sobota, 13 sierpnia 2016

„Shelley” (2016)


Duńskie małżeństwo, Louise i Kasper, zatrudnia pomoc domową w osobie Rumunki Eleny, która pragnie zarobić na mieszkanie dla siebie i swojego pięcioletniego syna, który został w kraju z jej matką. Louise i Kasper mieszkają nad jeziorem, z dala od dużych skupisk ludzkich. Nie mają elektryczności, ani bieżącej wody, choć nie narzekają na niedostatki finansowe. Elena szybko się z nimi zaprzyjaźnia, a po jakimś czasie Louise przedstawia jej nietypową propozycję. Obiecuje, że wraz z Kasperem kupią jej mieszkanie, jeśli zgodzi się zostać surogatką. Przed laty pracodawcy Eleny starali się o dziecko, ale Louise nie była w stanie donosić ciąż. W końcu lekarze usunęli jej macicę, przedtem jednak na jej życzenie zamrażając jajeczka. Elena zgadza się urodzić dziecko Louise i Kaspera, ale niedługo po sztucznym zapłodnieniu nabiera pewności, że istota, którą nosi w łonie próbuje ją skrzywdzić.

Nie jest prawdą, że współczesne kino grozy oferuje widzom jedynie efekciarskie twory z dynamicznymi fabułami, choć można nabrać takiego przekonania, jeśli jest się na bieżąco jedynie z rozreklamowanymi produkcjami rozpowszechnianymi w kinach na dużą skalę. Jednak obok tych wysokobudżetowych, widowiskowych horrorów wciąż, choć w mniejszej ilości, pojawiają się minimalistyczne obrazy, starające się zaniepokoić odbiorców w sposób częściej spotykany w kinie grozy z XX wieku. Duńsko-szwedzki horror „Shelley” będący pełnometrażowym debiutem Aliego Abbasi jest właśnie takim stonowanym, niszowym dziełem. Scenariusz reżyser spisał do spółki z Maren Louise Kaehne, już samym pomysłem wyjściowym zjednując sobie niejednego krytyka. Najważniejsza jest jednak forma ich przedsięwzięcia, sposób w jaki przełożyli warstwę tekstową na język filmu.

Ilekroć pojawia się jakiś horror traktujący o ciąży, która ma negatywny wpływ na matkę odbiorcy dopatrują się w nim podobieństw do „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego, co tylko udowadnia, że owe dzieło miało ogromny wpływ na kino grozy. Właściwie każda opinia na temat „Shelley”, z którą się zetknęłam forsowała pogląd, że Abbasi i Kaehne silnie inspirowali się „Dzieckiem Rosemary” i nie zdziwiłabym się, gdyby tak było, chociaż motyw potencjalnego niebezpiecznego stworzenia, który rychło ma się narodzić przedstawili w zgoła odmienny sposób. Podczas, gdy w „Dziecku Rosemary” mieliśmy do czynienia z wielkomiejską paranoją, akcja „Shelley” miała miejsce głównie w zacisznym, zdominowanym przez Naturę duńskim zakątku. Niewielka chatka usytuowana nieopodal często zamglonego jeziora w otoczeniu drzew to zdecydowanie chwytliwa sceneria dla horroru, zwłaszcza tak minimalistycznego. Na początku twórcy w prosty, acz jakże intrygujący sposób portretują miejsce akcji. Zdjęcia krajobrazów naprzemiennie pokazywane w zbliżeniach i oddaleniach, sfinalizowane osnuciem jednej wizualnej wstawki krwistą czerwienią wprowadzają w złowieszczy klimat filmu, konsekwentnie podtrzymywany w kolejnych partiach. Właściwa akcja „Shelley” zostaje zawiązana tuż po wspomnianych wstępnych nastrojowych zdjęciach, sekwencją przyjazdu młodej Rumunki, Eleny, do cichego zakątka, w którym mieszkają jej pracodawcy, Louise i Kasper. Biorąc pod uwagę fakt, że są to raczej majętni ludzie, a przynajmniej tacy, którzy nie narzekają na niedobór gotówki na początku może dziwić ich sposób życia – egzystowanie w harmonii z Naturą, bez korzystania z takich technicznych dobrodziejstw, jak bieżąca woda, czy elektryczność oraz pozyskiwanie żywności z własnych upraw. Elena podejrzewa, że jest to pochodną lęku Louise przed zdobyczami cywilizacyjnymi, ale postępowanie jej pracodawców można tłumaczyć również tęsknotą za prostym, monotonnym życiem i pragnieniem pojednania z przyrodą. Nie wiem, czy niemalże pustelniczy tryb życia Louise i Kaspera miał uczulić widzów na ich postacie, bo filozofia, jaką wyznaje w szczególności kobieta mnie osobiście nie nastrajała do nich antypatycznie. Pokładająca głęboką wiarę w energię życiową Louise, przekonanie, że zaprzyjaźniony znachor jest władny kontrolować jej przepływ sprawiała, że kobieta jawiła się nieco ekscentrycznie, ale nie na tyle, żeby w mojej głowie odezwały się „dzwonki alarmowe”. Dalsza część seansu kazała mi przypuszczać, że Abbasi w przeciwieństwie do „Dziecka Rosemary” nie starał się wzbudzić w widzach poczucia, że jakieś zagrożenie czyha na Elenę ze strony jej pracodawców tylko ich dziecka, które nosi w łonie. Ale tylko w ułamku, bo zdecydowanie największy nacisk położył na demonizowanie Eleny. Zauważalnie pragnął przekonać odbiorcę, że rola surogatki ma zgubny wpływ na jej psychikę, że mentalnie kobieta nie była przygotowana na zadanie, jakiego się podjęła, przez co zaczęła pałać głęboką nienawiścią do istoty, którą nosiła w łonie. Można się tutaj doszukiwać przestrogi przed sztucznym zapłodnieniem, przed funkcją surogatki i mrożeniem jajeczek, ale nie sądzę, żeby takie spojrzenie na fabułę było jedynym właściwym, nie jestem przekonana, że scenarzyści koniecznie chcieli wymierzyć oskarżycielski palec w stronę tych praktyk. Ciągłe zmęczenie, koszmary senne (które można było sportretować w bardziej dobitny sposób, na modłę najlepszej onirycznej,  diablo realistycznej sekwencji z zakrwawioną kobietą) i problemy skórne sprawiają, że Elena z tętniącej życiem kobiety przeobraża się we wrak człowieka – otępiały wzrok, podkrążone oczy i liczne zadrapania na skórze razem wypadają bardzo wiarygodnie, wręcz odrzucają od jej osoby, co jak podejrzewam było celem twórców „Shelley”. Charakteryzatorzy bez wątpienia wykonali kawał dobrej roboty, ale podejrzewam, że ich wkład w film nie porażałby z taką mocą, gdyby nie powolna narracja ukierunkowana na emocje, kameralność wytworzona nie tylko za pośrednictwem zacisznej scenerii, ale również licznych zbliżeń na postacie znajdujące się w małych pomieszczeniach, generujących klaustrofobiczną aurę. Odtwórczyni roli Eleny, Cosmina Stratan, co prawda nieco drażniła mnie „kwadratową” dykcją, ale już jej mimika idealnie wpasowała się w charakter tej postaci, zwłaszcza gdy zaczęła wykazywać skrajną niechęć do dziecka noszonego w łonie.

W „Shelley” widać wyraźny podział na dwie części – każda ukierunkowana jest na inny rodzaj emocji. UWAGA SPOILER Podczas, gdy pierwsza w głównej mierze bazowała na estetyce typowej dla thrillerów psychologicznych, druga jest już rasowym horrorem KONIEC SPOILERA aczkolwiek pozbawionym „niespodzianek”, do których przywykli odbiorcy hollywoodzkich tworów. Minimalistyczna forma, w której nie uświadczymy tradycyjnych jump scenek, czy wygenerowanych komputerowo maszkar została utrzymana. Zarówno warstwą techniczną, jak i tekstową twórcy oddawali hołd nastrojowym horrorom z XX wieku, bazując na ogranym motywie, ale w tak wysmakowany sposób, że efekt powinien zadowolić wielbicieli kina grozy z dawnych lat. Chociaż może nie w pełni - może podobnie, jak mnie zabraknie im momentów szczytowej grozy (jest ich za mało), stopniowania napięcia i potęgowania klimatu, bowiem odnosi się wrażenie, że prawie przez cały seans utrzymywano je na zbliżonym poziomie, a przecież z powodzeniem można było odrobinę podnieść emocje samą atmosferą, bez konieczność uciekania się do efekciarskich wstawek. Nie jest to mankament aż takiej wagi, żebym uznała „Shelley” za twór nieudany, bo złowieszczy klimat przez cały czas towarzyszy bohaterom filmu, oddziałując również na widza, drobny niedosyt pojawia się jedynie w kwestii jego stopniowania. I może trochę w warstwie tekstowej – nie wiem, czy fabuła nie porażałaby z większą siłą, gdyby zdecydowano się na niedopowiedzenie, tym samym zmuszając odbiorców do głębszych przemyśleń, ale z drugiej strony kształt, jaki przybiera w drugiej części seansu również do jakichś ogromnie rozczarowujących nie należy.

Po tym co zobaczyłam uważam, że Ali Abbasi jest dobrze rokującym reżyserem i scenarzystą, że ma szansę zaistnieć w światku kina grozy, jeśli tylko będzie trzymał się sznytu zaprezentowanego w „Shelley”. Nie mam wątpliwości, że ta pozycja przejdzie w Polsce bez większego echa, podejrzewam nawet, że znuży pokaźne grono widzów, ale mam nadzieję, że znajdzie chociaż maleńki podatny grunt w osobach wielbicieli niszowego, minimalistycznego kina grozy. Nie jest to produkcja pozbawiona mankamentów, ale wydaje mi się, że znajdą się osoby, które podobnie jak ja uznają, że plusów jest zdecydowanie więcej. Pewnie nie będzie ich wiele, ale też nikt nie mówi, że „Shelley” została nakręcona z myślą o szerokiej publiczności.

7 komentarzy:

  1. Cześć.
    Jestem świeżo po seansie. Na wstępie dziękuję za rekomendację; to dzięki Tobie zauważyłem i obejrzałem ten film.
    Film oceniam zdecydowanie na plus, mimo, jak zauważyłaś,że brakuje mu kilku szlifów w pewnych składowych.
    Po raz kolejny europejskie kino grozy zapewniło mi solidną ucztę, po przejedzeniu amerykańskim fast foodem.
    Nawiązanie do filmu Polańskiego..Oczywiście przemknęło mi przez głowę, ale aden sposób nie zespuło zabawy. Natomiast atmosfera, gęsta od psychologicznych akordów, nastojowa , subtelna i skromna ścieżka dzwiękowa przywodzi mi na myśl inny film. Mianowicie "Widzę, widzę !" ,też zresztą dzięki Twojemu blogowi znalezionemu. Wychodzi na to że jestem chyba miłośnikiem kina z poza głównego nurtu ;).

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie inspiracje, powtarzalność motywów same w sobie nie przeszkadzają - zależy jak się to przedstawi, a w "Shelley" jak dla mnie dobrze to wyszło, no i też nie można tutaj mówić o jakimś bezrozumnym kopiowaniu, bo różnice jednak są.
      Super, że film się spodobał i cieszę się, że mogłam się przydać;)

      Usuń
    2. Mimo, że nie zawsze mój gust pokrywa się z Twoim w 100%, nie jeden raz znalazłem tu coś interesującego dla siebie. Dzięki za ten blog.

      Usuń
  2. Dopiero teraz przyjrzałem się plakatowi.. Dość , hmm, niefortunny (patrz Dziecko Rosemarry)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten wózeczek ewidentnie ,,zerżnięty'' z Dziecka Rosemary :D Toć to jawne nawiązanie, na pewno się z tym nie kryją... Nie jestem na bieżąco z horrorami, więc wchodzę sobie na Twoją stronkę i widzę, że kolejny europejski straszak, o którym nic bym nie wiedział, gdyby nie recenzja na blogspocie. Ostatnio stało się to nagminne. Ciekawe tytuły przepadają w ogniu reklam...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak macie rację, plakat oryginalny nie jest.
      Eee tam, pewnie prędzej, czy później tytuł obiłby Ci się o uszy. Mam tylko nadzieję, że film Cię nie zawiedzie, bo będzie na mnie;)

      Usuń
  4. Gdyby nie znachor obstawiałabym wytłumaczenie w stylu "Dark circles", zwłaszcza po zachowaniu Kaspera.
    Film zdecydowanie nastrojowy i nie dla wszystkich.
    Po takich seansach utwierdzam się w moim lęku przed noworodkami :P

    OdpowiedzUsuń