czwartek, 11 sierpnia 2016

„Jad” (2005)


Eden Sinclair planuje wyjechać z rodzinnego małego miasteczka, aby studiować w Nowym Jorku. Jej chłopak Eric jest temu przeciwny. Pewnej nocy zaskakuje dziewczynę w drodze z pracy do domu, starając się skłonić ją do zmiany decyzji. Kiedy rozmawiają obok nich dochodzi do wypadku samochodowego z udziałem właściciela stacji benzynowej, Raya Sawyera i kapłanki voodoo. Tuż przed śmiercią kobieta skłania Raya do wydostania walizki z jej samochodu. Gdy mężczyzna próbuje spełnić jej prośbę z walizki wydostają się węże i zabijają go. Przybyła na miejsce zdarzenia wnuczka zmarłej kapłanki voodoo, Cece, jest przerażona na wieść o wydostaniu się węży, co alarmuje Eden. Nazajutrz, gdy do publicznej wiadomości przedostaje się informacja, że ciało Raya Sawyera zniknęło z kostnicy, a koroner i jeden z policjantów zostali zamordowani Sinclair nabiera pewności, że mieszkańcom miasteczka grozi jakieś niepojęte niebezpieczeństwo. Wraz ze znajomymi wyrusza więc do domu babci Cece, aby skłonić dziewczynę do wyjaśnień. Ich śladem podąża ożywiony Ray Sawyer.

Jim Gillespie zaczął swoją, jak na razie krótką przygodę z pełnometrażowym kinem grozy od teen slashera w Polsce znanego pod tytułem „Koszmar minionego lata”, który zyskał sporo wielbicieli i doczekał się jak do tej pory dwóch kontynuacji. Nic więc dziwnego, że jego następny teen slasher, „Jad”, rozbudził nadzieję u niejednego sympatyka rąbanek, tym bardziej, że jednym z producentów filmu był Kevin Williamson, scenarzysta między innymi pierwszej, drugiej i czwartej części osławionego „Krzyku” i właśnie „Koszmaru minionego lata”. Scenariusz „Jadu” był wspólnym dziełem Flinta Dille’a, Johna Zuura Plattena i Brandona Boyce’a (ten ostatni kilka lat wcześniej stworzył m.in. scenariusz „Ucznia szatana”, na kanwie minipowieści Stephena Kinga). A więc przynajmniej trzy nazwiska mogły przyciągnąć przed ekrany długoletnich wielbicieli kina grozy, nawet jeśli owe przedsięwzięcie nie było jakoś szumnie reklamowane.

Moim zdaniem kluczem do sukcesu „Koszmaru minionego lata” była fabularna prostota - zainspirowana popularną urban legend nieskomplikowana historyka, która wydobywała istotę filmów slash, bez przesadnych udziwnień w warstwie tekstowej. Dille, Platten i Boyce chcieli natomiast trochę pokombinować (żeby nie rzec przekombinować). Z jakiegoś powodu nie zadowalała ich fabularna prostota poprzedniego teen slasherowego przedsięwzięcia Jima Gillespie, dlatego też zamiast postawić na żyjącego zamaskowanego mordercę postanowili stworzyć powstałą z martwych kreaturę opętaną duszami złych osobników uosabianymi przez węże i podlać to wszystko kultem voodoo. I może takie udziwnienia zdałyby egzamin (wszak już choćby „Koszmar z ulicy Wiązów” udowadnia, że eksperymentowanie z konwencją slasherów może wypaść diablo atrakcyjnie), gdyby nie rozczarowująca forma. Scenariusz zakładał jedynie szczątkowe zarysowanie osobowości protagonistów: młodych zaprzyjaźnionych ludzi, którzy stają się głównym celem „maszynki do zabijania”. Tak więc o potencjalnej final girl, Eden Sinclair (całkiem znośna kreacja Agnes Bruckner, oczywiście na tyle na ile się dało w przypadku tak miałkiej postaci) wiemy jedynie tyle, że bardzo przeżywa niegdysiejszą śmierć ojca, pracuje w barze z fast foodami, ale planuje wyjazd na studia w Nowym Jorku i z tego powodu wchodzi w konflikt ze swoim chłopakiem, Erickiem (również zadowalający warsztat Jonathana Jacksona), który chce ją trzymać blisko siebie. W barze dziewczyna pracuje razem ze swoją najlepszą przyjaciółką, Rachel, o której dowiadujemy się tylko tyle, że jest dużym oparciem dla głównej bohaterki i spotyka się z synem miejscowego dziwaka, Raya Sawyera, który ma mu za złe, że w ogóle się nim nie interesuje. Oprócz wymienionych, w filmie pojawiają się jeszcze trzy nastoletnie postacie, które znalazły się na planie chyba tylko po to, żeby odegrać rolę „pożywki dla zmartwychwstałej kreatury” i oczywiście wnuczka zmarłej kapłanki voodoo, Cece - ukrywająca się w chronionym zaklęciami domu staruszki, najbardziej zorientowana w całej sytuacji, ale niedysponująca mocą, która mogłaby pomóc w zapobieżeniu rzezi. W slasherach brak zagłębiania się w psychikę bohaterów nie jest niczym nadzwyczajnym, ale oglądałam już wiele horrorów wpisujących się w ten nurt, które dużo silniej przekonały mnie do protagonistów – twórcy tych obrazów potrafili wykrzesać ze mnie sympatię do pozytywnych postaci nawet takimi szczątkowymi, sztampowymi rysami psychologicznymi. W „Jadzie” ta sztuka się nie udała, głównie za sprawą nazbyt okrojonego wstępu i swoistego „skakania” z bohatera na bohatera. Przekombinowany, miejscami celowo „szarpany” montaż również nie pomagał należycie zaangażować się w akcję, tym bardziej, że głównie na tej „atrakcji” budowano dramaturgię podczas scen mordów, rezygnując z dłuższych, klimatycznych wstępów.

Jim Gillespie chciał chyba wzorem „Koszmaru minionego lata” minimalistycznie podejść do scen mordów, ale do tego celu najczęściej wykorzystywał moim zdaniem najgorszy z możliwych zabiegów, zaciemniając większość drastycznych szczegółów. Gdyby jeszcze ta technika dotyczyła tylko rzeczonych sekwencji eliminacji ofiar nie czułabym aż takiej irytacji, ale pozostałe wydarzenia mające miejsce nocą miejscami również były mało widoczne. Zdecydowanie najlepiej wypadły ujęcia mające miejsce w domu zmarłej babci Cece, zgrabnie operujące bladym oświetleniem, ale sceny rozgrywające się na zewnątrz aż prosiły się o odrobinę większą ingerencję reflektorów. Wówczas lepiej mogłabym się przyjrzeć w moim mniemaniu najbardziej pomysłowemu pozbawieniu życia dziewczyny, tj. nabiciu jej na gałęzie, ale przede wszystkim zapewne silniej zaangażowałabym się w dramatyczne położenie walczących o życie młodych ludzi, bo w takim kształcie większość energii musiałam poświęcić na wyławianie z gęstych ciemności zarysów ich sylwetek zamiast jakbym chciała czynienia prób wczucia się w ich sytuację. Wracając jednak do scen mordów, poza wspomnianym ujęciem z gałęziami całkiem pomysłowo jawi się jeszcze zabójstwo z wykorzystaniem sprayu do samochodów, ale ku mojemu ubolewaniu twórcy nie zdecydowali się pokazać efektu zetknięcia się ofiary z owym narzędziem zbrodni. Pozostałe sceny mordów są już mało innowacyjne, chyba że za takowe uznać podcinanie gardła, dziurawienie rękami ciała chłopaka, czy przebicie głowy – takich mało odkrywczych w zamyśle krwawych ujęć jest więcej i we wszystkich przypadkach oszczędzono widzom szczegółowego widoku makabry. Jako taki potencjał przebijał jedynie z postaci mordercy, aczkolwiek ciekawie wypadł jedynie pomysł wskrzeszenia miejscowego dziwaka mającego swoje korzenie w kulcie voodoo, bo zarówno węże uosabiające dusze złych ludzi, które opętały trupa, jak i wygląd rzeczonej milczącej „maszynki do zabijania” jawiły się nazbyt efekciarsko, żeby wykrzesać ze mnie jakieś żywsze emocje. Na rezultat starań twórców efektów specjalnych patrzyłam raczej z obojętnością, zastanawiając się, czy Gillespie naprawdę miał nadzieję, że coś takiego zaniepokoi wielu odbiorców i czy naprawdę liczył, że los tak nieudolnie sportretowanych młodych ludzi obejdzie pokaźne grono widzów. Parę osób zapewne przekonał, ale raczej wątpię, żeby taka koncepcja skradła serca większości odbiorców.

Nie jestem przekonana, czy „Jad” jest dobrą propozycją nawet dla fanów teen slasherów, nie wspominając już o szerszej grupie odbiorców. W każdym razie ja lubię nieskomplikowane rąbanki, ale ten konkretny projekt do mnie nie przemówił. Z drugiej jednak strony mój gust nie jest żadnym wyznacznikiem, moje spojrzenie na kino grozy często nie odzwierciedla zapatrywań ogółu. Akurat ten przypadek przez większość opiniujących został przyjęty negatywnie, ale to nie oznacza, że absolutnie każdy spisze tę produkcję na straty. Od rekomendacji się wstrzymam, ale na własną odpowiedzialność można próbować – a nuż odnajdzie się w „Jadzie” coś zjawiskowego, czego ja nie dostrzegłam.

1 komentarz:

  1. Tak właśnie myślałam, że się u Ciebie dzisiaj pojawi ta recenzja :) Dla mnie kiepsko, kiepściutko. I masz rację z tymi ujęciami i nie pokazywaniem tych bardzie "krwistych", Do "Koszmaru..." się nie umywa.

    OdpowiedzUsuń