środa, 24 sierpnia 2016

„Summer Camp” (2015)


Prowadzący skromny obóz letni w Hiszpanii, Antonio, zatrudnia dwie młode, nieznające się Amerykanki, Michelle i Christy. Tak samo, jak pracujący w tym miejscu kolejny sezon Amerykanin Will mają być wychowawcami dzieci, którzy poza odpoczynkiem będą uczyć się języka angielskiego. Dzień poprzedzający przyjazd wczasowiczów cała czwórka poświęca na przygotowania, w tym szkolenie Michelle i Christy. Wieczorem, kiedy mają wreszcie się odprężyć po ciężkim dniu, jednego z nich dopada jakaś choroba, przez którą staje się agresywny. Jego koledzy wkrótce odkrywają, że parę osób przebywających w tej okolicy również zostało zarażonych, zamieniając się w szaleńców opętanych manią zabijania.

Hiszpańsko-amerykański „Summer Camp” to reżyserski pełnometrażowy debiut Alberto Mariniego, dotychczas realizującego się w roli scenarzysty - „Romasanta”, „Extinction”, „Słodkich snów”, „Apartament” z cyklu „filmów, które nie dadzą ci zasnąć”. Dwa ostatnie obrazy wyreżyserował Jaume Balagueró, który jest znany przede wszystkim, jako współtwórca horroru pt. „[Rec]”. Artysta miał swój udział w powstawaniu „Summer Camp”, służąc początkującemu w roli reżysera koledze cennymi radami i dofinansowując produkcję. Scenariusz „Summer Camp” Marini napisał wspólnie z Danielle Schleif, a ich czołowym zamysłem było odejście od znanej konwencji, przemodelowanie schematów, mając nadzieję, że taki eksperyment zaskoczy wielbicieli horrorów.

Z wypowiedzi Alberto Mariniego wnioskuję, że spodziewał się, iż początek „Summer Camp” nasunie miłośnikom kina grozy skojarzenia ze starymi camp slasherami, ale mnie bardziej to przypominało remake „Martwego zła”. Niezupełnie na płaszczyźnie tekstowej, już prędzej od strony technicznej. Hiszpański obóz letni położony w zacisznym, zalesionym zakątku osnuto wówczas mroczną aurą wyobcowania oddaną w delikatnie wyblakłych barwach, wizualnie bardzo zbliżoną do nowej wersji „Martwego zła”. Wrażenie osamotnienia w swoistej głuszy wzmaga niewielka liczba bohaterów. Akcja rozgrywa się w przededniu otwarcia obozu, koncentrując się głównie na właścicielu przybytku Antonio i zatrudnionej przez niego trójce młodych wychowawców, którzy czynią przygotowania do jutrzejszego przyjazdu małych wczasowiczów. Ten niedługi klimatyczny wstęp poza oczywistym wprowadzeniem widza w złowieszczy nastrój ma za zadanie zmusić dobrze zaznajomionego z filmowymi rąbankami odbiorcę do usystematyzowania sobie w głowie bohaterów, zgodnie z wytycznymi konwencji. Innymi słowy scenarzyści dają mu do zrozumienia, że zaradna Michelle (zadowalająco wykreowana przez Maiarę Walsh) jest jedyną możliwą kandydatką na final girl, natomiast Antonio, z którym zaczyna wchodzić w bliższą relację najprawdopodobniej najdłużej będzie jej towarzyszył podczas zmagań z tajemniczą zarazą. Will (przyzwoity aktorsko Diego Boneta) zostaje wówczas wtłoczony w ramy standardowego podrywacza i lekkoducha (wejście do klatki, w której przebywa pies rzekomo mający wściekliznę), a Christy również zadowalająco wykreowana przez Jocelin Donahue, miała uchodzić za bogatą, rozpuszczoną strojnisię nieradzącą sobie na łonie natury - w slasherach zazwyczaj takie role powierza się blondynkom. I kiedy już widz za podszeptami scenarzystów uszereguje sobie czołowe postacie pod kątem najbardziej prawdopodobnej kolejności ich umierania, twórcy burzą cały zamysł oglądającego, dając mu do zrozumienia, że jednym z ich celów jest pogrywanie na jego oczekiwaniach. Gdy już utwierdzamy się w przekonaniu, że ugryziony przez chorującego psa Will jest jedynym możliwym kandydatem na pierwszą zarażoną ludzką postać twórcy serwują nam trzymającą w napięciu sekwencję jego skradania się za plecami Antonia. Wstrzymujemy wówczas oddech w oczekiwaniu na atak, który istotnie następuje chwilę później, ale nie ze strony której się spodziewaliśmy. A żeby tego były mało zaraz potem kolejną ofiarą zarazy pada osoba, która nie miała prawa zostać tak szybko wykluczona z grona pozytywnych bohaterów, w myśl konwencji rąbanek powinna najdłużej pozostawać „przy zdrowych zmysłach”. Razem z zaskoczeniem na widok tak osobliwego procesu zarażania protagonistów przychodzi refleksja, że oto twórcy nazbyt szybko zmniejszyli liczbę protagonistów o połowę – zastanawia więc, w jaki sposób zamierzają dynamizować kolejne sekwencje… Stosunkowo szybko dostajemy na to odpowiedź w formie wyjawienia nam niezwykłych tendencji panoszącej się w obozie i jego okolicach choroby. Nie przypominam sobie żadnego filmu o zarazie, która charakteryzowałaby się takim przebiegiem, dlatego też mogę oddać koncepcji Mariniego i Schleif swoisty powiew świeżości, który w połączeniu z wcześniejszym przemodelowaniem konwencji obiecuje prawdziwie innowacyjne widowisko, pełne przeróżnych niespodzianek w warstwie tekstowej. Tak może się wydawać tuż po wyjawieniu widzom niesztampowych skłonności tej konkretnej choroby, jednak dalszy przebieg fabuły mnie osobiście przyniósł wyłącznie rozczarowanie i nie tylko przez wzgląd na jej przewidywalny przebieg.

Do pewnego momentu myślałam, że „Summer Camp” będzie godzien fenomenu „Śmiertelnej gorączki” Eliego Rotha, że będę mogła z czystym sumieniem stwierdzić, że obok wspomnianego dzieła to najlepszy XXI-wieczny horror o zarazie. Ale z czasem niestety zostałam zmuszona do obniżenia oczekiwań, do zaakceptowania jego przeciętności. Wiem, że niejeden wielbiciel kina grozy jest zachwycony całokształtem „Summer Camp”, ale mnie niestety rozwój fabuły i towarzysząca mu oprawa wizualna mocno zawiodły. Wspomniana przewidywalność to w moim pojęciu pierwszy mankament drugiej partii filmu - pochodzenie zarazy nie było dla mnie żadną tajemnicą, gdyż scenarzyści zdecydowanie za dużo tropów podrzucili już na początku seansu. Ale przewidywalność w dalszej części scenariusza nie przeszkadzała mi zanadto, byłam nieporównanie bardziej zawiedziona wycofaniem twórców na gruncie gore i w moim pojęciu topornym stopniowaniem napięcia. Horror o zarazie powinien oferować kilka krwawych ujęć, ale twórcy widocznie również w tym aspekcie postanowili odciąć się od schematów - wszystkie sekwencje okaleczenia i zabijania ludzi ukrywając przed wzrokiem widza bądź montując w sposób uniemożliwiający dojrzenie makabry w całej krasie (na przykład migawkowy portret stopy dziurawionej wiertarką). W sumie jako tako posoce mogłam przyjrzeć się jedynie w ujęciach skoncentrowanych na bladych twarzach zarażonych wykrzywionych w szaleńczych grymasach, gdyż kiedy dopadała ich choroba z ich ust buchała realistycznie się prezentująca krew, zresztą tak samo jak ich całe sylwetki, na szczęście minimalistycznie ucharakteryzowane. Mogłabym wybaczyć twórcom małą drastyczność, w pełni zaakceptować taką formę odcięcia się od konwencji horrorów o zarazie, gdyby nie nieudolnie stopniowane napięcie i dużo słabszy klimat od tego, z którym zderzyłam się na początku „Summer Camp”. Na chaotyczne pościgi młodych ludzi, ich konfrontacje z zarażonymi i paniczne poszukiwanie sposobu na wydostanie się z obszaru, na którym panoszy się osobliwa zaraza patrzyłam z całkowitą obojętnością. Nie potrafiłam „zsynchronizować się” z w dużej mierze plastikową aurą osnuwającą te wydarzenia, pomimo usilnych starań nie znalazłam prawie niczego, co ożywiłoby mnie w dalszej części seansu. Prawie, bo pesymistyczne podsumowanie wyartykułowanych na początku przez bohaterów tez dotyczących wzajemnego zaufania stanowiło miłą odskocznię od beznamiętnych pogoni i prawie bezkrwawych ataków zarażonych. Wydawało mi się nawet, że podczas gdy początkowe sekwencje „Summer Camp” umiejętnie pogrywały z oczekiwaniami widzów, inteligentnie rezygnując z prawideł rządzących rąbankami, dalsze partie filmu tkwiły już w ramach konwencji. Co nie byłoby złe, gdyby przedstawić to w bardziej emocjonujący i klimatyczny sposób.

Zdecydowanie nie jestem fanką „Summer Camp”, choć doceniam początkowe eksperymentowanie z kliszami, całkiem oryginalne podejście do konwencji filmowych rąbanek oraz wstępne budowanie klimatu. Gdyby dalsze partie filmu utrzymały wysoki poziom początkowych sekwencji zapewne rozpływałabym się w zachwytach, ale niestety z czasem stało się dla mnie jasne, że twórcom nie udało się dosięgnąć wysoko zawieszonej poprzeczki, że walory tej produkcji rozłożono nierównomiernie, niemalże wszystkie superlatywy zawierając w pierwszych partiach filmu. Myślę jednak, że „Summer Camp” znajdzie wielu sympatyków, że niejedną osobę całkowicie przekona takie stopniowanie klimatu, tego rodzaju podejście do gore i właśnie taki klimat, jaki zaproponowano w dalszych partiach filmu.

3 komentarze:

  1. Mnie nie zachęcił nawet po zwiastunie... Widać, ze to takie kiepskie :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem czy mój komentarz się dodał czy nie, bo wczoraj miałam problemy z internetem. W każdym razie obejrzałam po Twojej recenzji ten horror, nie był tragiczny - ale szału też nie było :D W każdym razie jak ktoś nie wie co zrobić przez 1,5 h to akurat zajmie swój wolny czas.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, wczoraj pod tym postem Twój komentarz się nie dodał:/

      Usuń