnie nie potrafiło przekonać się do tego konkretnego połączenia różnych stylistyk, bo „Zanim się obudzę” nie zyskał spodziewanej aprobaty mas. Większość odbiorców było rozczarowanych najnowszym przedsięwzięciem Mike’a Flanagana, czemu się nie dziwię, bo choć częściowo wiedziałam, czego się spodziewać nie podejrzewałam, że warstwa fabularna i wizualna wywoła we mnie wrażenie, jakbym obcowała również z ckliwą bajeczką. Co prawda starającą się wpleść w tę historyjkę elementy stricte horrorowe, ale niestety w moim przypadku bez oczekiwanych rezultatów. „Wiecznie żywy” w kinie grozy motyw adopcji małego chłopca przez starające się pogodzić ze stratą własnego dziecka małżeństwo tym razem nie został poruszony w scenariuszu celem zawiązania wątku o psychopatycznym nieletnim. Flanagan i Howard obrali całkowicie inny, swoją drogą całkiem oryginalny kierunek, który obiecywał naprawdę nieliche wrażenia. Jak się okazało tylko obiecywał. Już początkowe manifestacje mocy chłopca kazały przypuszczać, że głównym celem twórców nie jest próba zaniepokojenia odbiorców. Co gorsza, sekwencje z kolorowymi motylkami pojawiającymi się w nocy w domu Marka i Jessie oraz rozradowaną postacią ich zmarłego syna zostały nazbyt rozciągnięte w czasie, sprawiając wrażenie motywu przewodniego filmu. Nie licząc nieumiejętnie obliczonych w czasie, a co za tym idzie nieskutecznych jump scen długie wstępne sekwencje nie oferują niczego godnego uwagi osobom, którzy oczekują rasowego horroru. Warstwa dramatyczna jest aż nazbyt sztampowa – ot mamy małżeństwo, które stara się pogodzić ze stratą synka i wywiązać się z roli kochających rodziców adoptowanego chłopca. Do czasu odkrycia jego niesamowitych zdolności, które dają im możliwość ponownego ujrzenia zmarłego dziecka. Jessie, przekonująco wykreowana przez Kate Bosworth zdecydowanie gorzej radzi sobie ze stratą. Pragnienie zobaczenia, usłyszenia i przytulenia Seana jest w niej tak silne, że w końcu nieodpowiedzialnie zaczyna wykorzystywać Cody’ego, zapominając o jego uczuciach. Mark, równie przyzwoicie zagrany przez Thomasa Jane’a ma trzeźwiejsze spojrzenie na całą tę nietypową sytuację, dostrzegając coś niewłaściwego w uporczywym dążeniu żony do zaszczepienia w umyśle Cody’ego obrazu ich zmarłego syna. Losy całej trójki, w oderwaniu od tej całej fantastycznej otoczki, do pewnego momentu śledzi się całkiem bezboleśnie, a zwłaszcza niepokojące zachowanie coraz bardziej rozchwianej emocjonalnie Jessie. Jednak w pierwszych partiach największym problemem były dla mnie przekoloryzowane, ckliwe obrazki urzeczywistnionych spokojnych marzeń sennych Cody’ego. Wprost nie mogłam się doczekać wykorzystania tego znakomitego pomysłu w stylistyce horroru. A musiałam niestety uzbroić się w cierpliwość, bo Flanaganowi nieśpieszno było do tego konkretnego gatunku. I w sumie słusznie, bo jak w końcu, po naprawdę długim oczekiwaniu w fabułę zaczęły wkradać się wątki typowe dla kina grozy pożałowałam, że nie poprzestano na konwencji fantasy przeplatanej z dramatem.

W przeciwieństwie do zaślepionej pragnieniem ujrzenia zmarłego syna Jessie, już z chwilą wyjawienia przez twórców niezwykłego talentu Cody’ego (znakomita kreacja Jacoba Tremblaya) widzowie powinni uczulić się na ewentualne koszmary senne chłopca. Zachowanie ośmiolatka, za wszelką cenę starającego się zwalczyć zmęczenie, każe przypuszczać, że wyśnione przez niego zagrożenie może w rzeczywistości wyrządzić ludziom wielką krzywdę. Owe niebezpieczeństwo wprowadzano stopniowo, najpierw w formie niewiele mówiących migawek i rysunków Cody’ego przedstawiających łysego, nagiego stwora z wyłupiastymi oczami, nieco przypominającego wyobrażenia Szaraków, później w długich, dosłownych manifestacjach, będących wynikiem starań przede wszystkim twórców efektów komputerowych i nieoferujących mi niczego poza brakiem realizmu i swoistą bajkowością, zamiast pożądanej atmosfery grozy. Moim zdaniem jedyne jako tako udane są kreacje maszkar z pustymi oczodołami, które przed konfrontacją z mocą Cody’ego były zwyczajnymi ludźmi przebywającymi w jego otoczeniu. Teraz egzystują w jego koszmarach sennych w formie upiornych żywych trupów, towarzysząc swojemu oprawcy, czyli efekciarskiemu stworkowi. Gdyby ktoś myślał, że Mike Flanagan zastąpił początkową ckliwość zdecydowanymi próbami straszenia pragnę wyprowadzić go z błędu. Na pierwszym planie nadal mamy rodzinne tragedie, a szczególnie wzruszające dzieje małego chłopca, borykającego się z przekleństwem, a nie jak na początku myślała Jessie wspaniałym darem, którego należy pielęgnować. I nadal pojawiają się fantastyczne, choć bardziej mroczne obrazki marzeń sennych chłopca, które wbrew staraniom twórców jednak nie były w stanie zasiać we mnie choćby ziarna niepokoju. Włącznie z najbardziej efekciarską, dynamiczną końcówką, sfinalizowaną wątkiem niby żywcem wyjętym z jakiejś dineyowskiej animacji.

Jeśli Mike Flanagan poprowadzi swoją dalszą filmową karierę ścieżką zaprezentowaną w „Zanim się obudzę” to nie wróżę mu dużego poklasku od wielbicieli czystego kina grozy. Ale kto wie, może wówczas zgromadziłby wokół siebie fanów dark fantasy lub dramatów fantastycznych, którzy oczekują od filmów przede wszystkim lekkiego wzruszenia i nutki efekciarstwa. Ja mam jednak nadzieję, że to jedynie „wypadek przy pracy” i Mike Flanagan w swoich kolejnych przedsięwzięciach wróci do estetyki horroru, oszczędniej wykorzystując zdobycze nowoczesnej technologii.

4 komentarze:

  1. A ja myślę, że siła Flanagana tkwi w tym, że nie wiadomo czego się spodziewać w jego filmach. Już zaczynając od "Absentii" zawsze mnie zaskoczą czymś nowym. Poszedłem do kina na horror, a obejrzałem chwytającą za serce historię (bynajmniej ckliwą bajeczkę) i wcale nie żałuję. 8/10.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak dla mnie wiele było tutaj bajkowości i ckliwości, ale jak zaznaczyłam powyżej nie tylko. Jednym to przypasi innym nie, taki urok kinematografii;)

      Usuń
  2. Mi się film podobał, niestety seans psuła mi dziura fabularna. SPOILER Po Zolpidemie dzieciak raczej nie miał by tak konkretnych snów :P KONIEC SPOILERA

    OdpowiedzUsuń
  3. Pomysł super (właśnie wczoraj obejrzeliśmy), ale baaardzo się to wszystko dłużyło.

    OdpowiedzUsuń