niedziela, 7 sierpnia 2016

Simon Beckett „Zimne ognie”


Właścicielka małej agencji marketingowej, Kate Powell, od bolesnego rozstania z byłym przełożonym świadomie nie angażuje się w związki z płcią przeciwną. Poświęca się głównie pracy, w której odnosi duże sukcesy, a czas wolny spędza z najlepszą przyjaciółką, Lucy i jej rodziną. Ale choć nie chce z nikim się wiązać, pragnie mieć dziecko. Decyduje się więc na sztuczne zapłodnienie, ale najpierw wybiera klinikę, która pozwoli jej samej wybrać dawcę nasienia, ponieważ chce mieć pewność, że dziecko otrzyma dobre geny. Na jej ogłoszenie o poszukiwaniu dawcy zamieszczonym w gazetach i na stronach internetowych odpowiada jedynie psycholog kliniczny, Alex Turner. Spotkania z nim uświadamiają Kate, że jest sympatycznym, acz nieśmiałym mężczyzną, w pełni akceptującym fakt, że nie będzie miał żadnych praw do dziecka. Kobiecie wydaje się, że jest idealnym kandydatem do roli dawcy nasienia, zapomina jednak, że tak naprawdę nic o nim nie wie, że w jej życie wkroczył nieznajomy, który niekoniecznie musi być taki, jaki wydaje się na pierwszy rzut oka.

Simon Beckett jest brytyjskim pisarzem, który międzynarodową sławę zyskał dzięki serii thrillerów, którego głównym bohaterem jest antropolog, David Hunter, zapoczątkowanej powieścią pt. „Chemia śmierci”. Wcześniej jednak napisał kilka innych utworów, między innymi „Zimne ognie”, po raz pierwszy wydane w 1997 roku. Książka nie cieszyła się taką poczytnością, jak cykl o Davidzie Hunterze, ale mimo tego wydawca skłonił Becketta, żeby uwspółcześnił tę pozycję. Nową wersję „Zimnych ogni” pierwotnie wypuszczono na rynek w 2015 roku, a w Polsce ukazała się w następnym roku. Wydawca Becketta pewnie miał nadzieję, że popularyzacja nazwiska autora, która zaistniała za sprawą jego opus magnum, cyklu thrillerów o Davidzie Hunterze, sprawi, że nowe uwspółcześnione wydanie „Zimnych ogni” lepiej się sprzeda niż pod koniec lat 90-tych XX wieku. I najprawdopodobniej tak będzie, choć z opinii czytelników zaznajomionych z najpopularniejszym pisarskim dokonaniem Becketta przebija przekonanie, że „Zimne ognie” nie dorównują serii o Davidzie Hunterze. Czego nie jestem w stanie sama ocenić, gdyż omawiana powieść była moim pierwszym spotkaniem z twórczością Simona Becketta.

„Zimne ognie” to thriller psychologiczny, bazujący na całkiem innowacyjnym wątku przewodnim. Zamiast wykorzystywać sztampowy motyw nowo poznanego mężczyzny, w którym zakochuje się główna bohaterka, niezdająca sobie sprawy z zagrożenia, Beckett  decyduje się na nowo poznanego kandydata na dawcę nasienia, pozostałe elementy intrygi pozostawiając jednak w konwencjonalnym kształcie. Fabułę dostosowano więc do prawideł utworów traktujących o stalkerach, aczkolwiek wzbogacono ją swoistą świeżością, w takiej ilości, żeby nie odkształcić znanego schematu, nie dać czytelnikom poczucia niepotrzebnego zagmatwania. Beckettowi zauważalnie bardzo zależało na wysokim stopniu realizmu, stworzeniu historii, która mogłaby wydarzyć się w rzeczywistości, a nie ciągłym zaskakiwaniu odbiorców coraz to bardziej zdumiewającymi, ale po namyśle również nieprawdopodobnymi zwrotami akcji. Dlatego też dostajemy bardzo zwyczajne tło wydarzeń, napędzane w tego typu literaturze całkiem innowacyjnym akcentem, ale nie na tyle wymyślnym, żeby nie mógł mieć miejsca w rzeczywistości. Postacie pojawiające się na kartach „Zimnych ogni” niczym szczególnym nie odstają od przeciętnych obywateli, których możemy spotkać w prawdziwym życiu, mogą też stanowić przekrój nas samych - możemy odnaleźć w nich kilka swoich cech. W thrillerach psychologicznych nieprzejaskrawione portrety protagonistów, kreacje sprzyjające utożsamianiu się z nimi są bardzo ważne, bo właściwie tylko wówczas możemy w pełni zaangażować się w ich dramat, dostać przynajmniej namiastkę tragedii, jaka ich spotkała. Wszelkie udziwnienia, uporczywe dążenie do stworzenia maksymalnie oryginalnych sylwetek kosztem niskiej wiarygodności w przypadku postaci pojawiających się w thrillerach psychologicznych są niewskazane, z czego Beckett chyba doskonale zdawał sobie sprawę, bo sportretował naprawdę realistyczne jednostki, dzięki czemu ich losy nie były mi obojętne. Do szczegółowego zobrazowania osobowości i codzienności bohaterów, a ściślej Kate Powell i w pewnym stopniu również jej przyjaciółki Lucy, potrzebował jednak czasu, co miało swoje dobre i złe strony. Początkowo wyczerpujące podejście do przede wszystkim życia głównej bohaterki niosło same superlatywy. Zwyczajna codzienność, zdominowana przez pracę, z krótkimi spotkaniami z najlepszą przyjaciółką i jej rodziną, finalizowana powrotami do nie licząc kota pustego mieszkania w starej kamienicy stosunkowo szybko dała nam całościowy ogląd monotonnej egzystencji głównej bohaterki. Beckett dobitnie daje czytelnikom do zrozumienia, że poświęcanie się karierze kosztem życia osobistego jest świadomym wyborem, następstwem jakiegoś niegdysiejszego zawodu miłosnego i w pewnym stopniu wyrazem nonkonformistycznej postawy głównej bohaterki. To ostatnie zdecydowanie najbardziej przekonało mnie do tej postaci – uparte podążenie własnymi ścieżkami, negacja narzucanych przez społeczeństwo wartości, nawet wówczas, gdy generuje to krytykę z ust najbliższych. Kate Powell, nie bacząc na potencjalne niebezpieczeństwo, nie licząc się z finansowymi kosztami i mając w poważaniu to co powiedzą inni decyduje się na sztuczne zapłodnienie, bo jej marzeniem jest mieć dziecko, ale nie jest zainteresowana tradycyjnym modelem rodziny. Wyraz owym powszechnie przyjętym zasadom ochoczo daje jej przyjaciółka, Lucy, której egzystencja stanowi modelowy przykład konserwatywnego podejścia do życia – zapracowany mąż, dwójka uroczych dzieci, przytulne lokum w Londynie i ona w roli gospodyni domowej, niezainteresowana budowaniem własnej kariery zawodowej. Innymi słowy zupełne przeciwieństwo karierowiczki Kate Powell, dla której najważniejsza jest całkowita niezależność, realizowanie się w zawodzie, w którym czuje się najlepiej i oczywiście samotne wychowywanie dziecka. Na przykładzie tych dwóch kobiecych postaci Beckett zgrabnie przedstawił konflikt wartości, ścieranie się dwóch różnych światopoglądów, tym bardziej atrakcyjne, że jeśli przyjąć, iż Lucy symbolizuje tradycyjne wartości rodzinne i połączyć to z jej uporczywym dążeniem do nagięcia Kate do swojej woli, w podtekście autor może dawać do zrozumienia, że w taki oto sposób indywidualizm próbuje być tłamszony przez narzucane przez społeczeństwo wartości. Nie krytykuje tradycyjnego modelu rodziny, właściwie to nawet wskazuje na jego plusy, ale gdzieś w tle zapytuje również, czy konieczne jest narzucanie każdemu jednego sposobu na życie. Po czym daje do zrozumienia, jak miłość może zmienić dany pogląd oraz przewrotnie w pewnym stopniu daje wyraz niebezpieczeństwu, jakie może stwarzać pragnienie odejścia od tradycyjnego modelu rodziny. Ale tylko w pewnym stopniu, bo w końcu taki sam los mógłby spotkać główną bohaterkę, gdyby weszła w tradycyjny związek z nowo poznanym mężczyzną, bez zamieszczania ogłoszenia o poszukiwanym dawcy nasienia.

O ile początkowe zarysowanie życiowej sytuacji głównej bohaterki i w największym stopniu jej najbliższej przyjaciółki, nakreślenie swoistego konfliktu światopoglądowego, jaki wkradł się w ich relację i oczywiście szczegółowe zgłębienie ich osobowości, z równoczesnym akcentowaniem monotonni życia codziennego, Beckett przedstawił na tyle wprawnie, że z łatwością zaangażowałam się w lekturę, o tyle niepotrzebne przeciągnięcie rozwinięcia akcji odrobinę mnie znużyło. Mowa o wydarzeniach mających miejsce tuż po znalezieniu przez Kate dawcy nasienia – szczegóły procedury sztucznego zapłodnienia, któremu ma zamiar poddać się główna bohaterka i jej relacje z nowo poznanym mężczyzną są zdecydowanie za długie i pozbawione wyraźnych, zróżnicowanych prób wygenerowania emocjonalnego napięcia, bo sam fakt, iż Powell tak bardzo zbliżyła się do w gruncie rzeczy nieznajomego mężczyzny nie wystarczył, żeby podnieść poziom adrenaliny. Nieco lepiej sytuacja prezentowała się, gdy Alex Turner zaczął wykazywać wyraźne oznaki oderwania od rzeczywistości, aczkolwiek te ustępy były tak sporadyczne i w takim stopniu przysłonięte akcentami romantycznymi, że z czasem zaczęłam tracić cierpliwość. Oczywiście nakreślenie sytuacji, w jakiej znalazła się główna bohaterka, wyłuszczenie jej kontaktów z Turnerem było konieczne, wszak gdyby nie one to wątki zawarte w ostatniej partii książki nie miałyby racji bytu, ale z powodzeniem można było je skrócić, jednocześnie rozbudowując motyw stalkera. Bo los, jaki z czasem spotyka Kate Powell jawi się tak elektryzująco, w tak interesujący, diablo trzymający w napięciu sposób unaocznia czytelnikom, jakie piekło może komuś zgotować prawdziwie zdeterminowana jednostka również z wykorzystaniem Internetu, że aż chciałoby się dłużej o tym poczytać. Owszem, szczegóły z życia napastnika z łatwością można przewidzieć na długo przed zdradzeniem ich istoty przez autora, ale to w najmniejszym stopniu nie umniejsza atrakcyjności płynącej z kluczowego motywu, nie obniża napięcia, które od trzynastego rozdziału nieustannie mi towarzyszyło. Simon Beckett potrafi porwać czytelnika, wzbudzić jego ciekawość, zagęścić atmosferę zagrożenia i w niezwykle ekscytujący sposób wciągnąć go w dramatyczną rozgrywkę, co udowodnił w ostatniej partii „Zimnych ogni”. Tyle, że byłabym bardziej kontenta, gdyby nieco wcześniej wszedł we właściwą problematykę i znacząco rozbudował proces pogrążania Kate Powell.

Nawet biorąc pod uwagę z mojego punktu widzenia spory mankament tej powieści to jest zbyt późne przejście do właściwej akcji, Simon Beckett przekonał mnie na tyle, żebym chciała zapoznać się z inną jego twórczością. W „Zimnych ogniach” odnalazłam zdecydowanie więcej pozytywów niż negatywów, chwilowe znużenie zrekompensowano mi dalszą nieustającą akcją, tak mocno trzymającą w napięciu, że niepozostawiającą większych wątpliwości, co do zdolności autora na polu literackich dreszczowców.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

2 komentarze:

  1. Ja poznałem Becketta dzięki "Chemii śmierci". Mam za sobą wszystkie części przygód o Davidzie Hunterze i jestem pod wrażeniem twórczości autora. Wydał jeszcze powieść "Rany kamieni", ale o "zimnych ogniach" w ogóle nie słyszałem. Kurna, muszę nadrobić!

    OdpowiedzUsuń