piątek, 5 sierpnia 2016

„W kręgu nienawiści” (2015)


Nastoletni Lincoln od dłuższego czasu jest dręczony w szkole przez innego ucznia. Podczas jednego z kompromitujących go ataków w przypływie wściekłości rani agresora w twarz. Za ten czyn trafia do akademii „Oka umysłu”, przeznaczonej dla trudnej młodzieży. Udaje mu się zaprzyjaźnić ze współlokatorem i zwrócić na siebie uwagę lubianej Kaitlin. Ale staje się również celem kolejnych dwóch dręczycieli. Za namową Kaitlin Lincoln próbuje postawić się oprawcom, ale nie odnosi to zamierzonego skutku. Kiedy zostaje pobity niechcący przywołuje zmarłą dziewczynę, Moirę, która wbrew jego woli rozpoczyna krwawą zemstę.

„W kręgu nienawiści” to pełnometrażowy debiut Adama Egypta Mortimera, z próbką twórczości którego spotkałam się już podczas seansu antologii filmowej „Święta”, mającej swoją premierę rok później. Scenariusz „W kręgu nienawiści” napisał we współpracy z innym debiutantem, Brianem DeLeeuwem. Obu panom przyświecał obiecujący cel – pragnęli stworzyć horror utrzymany w duchu produkcji z lat 70-tych / 80-tych, w czym miały im dopomóc między innymi stare soczewki anamorfotyczne. Fabułę natomiast maksymalnie uproszczono również na modłę niegdysiejszego kina grozy, osadzając akcję w miejscu mającym chyba nasuwać skojarzania z camp slasherami. Wątpię, żeby efekt starań twórców zyskał sympatię wielu współczesnych odbiorców, łącznie z wielbicielami horrorów z lat 70-tych i 80-tych, ale ja po seansie „W kręgu nienawiści” nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Adam Egypt Mortimer jest całkiem nieźle rokującym reżyserem.

Fabułę filmu osadzono w realiach teen horrorowych, mieszając estetykę nastrojowych produkcji o mściwym bycie zza światów z konwencją slasherów. Przedtem jednak koncentrując się na klimatycznym dramacie. Historia jest prosta, przy czym niepozbawiona ważnych treści, chociaż z całą pewnością niebazujących na żadnych innowacjach. Ze wstępnych scen dowiadujemy się, że główny bohater, nastoletni Lincoln, przyzwoicie wykreowany przez Rona Rubinsteina, mieszkający z agresywnym ojcem alkoholikiem (w tej epizodycznej roli znany z kreacji Leatherface’a w remake’u „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” i jego sequelu, Andrew Bryniarski) jest obiektem przemocy w liceum. Kiedy w końcu decyduje się odeprzeć atak, postawić długoletniemu agresorowi, zostaje odesłany do akademii dla trudnej młodzieży, co nie bez racji uważa za wielką niesprawiedliwość. Już pierwsze sekwencje koncentrujące się na wątkach typowych dla dramatu utrzymano w wyblakłych barwach tak charakterystycznych dla kina grozy z ostatnich trzech dekad XX wieku, ale po zmianie miejsca akcji atmosfera jeszcze zyskuje na atrakcyjności. Stare, zaniedbane domki pozbawione sprzętów elektrycznych i rozległe plenery rozciągające się dookoła obiektu, wskazujące, że niniejsze tereny są zdominowane przez Naturę, że w promieniu wielu mil niniejszy obszar jest niezamieszkany. Właściciel akademii wierzy, że do wyzbycia się agresywnych, czy też niechlubnych postaw konieczne jest osiągnięcie wewnętrznej harmonii, dlatego też w programie ośrodka znajduje się terapia grupowa i ćwiczenia jogi. Zdawać by się mogło idealne, wyciszające miejsce dla młodzieży niepotrafiącej radzić sobie z własnymi emocjami i wkraczającej na przestępczą ścieżkę. Jednak Lincoln szybko na własnej skórze przekonuje się, że ta idylla jest jedynie pozorna, że w akademii, tak jak w liceum, również jest skazany na los „kozła ofiarnego”. Nie sposób nie zauważyć, że Mortimer i DeLeeuw przede wszystkim pragnęli poruszyć problem przemocy wśród młodych ludzi, bez zbędnych komplikacji wyłuszczyć potencjalne następstwa psychicznego i fizycznego znęcania się nad rówieśnikami. I nie jedynie za pośrednictwem nadnaturalnego akcentu w postaci mściwej dziewczyny powstałej z martwych - również z perspektywy niegdysiejszej napastniczki borykającej się z wyrzutami sumienia. Nie jest to nic na tyle odświeżającego, odkrywczego, aby zyskać uznanie koneserów innowacyjnych straszaków, ale myślę, że osoby optujące za fabularną prostotą docenią nieprzekombinowane, niosące ważną treść, zgrabnie ujęte wątki dramatyczne. Fabułę wyłuszczono w taki sposób, żeby pozyskać uwagę widza znajdującego przyjemność w obcowaniu z prostymi historiami, które nie wymagają od niego wzmożonego myślenia, co dla jednych będzie plusem, a dla innych wręcz przeciwnie.

Problem niczym nieuzasadnionej przemocy zarówno wśród młodych, jak i starszych ludzi połączono z motywem powstałej z martwych nastoletniej dziewczyny, Moiry, którą ucharakteryzowano całkiem dosadnie. Jeśli chodzi o twarz poprzestano na bladym obliczu z podkrążonymi oczami, w jednym z dłuższych ujęć zachodzących bielą (co w kinie grozy zawsze mnie rusza), ale porównywalnego minimalizmu nie widać w całej jej postaci, za sprawą niesamowitej tendencji polegającej na zadawaniu ran ofiarom poprzez cięcie własnego ciała, przy czym Moira szczególnie upodobała sobie podcinanie własnego gardła. Sceny gore tak samo, jak cała wizualna otoczka zwracają uwagę profesjonalizmem – krew nie leje się w jakichś przesadnych porcjach, ale kiedy już się pojawia nie sposób wytknąć jej sztuczności. Zarówno barwa posoki, jak i imitacje obrażeń, jakie odnoszą ofiary podczas kontaktów z mściwą dziewczyną, które głównie zasadzają się na ranach ciętych (choć czasami je urozmaicano: tutaj na szczególne uznanie zasługuje strzał w głowę, ujęty w migawce w dużym zbliżeniu, ale i tak łatwo dostrzec fragmenty mózgu) jawią się całkiem autentycznie. Ale to nie krwawe efekty specjalne zaskoczyły mnie największą starannością, jeszcze bardziej udanie wypadła mroczna oprawa audiowizualna - wyblakła kolorystyka, łagodne tony muzyczne w tle, sceneria kojarzącą się ze starymi camp slasherami i oczywiście mrok towarzyszący kilku manifestacjom powstałej z martwych, zakrwawionej dziewczyny. Poprawiłabym jedynie ostatnie sekwencje, nazbyt zdynamizowane, przez co odbierające zdjęciom sporo złowieszczości, tak zgrabnie akcentowanej wcześniej i nieco rozciągnęłabym w czasie relację Moiry z Kaitlin (bardzo dobra kreacja ciekawej charakterologicznie postaci w wykonaniu Grace Phipps), bo moim skromnym zdaniem była zdecydowanie najciekawszą częścią składową fabuły, dającą nadzieję na naprawdę dramatyczne zamknięcie tej opowieści, jak się okazało płonną.

„W kręgu nienawiści” to typowy reprezentant teen horrorów, mieszających stylistykę nastrojowych produkcji o podłożu nadprzyrodzonym z akcentami rodem z filmów slash, który zwraca uwagę realizacją przywodzącą na myśl kino grozy z lat 70-tych i 80-tych, aczkolwiek bez przesady. Adam Egypt Mortimer bez wątpienia nie pragnął stworzyć jakiegoś odkrywczego straszaka, zaskoczyć widza czymś niespotykanym, już raczej chciał przywołać ducha kina grozy z dawnych lat i pokazać, że w prostocie tkwi siła, jeśli oczywiście odda się ją w odpowiedniej oprawie. Wątpię, żeby w dzisiejszych czasach taki projekt miał szansę na przebicie, żeby pozyskał wielu sympatyków, ba nawet nie sądzę, żebym ja długo o nim pamiętała, ale nie mogę powiedzieć, że nie bawiłam się dobrze w trakcie seansu. Inna sprawa, że jestem przekonana, iż moje osobiste preferencje filmowe plasują się w mniejszości, dlatego też nie będę rekomendować tej pozycji szerokiej grupie odbiorców tylko jednostkom nieoczekującym od kina grozy innowacyjnych, zaskakujących rozwiązań i dosadnego eksperymentowania z formą, może jeszcze potrafiących docenić delikatną stylizację na kino grozy z dawnych lat, ale zważywszy na subtelność twórców w tej materii to ostatnie nie jest nieodzowne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz