wtorek, 30 sierpnia 2016

„The Remains” (2016)


Trzy miesiące po śmierci żony John wraz z dziećmi, Izzy, Victorią i Aidenem, przeprowadza się do wiktoriańskiego domu. Mężczyzna ma nadzieję, że zmiana miejsca zamieszkania pomoże dzieciom pogodzić się ze stratą rodzicielki. Jakiś czas po przeprowadzce najmłodsi członkowie rodziny, Victoria i Aiden, znajdują na strychu skrzynię ze starymi przedmiotami. Zaintrygowany znaleziskiem John przeprowadza krótkie śledztwo. Dowiaduje się, że w XIX wieku ten dom należał do medium madame Addison, która przeprowadzała w nim seanse spirytystyczne. W 1891 roku zmarła w niewyjaśnionych okolicznościach wraz z kilkoma swoimi klientami. Tymczasem w domu co jakiś czas mają miejsce osobliwe zjawiska, a Aiden i Victoria zaczynają zachowywać się w sposób nietypowy dla siebie.

W 2014 roku Thomas Della Bella stworzył 13-minutowy short zatytułowany „Open House”. Najwyraźniej jednak uznał, że ta historia zasługuje na rozbudowanie, bo dwa lata później postanowił zadebiutować horrorem opartym na swoim pierwszym dokonaniu zatytułowanym „The Remains”. Tak samo, jak w przypadku „Open House” sam napisał scenariusz i podjął się reżyserii, ale jego debiut nie spotkał się z aprobatą amerykańskich odbiorców, między innymi z powodu silnego osadzenia fabuły w ramach konwencji ghost story oraz wyraźnego zamiłowania Belli do jump scenek. Pojawiły się głosy, że początkujący twórca z miernym skutkiem próbował naśladować Jamesa Wana i być może tkwi w tym ziarno prawdy, ale wydaje mi się, że fani kina grozy zauważą w „The Remains” głównie inspirację „Horrorem Amityville” bądź jego remakiem.

„The Remains” wpisuje się w poczet standardowych filmowych opowieści o duchach, rezygnujących z ambicjonalnego dążenia do choćby ułamkowego wyrwania się z ram konwencji. Po krótkim prologu przybliżającym widzom szczegóły ostatniego seansu spirytystycznego urządzonego przez medium madame Addison w 1891 roku w jej własnym domu, Thomas Della Bella przeskakuje do teraźniejszości zawiązując akcję „starym jak świat” motywem przeprowadzki do nowego domu. To pierwszy sygnał dla dobrze zaznajomionego z filmowymi ghost stories odbiorcy, wskazujący na stereotypowość scenariusza „The Remains”. A kolejne wydarzenia tylko utwierdzają w tym przekonaniu. Czy to źle, że pełnometrażowy debiut Belli jest silnie zakorzeniony w tradycji nastrojowych straszaków o bytach z zaświatów? To oczywiście zależy od osobistych preferencji widzów - wydaje mi się, że osoby, które tak jak ja wprost uwielbiają konwencjonalne historyjki o duchach powinni znaleźć dużo sympatii dla przedsięwzięcia Belli, natomiast poszukiwacze innowacji najprawdopodobniej najlepiej zrobią, jak odpuszczą sobie seans. Wszak twórcy „The Remains” jak przekonujemy się wkrótce po przeprowadzce głównych bohaterów do wiktoriańskiego domostwa na przedmieściu z lubością przywołują zwyczajowe zabiegi, mające na celu zasygnalizować widzom obecność czegoś nieznanego. Przemykający cień, samoistne zapalanie się i gaszenie nocnej lampki, drzwi otwierające się bez ingerencji człowieka, czy tłukąca się ramka ze zdjęciem to elementy doskonale znane wielbicielom horrorów nadprzyrodzonych. Bardziej śmiałe próby manifestowania bytów z zaświatów również nie grzeszą odkrywczością, ale co zauważy chyba każdy poszukiwacz minimalistycznych form przekazu mogą poszczycić się realistyczną aparycją. Mała dziewczynka z długimi czarnymi włosami być może nawiązująca do specyfiki azjatyckich ghost stories, szkaradna z wyczuciem ucharakteryzowana twarz madame Addison co jakiś czas z nagła wypełniająca ekran i jakaś postać ukrywająca się pod prześcieradłem, która w „wyparowuje” po dotknięciu jej przez Johna – tym dosadnym demonstracjom zagrożenia z całą pewnością nie można oddać oryginalności (właściwie to tylko czerwona substancja w jajkach wyróżniała się sporą świeżością), ale dla mnie nie ona jest wyznacznikiem dobrego straszaka, nie ona przesądza o atrakcyjności tego rodzaju ustępów. Ważniejsza jest forma, sposób w jaki twórcy podchodzą do prób straszenia i oczywiście charakteryzacja bytów z zaświatów. Dałam już do zrozumienia, że wygląd duchów całkowicie mnie zadowolił, a niemalże z taką samą przychylnością przyjęłam oprawę audiowizualną towarzyszącą paru sekwencjom mającym na celu nieco podnieść emocje. Jump scenki bez wyjątku były nieskuteczne, głównie przez wtłaczanie ich w najbardziej spodziewane momenty, ale już powolne preludia do poszczególnych manifestacji intruzów z tamtego świata znacznie podnosiły napięcie emocjonalne. Twórcy wszak wykazali się dużą cierpliwością, konieczną do zbudowania odpowiedniej aury tuż przed „mocnym uderzeniem”, czego niestety brakuje wielu współczesnym filmowcom porywającym się na nastrojowe horrory i przede wszystkim potrafili natchnąć zdjęcia wystarczającą dozą złowieszczości, głównie za pośrednictwem spokojnych tonów muzycznych, ale chwilami również z wykorzystaniem ciemnych barw. Których było zdecydowanie zbyt mało, przydałoby się bardziej zdecydowane przyciemnienie większej ilości kadrów, ale efekt i tak zdeklasował większość współczesnych mainstreamowych ghost stories. Szczególnie zachwycały sekwencje nakręcone na strychu, gdyż skąpano je w przyblakłym czerwonym świetle, nadającym wszystkim incydentom mającym miejsce w tym niewielkim pomieszczeniu swego rodzaju psychodelicznego posmaczku.

Wspomniałam już, że „The Remains” przywodzi na myśl „Horror Amityville” i jego remake. Podobieństwa są tak wyraźne, że raczej trudno mówić o zwykłym zbiegu okoliczności – zdziwiłabym się, gdyby Thomas Della Bella nigdy nie oglądał żadnego z tych obrazów. Nie wiem, czy zabieg był celowy, czy przypadkowy, ale dużych zbieżności nie można nie zauważyć. Podczas, gdy w „Horrorze Amityville” duże znaczenie miała godzina 3:15 nad ranem, w „The Remains” taką samą wagę nadano godzinie trzeciej (godzinie demonów). To wówczas, podobnie jak w obrazie, który mógł stanowić bezpośrednią inspirację Belli „głowa rodziny” zaczynała niepokojące wędrówki po domu. John tak samo, jak George Lutz zaczyna wykazywać oznaki świadczące o tym, że dom ma niego zgubny wpływ. Często wyładowuje swoją złość na dzieciach i dręczą go koszmarne halucynacje, co naturalną koleją rzeczy uczula widzów na jego osobę. Ale nie tylko zachowanie Johna jawi się podejrzanie, nie tylko ono zwiastuje ingerencję sił nadprzyrodzonych. Victoria i Aiden również nie zachowują się w typowy dla siebie sposób, z wesołych, często przekomarzających się dzieci zamieniając się w apatyczne, blade jednostki wykazujące niezdrowe przywiązanie do przedmiotów znalezionych na strychu. Najmocniejszą sekwencją „The Remains” jest moim zdaniem mistrzowski ustęp uderzania kijem baseballowym w głowę śpiącego Aidena (najpewniej również inspirowany „Amityville”) zasłoniętą cienkim materiałem, przez co nie można przyjrzeć się szczegółom makabry, ale odgłosy uderzeń, szaleńczy grymas wykrzywiający twarz Johna i plama krwi wykwitająca na przykryciu moim zdaniem wystarczały, aby natchnąć tę sekwencję sporą dozą tragizmu i czystego obłędu. W ramach ciekawostki dodam tylko, że Thomas Della Bella w jednym ujęciu wspomniał „Noc żywych trupów” George’a Romero, z czego można wnioskować, że jeśli nie jest fanem gatunku to przynajmniej ma szacunek do żelaznej klasyki horroru. Być może dlatego tak silnie zakorzenił „The Remains” w tradycji gatunku, nie wykazując chęci eksperymentowania z konwencją, udziwniania znanych motywów, celem nadania im dotychczas niespotykanego wymiaru. I właśnie głównie tą konsekwentną prostotą przekonał mnie do swojego przedsięwzięcia. Nie całkowicie, bo jednak niektórym zdjęciom zabrakło mroczności, a i aktorzy miejscami wypadli nieco manierycznie, szczególnie odtwórczyni starszej córki Johna, Brooke Butler, ale na tle współczesnych ghost stories „The Remains” i tak jawi się bardzo przezwoicie. Nie wyłączając końcówki, która co jest nieczęsto spotykane w dzisiejszych straszakach nie odchodzi w stronę komputerowego efekciarstwa i nie zostaje sfinalizowana przesłodzonym akcentem, mającym podnieść widzów na duchu.

Nie mam żadnych wątpliwości, że „The Remains” nie wkupi się w łaski szerokiej opinii publicznej. Jestem przekonana, że zyska więcej przeciwników niż sympatyków, bo takie tradycyjne podejście do ghost stories, niegrzeszące oryginalnością, skutecznymi jump scenkami i częstymi efektami komputerowymi raczej ma małą szansę sprostać oczekiwaniom współczesnych odbiorców, przyzwyczajonych do zgoła odmiennego podejścia do kina grozy. Ale mam nadzieję, że przynajmniej wielbiciele konwencji, znajdujący przyjemność w mocno wyeksploatowanych motywach przekonają się do tego obrazu. Pomimo moim zdaniem niepotrzebnych zrywów mających na celu sprostać oczekiwaniom masowych odbiorców w formie nieudolnych jump scenek, miejscami zbyt jasnej kolorystyki i czasami irytującego aktorstwa, bo mam wrażenie, że na tle współczesnych ghost stories pełnometrażowy debiut Thomasa Delli Belli wypada całkiem zadowalająco, przy odpowiednim nastawieniu rzecz jasna.

1 komentarz:

  1. W jednym momencie aż się "zlękłam" :D to dobre określenie. Tak to momentami film mnie nużył, ale ogólnie klimat miał ciekawy.

    OdpowiedzUsuń