czwartek, 29 września 2016

Zapowiedź: „Autopsja Jane Doe”

Są pytania, których lepiej nie zadawać. 
Są tajemnice, które powinny pozostać nieujawnione. 
Horror, który odkrywa przed widzami zupełnie nowy poziom strachu.

„Autopsja Jane Doe” w polskich kinach od 6 stycznia 2017 roku
Reżyseria: Andre Ovredal

Dwaj śledczy - ojciec i syn - otrzymują zadanie, które wydaje się niczym nie odbiegać od normy: na odludziu znaleziono ciało zamordowanej pięknej dziewczyny. Badanie zwłok nie pozwala jednak ustalić przyczyny śmierci, zupełnie jakby ofiara wcale nie zmarła. Co gorsza kolejne próby ustalenia tożsamości dziewczyny nie dają rezultatu, zupełnie jakby ofiara wcale nie żyła. Ambitni śledczy nie zamierzają się jednak poddać. Wkrótce ujawnią bardzo dziwne i przerażające szczegóły związane ze śmiercią dziewczyny, które okażą się kluczem do odkrycia koszmarnej prawdy.

Trailer tutaj

Źródło: opis podesłany przez Rabbit Action Sp. z o.o

środa, 28 września 2016

„Bind” / „American Conjuring” (2016)

Ben kupuje od znajomego duży dom nie zdając sobie sprawy, że budynek ma tragiczną historię i jest obiektem licznych spekulacji na temat ewentualnego nawiedzenia. Mężczyzna wprowadza się do nowego domu wraz z żoną Carol, jej nastoletnią córką z pierwszego małżeństwa Zoe oraz młodszą córką Alyssą, pochodzącą ze związku Bena i Carol. Najmłodsza członkini rodziny już krótko po przyjeździe dostrzega w oknie szkaradną kobiecą postać, a niedługo potem zaczyna malować makabryczne obrazki, zwiastujące przyszłe wydarzenia. Carol i Zoe również doświadczają niepojętych zjawisk, Ben natomiast stara się trywializować skargi żony na nowe miejsce zamieszkania. Tymczasem im dłużej czteroosobowa rodzina przebywa w tym budynku, tym bardziej nasilają się zjawiska, których nie sposób poddać racjonalizacji. Nie wiedzą jeszcze, że są dręczeni przez ducha kobiety, która lata temu, gdy jeszcze w tym miejscu funkcjonował sierociniec, była podejrzewana o zabójstwa dzieci.

„Bind”, rozpowszechniany również pod tytułem „American Conjuring”, to kanadyjska niskobudżetowa ghost story w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Dana Waltona i Dana Zachary'ego. Ten pierwszy był również pomysłodawcą scenariusza, spisanego przez Kena Kinga. Rozpowszechnianie filmu pod dwoma tytułami było pomysłem dystrybutorów, którzy jeśli wierzyć doniesieniom prasowym chcieli, żeby druga nazwa kojarzyła się z „Conjuring” Jamesa Wana, co miało stanowić pewną formę reklamy. Co prawda prymitywną, ale widać ograniczenia finansowe nie pozwalały na „bardziej wyrafinowaną” próbę zwrócenia uwagi szerokiej opinii publicznej na tę produkcję. Scenariusz oczywiście nijak nie łączy się z dziełem Jamesa Wana - jest oddzielną, acz mocno konwencjonalną historyjką o nawiedzeniu i opętaniu, w dodatku niegodną nawet, aby stanąć w szranki z jednym z najpopularniejszych horrorów ostatnich lat, do którego nawiązuje drugim tytułem, nie wspominając już o zbliżeniu się do jego poziomu.

Scenariusz Kena Kinga zawiązuje motyw będący bodaj najczęściej wykorzystywanym wątkiem w filmowych opowieściach o duchach, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie, traktujący o przeprowadzce do nowego domu, którego cena jak to często w ghost stories bywa wydaje się nieadekwatna do zakupu (zbyt niska). Choć identyczne zdanie można przypisać wielu straszakom o nawiedzonych domostwach biorąc pod uwagę dalsze wydarzenia odniosłam wrażenie, że twórcy „Bind” największą inspirację czerpali z „Horroru Amityville”. Zanim jednak scenarzysta zacznie zawiązywać akcję przybliży widzom makabryczny incydent, mający miejsce na terenie przeklętej posiadłości przed kilkoma laty. Prolog, choć sfinalizowany kiczowatymi krwawymi efektami (szczególnie sztucznie prezentuje się jelito grube, które wypadło z rozharatanego brzucha małej dziewczynki) i tak samo nieudolnie podchodzący do budowania klimatu niezdefiniowanego zagrożenia, jak cały ten twór, samą swoją warstwą tekstową, a ściślej odwagą jaką wykazują się twórcy obrazujący krwawy koniec dzieci i swoistą świeżością, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że w straszakach taki makabryczny los nieczęsto spotyka małe dziewczynki, obiecuje przynajmniej fabularne atrakcje. Bo już od pierwszych minut seansu wiadomo, że na techniczne fajerwerki nie ma co liczyć. Później za sprawą dziennikarki twórcy przedstawiają nam skrótową historię feralnego domostwa, ażeby czasem zbyt długo nie trzymać nas w niepewności. W ten oto sposób już na początku seansu zostajemy poinformowani, że dom zbudowano w 1896 roku, a jego pierwszymi właścicielami byli Paul i Hester Corbettowie. Z czasem budynek przekształcono na sierociniec, aczkolwiek przyznam się, że ze scenariusza nie udało mi się wywnioskować, czy jeszcze za życia Corbettów. W każdym razie kobieta zaszła w ciążę, ale płód obumarł, co doprowadziło do wyprowadzki jej męża i być może również popchnęło ją do powieszenia się w piwnicy. Teraz, jak można się domyślić, duch kobiety krąży po przeklętym domu terroryzując każdego jego kolejnego mieszkańca. Innymi słowy, dostajemy standardową nadprzyrodzoną opowiastkę o złym bycie i pechowej rodzinie, która pada jego ofiarą, co zważywszy na moje zamiłowanie do konwencjonalnych ghost stories niezmiernie by mnie ucieszyło, gdyby nie ta nieszczęsna forma i nieco niedopracowany scenariusz. Jak już wspomniałam twórcy „Bind” nie dysponowali dużą gotówką, na domiar złego widać było, że nie są obdarzeni takim talentem, który pozwalałby stworzyć coś widowiskowego i różnorodnego z niczego, jak choćby Sam Raimi w swoim „Martwym złu”, dlatego też nie mogę zrozumieć, dlaczego nie postawili na minimalizm tylko uparli się na tak pokaźną liczbę efektów specjalnych. Oczywiście, nie wszystkie jawiły się niczym wizualne pomyłki, wszak chociażby takie momenty, jak wymiotowanie robalami, czy przeciąganie ostrzem noża po ręce przez małą Alyssę wypadły na tyle wiarygodnie, że choć w ogromny zachwyt mnie nie wprawiły to przynajmniej nie irytowały, jak to niestety miało miejsce w większości innych krwawo-nadprzyrodzonych ustępach. No właśnie, Walton i Zachary zapewne dążąc do tego, żeby ich film wyróżnił się na tle rzeszy ghost stories zalewającej rynek uparli się zmieszać stylistykę bazującą na nastroju i pierwiastku nadprzyrodzonym z efektami gore. A że nie dysponowali dużym budżetem i nie współpracowali z utalentowanymi twórcami efektów specjalnych lwia część tego wszystkiego jawiła się tak sztucznie, że chwilami musiałam walczyć ze sobą, aby nie przerwać seansu. Już szkaradna twarz często pojawiającego się ducha Hester i to każdorazowo bez uprzedniego budowania aury zbliżającego się nadnaturalnego zagrożenia i bez towarzystwa odpowiednio mrocznego klimatu, bardziej śmieszyła niż niepokoiła głównie dlatego, że patrząc na jej oblicze od razu rzucało się w oczy, że jest ono efektem starań charakteryzatorów. Sytuacja nie prezentowała się lepiej w przypadku większości akcentów w zamyśle mających zniesmaczyć odbiorców, głównie przez mało wiarygodną substancję imitującą posokę, ale również w rzadkich chwilach zbliżeń na odniesione obrażenia, zwłaszcza zmiażdżone kolana, czoło przedziurawione wiertłem i szczątki psa. Tak, morderstwa zwierzęcia nie mogło zabraknąć, bo przecież jeśli nie potrafi się wstrząsnąć widzem zabójstwami ludzi na ogół porusza się wątek bestialskiego potraktowania słodkiego zwierzaczka, wiedząc, że to zazwyczaj dostarcza oglądającym żywszych, bulwersujących emocji. Prymitywny chwyt, ot pójście po linii najmniejszego oporu, w dodatku zważywszy na nierealistyczny obraz poćwiartowanego psa poczyniony niskim nakładem pracy.

Jako, że już dałam do zrozumienia, że warstwa stricte horrorowa w większości została sportretowana tak nieudolnie, że musiałam wykazać się dużym samozaparciem, aby wytrwać przed ekranem, pora na kilka słów na temat płaszczyzny obyczajowej. Już na początku filmu dowiadujemy się, że nastoletnia Zoe jest córką Carol z pierwszego małżeństwa, i że nie akceptuje jej nowego związku z Benem, którego „owocem” jest mała Alyssa. To wystarczy, żeby wprowadzić w scenariusz swoisty konflikt, zaakcentować problem, jaki zaistniał w rodzinie, który być może w zamyśle miał nadać fabule jakiegoś dramatycznego posmaczku. I pewnie tak by się stało, gdyby nie chaotyczna forma i naprawdę amatorskie aktorstwo odtwórców dosłownie wszystkich postaci, łącznie z bohaterami pobocznymi, a zwłaszcza zmanierowanej Zoe w wykonaniu Mackenzie Mowat, egzaltowanej Lynn Csontos i „drewnianego” Darrena Mathesona. Mała Eliza Faria, wcielająca się w rolę „medium przepowiadającej przyszłość” za pośrednictwem rysunków (pomysłowy wątek, ale niewykorzystany należycie) poradziła sobie najlepiej, ale „konkurencja” była tak słaba, że to właściwie żaden komplement. Jeśli zaś chodzi o rozwój warstwy obyczajowej to jak można się tego spodziewać z czasem niesnaski w rodzinie zaognią się za sprawą ingerencji siły nadprzyrodzonej. I w tym momencie scenariusz „zacznie się rozjeżdżać” serwując nam „poszatkowane”, nieudolnie zmontowane ustępy, w których najpierw zobaczymy, jak Carol próbuje wymusić na mężu wyprowadzkę w przekonaniu, że dom jest nawiedzony, a zaraz potem, po nagłym przeskoku akcji zrozumie, że ją poniosło i z kolei naskoczy na Bena za to, że upiera się, iż widział w ich sypialni jakąś kobiecą postać (co ciekawe bardzo przywiązaną do bujanego krzesła). Niedługo potem zaś scenarzysta zacznie sygnalizować widzom, że z „głową rodziny” dzieje się coś złego, że najprawdopodobniej został opętany, co jest kolejnym elementem, który z miejsca nasunął mi na myśl „Horror Amityville”. Żeby tego było mało pod koniec twórcy skomplikują również relację Bena ze znajomym, który sprzedał mu dom, tak jakby czuli, że wcześniejsze akcenty obyczajowe były na tyle mało zajmujące, że raczej wątpliwe, aby zaintrygowały odbiorców. Jeśli tak to z mojego punktu widzenia mieli dobre przeczucie, bo relacje czteroosobowej rodziny przedstawiono w tak chaotyczny i mało emocjonujący sposób, że z utęsknieniem wyczekiwałam finału. Inna sprawa, że próba ożywienia warstwy obyczajowej kolejnym mało zajmującym wątkiem nie uratowała nudnawej całości, a wręcz nawet wbiła przysłowiowy gwóźdź do trumny. Za to końcowy twist uważam za całkiem pomysłowy, więc można powiedzieć, że nie licząc dwóch wstawek w środkowej części seansu (wymiotów i ranienia swojej ręki) nie wkurzyły mnie jedynie prolog i epilog, co wcale nie oznacza, że byłam nimi zachwycona.

Moim zdaniem poziomem „Bind” jest bardzo zbliżony do innego tegorocznego niskobudżetowego straszaka pt. „Amityville Terror”. Innymi słowy potrzeba naprawdę sporo samozaparcia, żeby wytrwać do napisów końcowych, bo niemalże każdy element tego tworu przedstawiono bez poszanowania reguł, jakimi rządzi się gatunek. Bez krztyny mrocznego, złowieszczego klimatu oraz bez zachowania choćby minimalnego stopnia wiarygodności. Nie potrafię wskazać ewentualnej grupy docelowej tego tworu, dlatego wstrzymam się od rekomendacji „Bind” komukolwiek, nawet oddanym miłośnikom ghost stories.

wtorek, 27 września 2016

„Dom zegarów” (1989)

Troje młodych złodziei, Diana, Tony i Paul, postanawia włamać się do okazałej posiadłości należącej do starszego małżeństwa, Vittorio i Sary Corsinich. Nie zdają sobie sprawy, że właściciele willi przetrzymują w domu trupy, ofiary swoich krwawych zbrodni i posiadają mnóstwo zegarów o niezwykłych właściwościach. Tuż po dotarciu młodych ludzi na miejsce dochodzi do przepychanek i strzelaniny, na skutek których kilka osób ponosi śmierć. Niedługo potem wskazówki wszystkich zegarów znajdujących się w domu zaczynają się cofać, co przynosi ze sobą zjawiska przeczące prawom fizyki. Młodzi włamywacze zostają uwięzieni w wielkim domostwie i zmuszeni do konfrontacji z nadnaturalnym zagrożeniem.

Pod koniec lat 80-tych XX wieku spółka Reteitalia zleciła dwóm znanym reżyserom, Lucio Fulciemu i Umberto Lenziemu, nakręcenie czterech horrorów dla włoskiej telewizji kablowej, które tworzyłyby cykl „House of Doom” („La case maledette”), dając im całkowitą swobodę artystyczną. Ten pierwszy stworzył „Dom zegarów” i „Słodki dom horroru”, natomiast Lenzi nakręcił „La casa del sortilegio” i „La casa delle anime erranti”. Jednak krótko po powstaniu obrazów Fulciego i Lenziego uznano je za zbyt drastyczne dla małego ekranu i zdecydowano się na dystrybucję wideo. „Dom zegarów” obecnie przez wielu sympatyków kina grozy uznawany jest za jeden z mniej udanych dzieł mistrza włoskiego gore, Lucio Fulciego, twór nieporównanie słabszy od choćby „Siedmiu bram piekieł”, „Zombie pożeraczy mięsa”, czy „Nowojorskiego rozpruwacza”, ale nie krytykuje się go, aż w takim stopniu, żeby można mówić o całkowitej porażce reżysera.

Wstępne sceny „Domu zegarów” jawią się dosyć niekonwencjonalnie, bo właściwie bez chwili zwłoki ujawniają prawdziwy charakter starszego małżeństwa, które ma niedługo zostać zaatakowane przez młodych włamywaczy. Scenariusz Gianfranco Clerici i Daniele Stroppa w oparciu o historię wymyśloną przez samego Lucio Fulciego już na początku zaserwował widzom wstawki świadczące o okrucieństwie właścicieli okazałej posiadłości usytuowanej z dala od dużych skupisk ludzkich. Dowiadujemy się, że Vittorio i Sara Corsini jakiś czas temu zamordowali dwóch członków swojej rodziny, a ich rozkładające się zwłoki z wielkimi gwoździami tkwiącymi w szyjach przetrzymują w domowej kaplicy. Już zbliżenia na twarze ciał, a ściślej odchodzące płaty skóry nadające im bez mała makabryczny wygląd, świadczą o nieprzykładaniu przez Fulciego większej wagi do faktu, że kręci film dla telewizji, już te ujęcia dają odbiorcom do zrozumienia, że nie zamierzał odejść od preferowanej stylistyki gore, czego szczerze powiedziawszy trochę się obawiałam, wiedząc, że „Dom zegarów” został nakręcony na potrzeby małego ekranu. Wracając jednak do Vittorio i Sary, nie tylko obecność trupów w ich domowej kaplicy ma uczulić widzów na ich postacie. Z tego zadania równie skutecznie wywiązuje się przygnębiająca krótka sekwencja zabicia przez mężczyznę ptaka tylko po to, żeby nakarmić nim jego leniwego, rozpieszczonego kota oraz drastyczne morderstwo służącej, z obowiązkowym charakterystycznym dla twórczości Fulciego zbliżeniem na zakrwawione jelita wylewające się z podbrzusza ofiary. Wizualnie sprawiające wrażenie nazbyt gumowatych i oblanych mało wiarygodną pod kątem kolorystyki sztuczną posoką (którą notabene wykorzystano do wszystkich ujęć gore), ale samym swoim charakterem i śmiałym sposobem filmowania i tak mogące wprawić w jako taki dyskomfort emocjonalny. Twórcy „Domu zegarów” w początkowe sekwencje, które w największej mierze skupiały się na bezwzględnym, mocno ekscentrycznym małżeństwie Corsinich, wpletli losy trójki młodych przestępców, Diany, Tony'ego i Paula, udających się samochodem do posiadłości sportretowanej już parki w podeszłym wieku, celem obrabowania ich. Choć zamiar owych postaci jest godny potępienia sądziłam, że scenarzyści już na wstępie nieco wyidealizują ich osobowości, ażeby jakoś zachęcić odbiorcę do kibicowania im w rychłym starciu z okrutnymi właścicielami willi. Jednak zamiast wykreować sylwetki, z którymi mogłabym sympatyzować, które byłyby naturalną przeciwwagą dla czarnych charakterów w postaci Corsinich i ich jednookiego ogrodnika, scenarzyści poruszyli wątek, który sprawił, że z miejsca ich znienawidziłam. Po obrabowaniu przez nich przydrożnego sklepu znaleźli w samochodzie kota, którego Paul postanowił poddać oburzającej torturze, wkładając go do małej reklamówki. Diana, co prawda wyraziła swój sprzeciw w stosunku do tego niczym nieuzasadnionego okrucieństwa kolegi, próbując nawet skłonić swojego chłopaka, Tony'ego, aby zmusił Paula do uwolnienia zwierzaka, ale szczerze powiedziawszy czyniła to bez większego zdecydowania i jakoś szybko pogodziła się z tym, że kot niechybnie się udusi. Czyn Paula był tak dalece oburzający i na wskroś przygnębiający, że miałam go w pamięci w trakcie dosłownie wszystkich kolejnych scen, tak samo zresztą jak bierność jego towarzyszy w obliczu tego bestialstwa, przez co niestety nie potrafiłam przejmować się losem całej trójki. Być może scenarzyści celowo zastosowali ten zabieg, pragnąc przewrotnie podejść do tej konkretnej reguły kina, czyli celowo odebrać widzom możliwość sympatyzowania z którąkolwiek z postaci, wprowadzając poczucie obcowania z wyłącznie negatywnymi postaciami, ale moim zdaniem odbiór filmu znacznie uprzyjemniłoby standardowe podejście do bohaterów, zwyczajowy podział na „tych dobrych” i „tych złych”. A już na pewno znacznie podniosłoby to poziom napięcia, którego w „Domu zegarów” miejscami bardzo mi brakowało, zwłaszcza, że sam mroczny klimat był niemalże idealny.

Tuż po dotarciu młodych złodziei do posiadłości Corsinich dochodzi do krwawego starcia, sfinalizowanego typowymi dla Fulciego zbliżeniami na poszarpane rany zadane ofiarom i wnętrzności wypływające z ich ciał, ale jak się szybko okaże wyeliminowanie przeciwników wcale nie zażegna zagrożenia. Wbrew pozorom nie mamy tutaj do czynienia z klasycznym home invasion, pełnym monotematycznych, mało widowiskowych pościgów po mrocznych pomieszczeniach tylko z rasowym horrorem dosyć innowacyjnie podchodzącym do problematyki włamania, a ściślej jego koszmarnych następstw. Budując atmosferę obrazu twórcy dużo uwagi poświęcili przybrudzonym, ponurym zdjęciom, którym towarzyszyła niezwykle klimatyczna ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Vince'a Tempera i które miejscami wzbogacano wyblakłymi błękitem oraz czerwienią, przywodzącymi na myśl jakiś senny koszmar. Oprawa audiowizualna wywoływała iście klaustrofobiczne poczucie zamknięcia w pułapce, z której nie sposób się wydostać, w dodatku osnutej tak duszącą aurą, że miało się wrażenie, jakby jakaś nieznana siła autentycznie zaciskała się na walczących o życie bohaterach filmu. Fulci kilka razy dodatkowo wzmógł oddziaływanie tej znakomitej atmosfery, choćby w sekwencjach samoistnie otwierających się drzwi, wyłaniania się zza rogów okaleczonych postaci, które jeszcze chwilę wcześniej bez życia leżały na podłodze w jadalni oraz oczywiście przybliżaniem niezwykłych tendencji zabytkowych zegarów porozstawianych w wielu pomieszczeniach ogromnego domostwa. Napięcie co prawda, nawet w tych dobitnie klimatycznych sekwencjach odrobinę odstaje od reszty, ale nie z powodu nazbyt szybkich kulminacji, małej cierpliwości twórców odnośnie budowania aury rychłego zagrożenia w sekwencjach poprzedzających ujawnienie natury niebezpieczeństwa tylko przez tę nieszczęsną scenę z kotem w reklamówce, która sprawiła, że nie drżałam o los młodych bohaterów uwięzionych w domostwie, w którym mają miejsce irracjonalne zjawiska. No, ale mogłam przynajmniej „cieszyć oczy” naprawdę duszącą, mroczną atmosferą, wprawiającymi w dyskomfort oznakami zakrzywienia znanej mi rzeczywistości, podważania praw fizyki przez „przeklęte” zegary i oczywiście paroma wstawkami gore, które jednak zważywszy na nazwisko reżysera, mając w pamięci krwawe ustępy, które pokazywał na wcześniejszym etapie swojej kariery, mogłyby być trochę bardziej wymyślne. Bo choć mistrz gore chętnie raczył mnie zbliżeniami na przedziurawioną dłoń dziewczyny, czy rany odniesione przez ich kolegów nie było to na tyle charakterystyczne, żebym mogła oddać twórcom „Domu zegarów” jakaś wielką inwencję, ale też nie aż tak słabe, żebym mogła się zirytować. Ale już wspomniana moc zegarów, czy nawet zakończenie w moim pojęciu cechowały się sporą pomysłowością. W dodatku to ostatnie zostawiło mnie w przekonaniu, że oto sprawiedliwości stało się zadość UWAGA SPOILER choć osoby uznające wyższość życia ludzkiego nad zwierzęcym może zbulwersować to moje stwierdzenie... KONIEC SPOILERA.

„Dom zegarów” bez wątpienia nie wpisuje się w czołówkę filmów Lucio Fulciego. Na tle całego nurtu gore również nie jawi się jakoś nadzwyczaj zjawiskowo, ale myślę że chociażby ze względu na niemalże doskonałą oprawę audiowizualną i ciekawy temat przewodni zasługuje na uwagę fanów gatunku. Zapewne nie będę o nim długo pamiętać, ale oglądało mi się ten twór na tyle znośnie, żebym nie żałowała czasu poświęconego na jego seans. Zresztą nie wiem, czy wyrzucałabym sobie marnotrawienie cennych minut życia nawet wówczas, gdyby „Dom zegarów” okazał się całkowitą porażką (którą moim zdaniem nie jest), bo uważam za obowiązek oglądanie wszystkich filmów stworzonych przez Lucio Fulciego, które tylko wpadną mi w ręce.

niedziela, 25 września 2016

Jonathan Holt „Carnivia. Rozgrzeszenie”


Na jednej z weneckich plaż zostaje znalezione okaleczone ciało mężczyzny w zagadkowej masce na twarzy. Prowadząca śledztwo kapitan Kat Tapo szybko odkrywa, że ofiara została zamordowana zgodnie ze starym masońskim rytuałem, przewidzianym dla zdrajców, ale niepraktykowanym w legalnych lożach. Kat stara się odnaleźć mordercę w kręgach wolnomularskich, w skład których wchodzą również wysoko postawieni Włosi, ale jej przełożeni nie są zadowoleni z kierunku, w jakim prowadzi swoje pierwsze samodzielne śledztwo. Tymczasem podporucznik Holly Boland w rzeczach ojca znajduje dokumenty, świadczące o tym, że tuż przed wylewem natrafił na jakiś szeroko zakrojony spisek, którego próbował zdekonspirować. Jej śledztwo z czasem zazębia się z dochodzeniem kapitan Kat Tapo i problemami uzdolnionego matematycznie programisty, Daniele Barbo, który odkrył, że w stworzonej przez niego wirtualnej Wenecji, zwanej Carnivią, grasuje haker dżihadysta, który próbuje wykorzystać stronę do własnych, niecnych celów.

Miałam nadzieję, że angielski pisarz Jonathan Holt porzuci zamiar stworzenia trylogii spod znaku „Carnivii” i zdecyduje się kontynuować koncept w kolejnych odsłonach, ale wszystko wskazuje na to, że poprzestanie na „Bluźnierstwie”, „Herezji” i „Rozgrzeszeniu”, co zważywszy na niemałą poczytność, jaką cieszy się niniejszy cykl jest wyrazem sporego zdyscyplinowania. Ale to wcale nie umniejsza mojego niedosytu – w końcu jak już wsiąknie się w jakąś literacką kilkutomową opowieść bardzo ciężko się z nią rozstać i chciałoby się, żeby jej autor rozszerzył ją o kolejne wątki w następnych odsłonach, nawet jeśli istnieje ryzyko przekombinowania. Ale cóż, pozostaje przynajmniej nadzieja, że przyszłe powieści Jonathana Holta niezwiązane z „Carnivią” (zakładając, że takowe powstaną) dorównają poziomem trylogii, dzięki której zaistniał w światku literackim.

„Mamy tylko prawo. Wobec korupcji, zorganizowanej przestępczości, knowań obcych mocarstw, polityków napychających sobie kieszenie, biurokratów, którym chodzi tylko o utrzymanie swoich emerytur, i rządów gorszych niż cała reszta razem wzięta… Prawo nie jest może doskonałe. Ale to wszystko, co nam pozostało. […] Tylko jeśli tacy ludzie jak my o nie walczą.”

Ostatni tom „Carnivii” zatytułowany „Rozgrzeszenie” cechuje się największym stopniem skomplikowania i najpokaźniejszą liczbą pozornie niezwiązanych ze sobą wątków o zabarwieniu spiskowym, które jak można się tego spodziewać z czasem zaczną się ze sobą zazębiać, aby finalnie przedstawić czytelnikom moim zdaniem jedną z najszerzej zakrojonych fikcyjnych intryg w historii literatury. Zanim jednak to nastąpi Jonathan Holt sportretuje trzy oddzielne dochodzenia, a każde będzie prowadzone przez innego członka czołowej trójcy „Carnivii”. Podporucznik amerykańskiej armii Holly Boland w poszukiwaniu człowieka, który w jej mniemaniu odpowiada za kalectwo jej ojca natrafi na trop siatki Gladio, struktury bojowej działającej na rzecz prawego skrzydła włoskiej polityki, stworzonej niegdyś w celu walki z komunizmem, a która jak się okazuje działa nadal realizując jakieś budzące podejrzenia zadania. Aby podnieść wiarygodność prezentowanego fikcyjnego dochodzenia Holt sięgnął do historycznych korzeni, co zresztą często czynił na kartach wszystkich trzech tomów „Carnivii”. Ten sam zabieg zastosował w przypadku poszukiwania przez Daniele Barbo hakera dżihadysty, grasującego w stworzonej przez niego wirtualnej Wenecji. Charakter napastnika, planującego zmasowane ataki terrorystyczne znajduje odbicie we współczesnych wydarzeniach – jest okazją do przedstawienia jednego z największych zagrożeń dzisiejszego świata, ale z dwóch perspektyw, gdzie z jednej przebija swego rodzaju przekora, uwidaczniająca się w próbie postawienia czytelnika na miejscu przyszłego terrorysty podczas szczątkowego zarysowywania jego młodzieńczych dziejów. Pisząc o bezdusznych włoskich rządach, które niegdyś oddały uchodźców w ręce libijskich służb, a ci z kolei na oczach małego chłopca poddali niewyobrażalnym torturom jego rodzinę, Holt bez wątpienia starał się czasowo wejść w skórę tak znienawidzonych przez wielu Europejczyków ludzi uciekających przed śmiercią w nadziei, że tak zwany cywilizowany, demokratyczny świat zapewni im bezpieczeństwo. Zważywszy na nastroje dominujące obecnie w Europie w kwestii uchodźców Holt portretując ten wątek wykazał się sporą odwagą, dając dowody swojego własnego (a przynajmniej tak to odebrałam), być może odrobinę kontrowersyjnego postrzegania rzeczywistości. Zresztą nie tylko w tym przypadku, bo nie należy zapominać o polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych tak gloryfikowanej przez wiele krajów Europy. Holt mówi wprost, że rządzący Amerykanie potajemnie wpływają na sprawy wewnętrzne Włoch (ja bym to rozciągnęła na niemalże wszystkich ich sojuszników) i są gotowi do największych zbrodni, aby skłonić inne państwa do przyłączenia się do wojny z terroryzmem. Gdzieś między słowami przebija z tego teza, że tak wywyższana w Europie polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych niewiele się różni od demonizowanych poczynań Rosjan. Oba mocarstwa starają się siłą narzucić innym wyznawane przez siebie wartości i własny ustrój, nawet kosztem wieloletniej wojny, po której zostają głównie zgliszcza i masa cywilnych ofiar. Ale to ostatnie to jedynie podtekst, wniosek, który sama wysnułam podczas obcowania z „Rozgrzeszeniem”. Autor wszak nie artykułuje tej tezy wprost, dobitnie demonizując Stany Zjednoczone w oparciu o inne rewelacje – te fikcyjne (np. rola Stanów Zjednoczonych w zamachach terrorystycznych) i te rzeczywiste (np. wyznanie Edwarda Snowdena), w ten sposób stając się jednym z nielicznych głosów, które nie boją się stanąć w opozycji do zachwytów wielu krajów Europy nad „wspaniałą działalnością rządów Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej”. Oczywiście, w ogólnym zarysie są to jedynie fikcyjne teorie spiskowe, ale utkane ze strzępów faktów, które jakoś umykają wielu Europejczykom.

„ Bo uznaliśmy, że możemy siłą narzucić reszcie świata naszą politykę zagraniczną. Bo zamieniliśmy przeciwnika za Uralem na przeciwnika za Bosforem, prawie bez żadnej przerwy. Bo gdzieś po drodze przestaliśmy być optymistycznym i młodym supermocarstwem z dawnych czasów, a staliśmy się zmęczonym, paranoicznym olbrzymem, jakim jesteśmy dzisiaj.” 

W „Rozgrzeszeniu” Jonathan Holt nie ogranicza się do polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych i terroryzmu, delikatnie zarysowując również wątek masoński, rozpracowywany przez kapitan Kat Tapo, która szczerze powiedziawszy straciła pazur. Nie zauważyłam w jej zachowaniu tyle samozaparcia i aż tak wyraźnego sprzeciwiania się przełożonym, jak w poprzednich częściach „Carnivii”. Co gorsza Holt nazbyt często zbaczał w stronę jej aktualnego romansu, którego przebieg na domiar złego wskazywał na zamiar porzucenia przez Kat dawnego stylu życia, polegającego na sypianiu z przełożonymi, który tak bardzo wyróżniał ją na tle zwyczajowych bohaterek literackich thrillerów. Wątek wolnomularzy w porównaniu do pozostałych części składowych zakrojonego na szeroką skalę spisku pisarz sportretował nazbyt pobieżnie, nieprzewidując jakiejś spektakularnej roli dla tego ruchu. Na szczęście pozostałe elementy intrygi wyłuszczył na tyle wyczerpująco, żeby stworzyć w moim umyśle całościowy, niezwykle złożony, acz spójny obraz okrutnych knowań bezwzględnych organizacji. A trzytorowa narracja jaką obrał, każdorazowo mająca swój początek w miejscach zdających się niczym nie zazębiać z pozostałymi odnogami, sprawiła, że zostałam niejako zmuszona do śledzenia w maksymalnym skupieniu wszystkich, nawet pozornie mało istotnych detali oraz nieustannego zastanawiania się, jak do diabła to wszystko ze sobą połączyć. Niepotrzebnie się wysilałam, bo jak się okazało Jonathan Holt zespolił trzy dochodzenia w punktach, których chyba nie sposób samodzielnie, bez pomocy autora rozpracować i jak zwykle uczynił to z maksymalną dbałością o napięcie, które sukcesywnie rośnie, nawet wówczas, kiedy jeszcze nie znamy istoty tego doskonałego spisku. Na koniec serwując nam iście przygnębiający morał – wydarzenie, które nie tylko pozostawi wielbicielom trylogii nieszczęśliwy finał „Carnivii”, ale również zmusi ich do przemyśleń na temat kondycji współczesnego, na wskroś zakłamanego, szemranego świata oraz zapytania, czy warto przeciwstawiać się systemowi choćby nawet w imię dobra ogółu.

Podejrzewam, że po lekturze „Rozgrzeszenia” niejeden zwolennik baz NATO w Polsce zmieni swoje zapatrywania na tę kwestię, a przynajmniej mam taką nadzieję. Ufam również, że spojrzenie Jonathana Holta chociaż jedną osobę zmusi do przemyśleń na temat polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych, a ściślej niektórych jej aspektów, bo należy pamiętać, że chociaż spisek zaprezentowany na kartach tej powieści w paru miejscach wyrasta z prawdziwych wydarzeń jego finalny kształt jest jedynie owocem przebogatej wyobraźni Jonathana Holta. Doskonałego pisarza, który ofiarował czytelnikom trzytomowy kawał naprawdę znakomitej prozy!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 24 września 2016

„Wendigo” (2001)


George i Kim postanawiają spędzić kilka zimowych dni z dala od miasta. Wraz ze swoim synem, Milesem, wyjeżdżają w leśne tereny, planując zatrzymać się w długo niezamieszkanym domu należącym do ich znajomych. Po drodze George potrąca rannego jelenia i wdaje się w sprzeczkę z jednym z polujących na zwierzę myśliwych, Otisem. Rodzinie udaje się dotrzeć na miejsce dopiero po zapadnięciu zmroku. W nocy są obserwowani przez Otisa, a Milesa dręczą koszmary senne i przywidzenia związane z niedawnym wypadkiem. Nazajutrz chłopiec spotyka w sklepie Indianina, który wręcza mu figurkę Wendigo, zapoznając go z niepokojącym mitem na jego temat. Krótko potem dochodzi do tragicznego wydarzenia.

„Wendigo” to niskobudżetowa produkcja wyreżyserowana przez Larry’ego Fessendena (twórcy między innymi „Ostatniej zimy” i „Pod powierzchnią”) na podstawie jego własnego scenariusza, którego nie sposób wtłoczyć w ramy tylko jednego gatunku filmowego. „Wendigo” wszak łączy w sobie stylistykę dramatu i thrillera psychologicznego z elementami tożsamymi dla horroru, co powinno być niejaką zachętą dla osób wprost przepadających za odchodzeniem od tak zwanej czystości gatunkowej. Ale myślę, że nie tylko ta jedna konkretna grupa odbiorców odnajdzie się w propozycji Fessendena, bo choć film nigdy nie cieszył się dużą popularnością z mojego punktu widzenia choćby klimatem wyróżnia się na tle XXI-wiecznych filmów grozy. Mizerna dystrybucja i znikoma kampania reklamowa skrzywdziły ten obraz, sprawiając, że niewiele osób, zwłaszcza w Polsce, zdaje sobie sprawę, że taka pozycja w ogóle powstała. A tak się akurat składa, że to jeden z ciekawszych obrazów, jaki w ostatnim okresie dane mi było zobaczyć.

Dawno temu (kiedy jeszcze dinozaury chodziły po ziemi) wraz z paroma członkami mojej rodziny obejrzałam w telewizji niskobudżetowy horror Serge’a Rodnunsky’ego pod tytułem „Lęk skrada się w milczeniu” i podczas gdy moi towarzysze byli zawiedzeni jego poziomem, ja nie mogłam nacieszyć oczu duszącym klimatem, jaki udało się stworzyć twórcom tego dziełka. Wspominam o tym, bo myślę, że podobna sytuacja może mieć miejsce w przypadku „Wendigo” – mam powody sądzić, że produkcja nie sprosta oczekiwaniom szerokiej grupy odbiorców, nastawionej na dosłowne, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach formy straszenia. Już prędzej ma szansę zadowolić widzów poszukujących filmów grozy zdominowanych przez dosłownie przygniatającą, mroczną atmosferę długo niedookreślonego zagrożenia i wyalienowania. Doskonała Patricia Clarkson, mniej zadowalający, bo nazbyt sztywny Jake Weber i przyzwoity chociaż miejscami manieryczny mały Erik Per Sullivan trafiają w samo serce Catskill, do niewielkiego domku położonego kilka czy też kilkanaście kilometrów od najbliższego miasteczka w otoczeniu gęstych lasów przykrytych grubą warstwą śniegu. Co naturalną koleją rzeczy powinno nasuwać skojarzenia z kultowym „Lśnieniem” (a jedno ujęcie nasunęło mi na myśl „Ducha” Tobe’a Hoopera) i co ważniejsze momentalnie wyrobić w widzach przekonanie, że przyszło im obcować z produkcją, której jedną z czołowych części składowych jest atmosfera wyobcowania, swoistej pułapki jaką może się stać niezaludniony teren zdominowany przez Naturę. Obok osadzenia akcji w okresie zimowym w zaniedbanym domku umiejscowionym gdzieś pośrodku niczego, bardzo pomocne w budowaniu naprawdę przytłaczającego klimatu okazało się nasycenie absolutnie wszystkich zdjęć ciemną, ponurą kolorystyką z mało wyrazistymi konturami, co dosłownie deklasuje wszystkie współczesne plastikowe horrory. Nie należy zapominać o nastrojowej ścieżce dźwiękowej skomponowanej przez Michelle DiBucci, a zwłaszcza kobiecych lamentów, swego rodzaju zawodzących zaśpiewów, które nadawały prezentowanym, nawet całkowicie zwyczajnym wydarzeniom jakiegoś nadnaturalnego pierwiastka. Wszystko to razem sprawia, że dostajemy potężny ładunek niezwykle mrocznego klimatu, a w połączeniu ze scenariuszem również kawałek naprawdę emocjonalnego kina. Przy czym zapewne nie takiego rodzaju, jakiego oczekiwaliby wielbiciele zapadających w pamięć scen, czy też zaskakujących rozwiązań fabularnych. Intryga zawiązuje się i rozwija w iście leniwym tempie, głównie zasadzając się na konwencji thrillera psychologicznego i dramatu, jedynie z rzadka wskakując w stylistykę kojarzoną z horrorem, nie licząc oczywiście duszącego klimatu, którym osnuto dosłownie każdy kadr. Fessenden już podczas wstępnych sekwencji sygnalizuje niebezpieczeństwo czyhające na rodzinę, która postanowiła spędzić kilka dni z dala od wielkomiejskiego zgiełku, w postaci scysji pomiędzy Georgem i jednym z tutejszych myśliwych, zaczepnym Otisem. Punktem zapalnym jest potrącenie przez tego pierwszego okaleczonego jelenia, dobitego chwilę potem przez Otisa. Jak się z czasem okazuje ten incydent (czemu trudno się dziwić) przeraził małego Milesa, do tego stopnia, że nocą już po dotarciu do niewielkiego domku, przyszło mu zmagać się z koszmarnymi snami i niepokojącymi przywidzeniami. Wówczas twórcy po raz pierwszy ocierają się o stylistykę horroru i choć wykorzystują tanie, żeby nie rzec tandetne efekty przywodzące na myśl lata 90-te paradoksalnie wypada to całkiem udanie. Niezgrabny montaż podczas prezentowania różnych postaci pojawiających się w pokoju przerażonego Milesa i zbliżenie na zakrwawiony sznurek w najmniejszym stopniu mnie nie rozczarowały, ani miernym wykonaniem, ani oszczędną formą przekazu. A wręcz przeciwnie: kiczowate efekty z łatwością obudziły we mnie poczucie obcowania z czymś nieznanym. Bo choć owa sekwencja wskazuje na rozwój scenariusza w kierunku zapożyczonym ze „Lśnienia”, a ściślej akcentowania niezwykłych zdolności małego chłopca, albo mniej wymyślnego zwiastowania jego problemów psychicznych, dalszy rozwój fabuły każe sądzić, że Fessenden w swoim scenariuszu nie zamierzał poprzestać na akcentach stricte psychologicznych.

Incydent w sklepie znajdującym się w miasteczku położonym kawałek od domu, w którym zatrzymali się protagoniści, z udziałem widmowego Indianina i Milesa wprowadza w fabułę tytułowe mityczne stworzenie, aczkolwiek przez długi czas twórcy unikają jednoznaczności w tej kwestii. Nie zdradzają widzom, czy Wendigo rzeczywiście istnieje, czy jest jedynie owocem rozbuchanej wyobraźni chłopca (który, jak dowiedzieliśmy się wcześniej posiada książkę traktującą o Indianach, skąd przecież mógł zaczerpnąć informacji o ich wierzeniach). Ponadto ze scenariusza z czasem zaczynają przebijać aluzje wskazujące na niewywiązywanie się George’a z rodzicielskich obowiązków, a wręcz zaniedbywanie całej rodziny w związku ze stresującą pracą, czym Fessenden dawał do zrozumienia, że w tej rodzinie nie dzieje się najlepiej, i że owe drobne nieporozumienia mogą z czasem eskalować niechybnie prowadząc do jakiejś katastrofy. Żeby tego było mało scenarzysta stosunkowo szybko wyjawia widzom, że trzyosobowa rodzina jest obserwowana przez agresywnego myśliwego, Otisa, a domek, w którym się zatrzymali został jakiś czas temu ostrzelany (w dwóch miejscach), co mogło być dziełem ich nemezis. Innymi słowy choć akcja rozwija się bardzo powoli, bazując głównie na mrocznym klimacie i nieustannie wzrastającym napięciu towarzyszącym w większości zwyczajnym wydarzeniom mającym miejsce w otoczeniu zimowej scenerii, scenarzysta sukcesywnie podrzuca różne subtelne wątki świadczące o niebezpieczeństwie czyhającym na protagonistów. Tyle, że aż do dynamicznej końcówki właściwie nie wiemy, co konkretnie miałoby im zagrażać. Rychłą tragedię możemy wyczuć dzięki przygniatającej atmosferze i wywnioskować z pojedynczych, niewiele mówiących ustępów zwiastujących obecność nadnaturalnego stworzenia, czy też zaistnienie jakichś poważnych problemów psychicznych oraz obecności wściekłego uzbrojonego mężczyzny. Nie sposób tylko domyślić się, którą z tych możliwości wybierze scenarzysta, co świadczy o jego biegłości w procesie dezorientowania odbiorców i rzecz jasna rozbudza ciekawość w moim przypadku w takim stopniu, że ani na ułamek sekundy nie oderwałam wzroku od ekranu.

„Wendigo” to jeden z najbardziej klimatycznych, emocjonalnych horrorów, jakie dane mi było obejrzeć w ostatnim czasie, a biorę pod uwagę również produkcje nakręcone w XX wieku, o wiele korzystniejszym dla filmowego horroru. I niech to będzie zachętą dla każdego miłośnika niskobudżetowych, nastrojowych obrazów, które poruszają się nie tylko w ramach konwencji horroru, często odchodząc w stronę dramatu i thrillera psychologicznego, acz bez szkody dla naprawdę duszącego klimatu. Wielbiciele mainstreamu zapewne zachwyceni nie będą, ale mam nadzieję, że przynajmniej długoletni fani nastrojowego kina grozy przyjmą tę pozycję z podziwem porównywalnym do mojego.

czwartek, 22 września 2016

Ciekawe zapowiedzi książkowe

Matthew Gregory Lewis „Mnich”, premiera 12 października

Wydany pod koniec XVIII wieku „Mnich" M.G. Lewisa to, obok "Zamczyska w Otranto" Horacego Walpole'a i  "Tajemnic zamku Udolpho" Ann Radcliffe, jedna z trzech  powieści, które stanowią trzon nurtu literatury klasycznej, zwanej powieścią gotycką. Ale spośród nich to "Mnich" chyba najbardziej wpłynął na późniejszych twórców literatury grozy - mamy tu zarówno nadprzyrodzone zjawiska, perwersyjny erotyzm, dosadny realizm w opisach grobowo-lochowej scenerii. To w Mnichu" pojawia się klasyczna femme fatale, zaś Lucyfer zyskuje niespotykany wcześniej, magnetyczny wizerunek. Mnich", w tłumaczeniu Zofii Sinko, z klasycznymi drzeworytami George Tute'a, i posłowiem Macieja Płazy, 12 października b.r. dołączy do wydawanej przez Vesper serii Klasycznych Powieści Grozy.
 
Z posłowia Macieja Płazy: Mnich”, młodzieńcze dziecko M.G. Lewisa, dziś nieco trąci myszką, ale wciąż potrafi przerażać, budzić emocje i rozpalać erotyczne fantazje, o czym świadczą pojawiające się co pewien czas adaptacje i przeróbki filmowe. Jak widać, koncept żądz rodzących się pod mniszymi habitami zachowuje swoją łechczywość, a opowieść o diabelskim pokuszeniu intryguje ponadczasową uniwersalnością. Czytajmy więc Mnicha jak chcemy, choćby i jako perwersyjną powieść erotyczną, ale jeśli powstydzimy się własnej ekscytacji, będzie to znaczyć, że podziałał, i to podwójnie: dotknął jakiejś prawdy o ludzkich pragnieniach, a zarazem o zahamowaniach, jakie narzuca im obłudna moralność.

Źródło: materiały podesłane przez wydawnictwo Vesper http://www.vesper.pl/

Mark Z. Danielewski Dom z liści”, premiera 26 października

Johnny Wagabunda, były pracownik salonu tatuażu w Los Angeles, znajduje notes Zampano, starszego pana i odludka, który zmarł w swoim zagraconym mieszkaniu. Notes zawiera opatrzoną licznymi przypisami historię "Relacji Navidsona". Fotoreporter Will Navidson wprowadził się z rodziną do nowego domu - dalsze wydarzenia zostały zarejestrowane na taśmach filmowych oraz w postaci wywiadów. Od tamtej pory Navidsonowie stali się sławni, a Zampano - robiąc notatki na luźnych kartkach papieru, serwetkach i w gęsto zapisanych notatnikach - skompilował wyczerpującą pracę na temat wydarzeń w domu przy Ash Tree Lane. Jednakże ani Wagabunda, ani nikt z jego znajomych nigdy nie słyszeli o "Relacji Navidsona". Teraz zaś im więcej Johnny czyta o domu Navidsonów, tym bardziej zaczyna się bać i popadać w paranoję. Najgorsze jest to, że nie może potraktować znalezionych zapisków jako zwykłych majaczeń starego wariata. Zaczyna zauważać zachodzące w otoczeniu zmiany...

Książka niepospolicie oryginalna. Nie sposób oderwać się od lektury - tak jak nie sposób jej zapomnieć. "Dom z liści" trzyma w napięciu, przeraża i jest inny niż wszystkie książki, które znacie.

Źródło: http://www.mag.com.pl/

Peter Ackroyd „Alfred Hitchcock”

Biografia napisana przez Petera Ackroyda ukazuje mroczne prawdy, które kryją się za twórczością Alfreda Hitchcocka, jednego z najsłynniejszych dwudziestowiecznych reżyserów filmowych.

Alfred Hitchcock był dziwnym dzieckiem: samotny tłuścioch, karmiący się żarliwymi trwogami i niemniej gorącymi ambicjami żył w izolacji od rówieśników. Wyobraźnia jednak nie dawała się zamknąć w ścianach domu, więc planował wielkie podróże wzdłuż i wszerz Europy, do czego wykorzystywał kolejowe rozkłady jazdy. Jak więc do tego doszło, iż ten płochliwy malec stał się jednym z najbardziej szanowanych i cenionych reżyserów filmowych w historii? W wieku dorosłym Hitchcock bardzo starannie kontrolował to, jaki jego portret kreśli prasa i niektóre wydarzenia ze swego dzieciństwa bardzo rozbudowywał i upiększał, podczas gdy inne spychał w cień. Peter Ackroyd jednak sięga głębiej i pokazuje nam skutki: oto dumny ze swych sytuacyjnych żartów człowiek, który nawet w chwilach wesołości w głębi ducha pozostawał ponury i który codziennie tłukł jedną filiżankę, aby nieustannie przypominać sobie o kruchości życia.

W książce Ackroyda na chwilę migają wielkie gwiazdy kinowe, trochę na wzór słynnych cameo, pojawiających się w jednym, góra kilku kadrach filmu samego reżysera: widzimy Grace Kelly, Careya Granta czy Jamesa Stewarta, jak są zdegustowani jego pełnym dystansu stylem reżyserowania. Że była w tym pewna bezwzględność, o tym w sposób może najbardziej przekonujący świadczy fakt, iż w trakcie zdjęć do Ptaków Tippi Hedren została posiniaczona i pokaleczona przez najprawdziwsze, przerażone ptaki.

W swojej znakomitej książce Peter Ackroyd stara się dotrzeć do sedna naznaczonego okrucieństwem i pragnieniem dominacji życia i twórczości Alfreda Hitchcocka, jednego z najsłynniejszych dwudziestowiecznych reżyserów filmowych, który w przeciągu ponad pięćdziesięciu lat nakręcił ponad pięćdziesiąt filmów, z których wiele portretuje psychotycznych morderców.

Źródło: http://www.zysk.com.pl/