czwartek, 20 października 2016

„Patient Seven” (2016)

Doktor Daniel Marcus przybywa do Spring Valley Mental Hospital, aby porozmawiać z sześciorgiem wybranych pacjentów. Motywuje go przede wszystkim potrzeba zebrania materiałów do najnowszej książki, ale jak sam mówi ufa, że przy okazji zdoła pomóc osobnikom uznanym za chorych psychicznie, których podejrzewa o symulowanie. Każdy z pacjentów spędza trochę czasu sam na sam z doktorem Marcusem i opowiada mu swoją historię. Niektórych z nich psychiatra korzystając z mniej lub bardziej okrutnych metod musi nakłonić do zwierzeń. A kiedy historia niemalże każdego pacjenta dobiega końca w bezpardonowy sposób zaznajamia go ze swoimi konkluzjami na temat jego przypadku.

„Patient Seven” to złożona z siedmiu krótkich opowieści grozy (plus jednej spinającej) antologia filmowa, nad którą pieczę sprawował Danny Draven, główny reżyser i pomysłodawca projektu. Natomiast poszczególne segmenty są wynikiem pracy ośmiu reżyserów i trzynastu scenarzystów (licząc tych wymienionych przed napisami końcowymi). Choć twórcy znaleźli punkt wspólny wszystkich historii poruszających się w ramach różnych konwencji, w postaci osobistych zwierzeń, czy to ze swoich koszmarnych snów, czy rzekomego rzeczywistego wydarzenia z ich przeszłości to nie sposób oprzeć się wrażeniu, że owa klamra jest nieco wymuszona, a przynajmniej w niektórych przypadkach. W paru segmentach doskonale widać, że nie kręcono ich z myślą o portretowaniu zwierzeń pacjenta zakładu psychiatrycznego.

Po krótkim wstępie mającym miejsce w mrocznym ośrodku dla psychicznie chorych, pełnym wąskich korytarzy i ponurych klitek, doktor Daniel Marcus zaprasza do gabinetu pierwszą pacjentkę, Jill, która raczy nas historią wyreżyserowaną przez Nicka Petersona na podstawie jego własnego scenariusza, zatytułowaną „The Visitant”. Opowieść o matce Jill, która widuje w swoim mieszkaniu potwora, przez co staje się zagrożeniem dla własnej córki może i wychodzi z ciekawego pomysłu, ale kiczowaty rezultat starań twórców efektów komputerowych oraz nazbyt ograniczona długość zaprzepaściły potencjał drzemiący w koncepcji. Zwłaszcza, że opowieść tę pozbawiono jakiegoś mocnego, czy chociaż zdecydowanie uwypuklonego finalnego akcentu.
Druga historia, wyreżyserowana przez Paula Davisa na kanwie scenariusza, spisanego wespół z Paulem Fisherem, pt. „The Body” na początku ożywiła mnie nieco dźwiękami „Jeziora łabędziego” Piotra Czajkowskiego, w których to często się zasłuchuję. Ogólny zarys tej osobliwej opowieści również początkowo mnie zaintrygował i odrobinę rozbawił, co zapewne było zamiarem Davisa. Bo czyż możliwe jest, aby rzecz o mordercy, któremu w przetransportowaniu zwłok pomaga przypadkiem napotkana grupka młodych ludzi, przekonana, że ciało jest częścią halloweenowego kostiumu, nie miała nosić w sobie pewnych znamion humoreski? Zgrabny czarny humor wyraźnie przebija z tego segmentu, ale z mojego punktu widzenia na tym kończą się jego plusy, bo chociaż po takim wstępie możemy spodziewać się krwawego finału, Davisowi brakło odwagi, bądź chęci do pokazania dobitniej makabry i zdecydowanie zabrakło pomysłu na jakieś ciekawsze sfinalizowanie akcji.
Undying Love”, dzieło Ómara Orna Haukssona, pierwotnie ukazało się w 2011 roku i zostało włączone przez Danny'ego Dravena do niniejszej antologii. Po krótkim monster movie i dłuższej opowieści o wyrachowanym mordercy przyszła pora na klasyczne zombie movie, wszak bez żywych trupów ten swoisty przegląd różnych horrorowych person nie miałby racji bytu. Dostajemy więc typową opowieść o mężczyźnie polującym na rozkładające się, chodzące zwłoki, wyróżniającą się przede wszystkim realistyczną charakteryzacją szczególnie jednej maszkary, która w dość makabrycznej sekwencji pozbywa się mózgu, którego to fragmenty wyraźnie widzimy na ulicy oraz kanibalistycznym finalnym ujęciem, który jednak powinno się nieco rozszerzyć. Podobać może się również zimny klimat Islandii, w której umiejscowiono akcję, ale nie wiem, czy zarys fabuły kogokolwiek zaskoczy, bo przecież takich zombiastycznych historyjek mieliśmy już na pęczki.
Dean Hewison uraczył nas natomiast groteskową opowieścią o mocno zaburzonej małej dziewczynce. Scenariusz był wspólnym dziełem Sama Dicksona, Richarda Falknera, Aidee Walker i samego Hewisona, a segment zatytułowano „The Sleeping Plot”. Znakiem charakterystycznym tej opowieści jest to, że przez cały czas jej trwania w całości widzimy jedynie główną bohaterkę, twarze pozostałych postaci są natomiast skrzętnie ukrywane przez operatorów. Fabuła koncentruje się na sposobach pozyskiwania pieniędzy przez małą dziewczynkę, zabawnych fortelach, które mają dopomóc jej w zgromadzeniu upragnionej sumy. Zdecydowanie najsilniejszą częścią składową tej historii jest groteskowo-wstrząsające zakończenie, ale wstępna konwersacja doktora Marcusa z pacjentką niestety pozbawia finał elementu zaskoczenia.

The Banishing” jest dziełem Erlingura Thoroddsena i powstało w oparciu o scenariusz Jacey Heldrich oraz Briana McAuley'a. Efekt ich starań moim zdaniem jest „najjaśniej błyszczącą gwiazdą” w całej omawianej antologii, choć zasadza się na ogranym w kinie grozy motywie. Nastrojowa, rozgrywająca się posępną jesienią historia dwóch sióstr, które mieszkają wraz z matką w domu stojącym nieopodal lasu zwraca uwagę przede wszystkim miejscami odrobinkę sepiowymi zdjęciami i niezmiennie nieco wyblakłą kolorystyką, które po połączeniu z miejsca dosłownie wtopiły mnie w złowróżbny klimat niesamowitości. Fabularnie bez niespodzianek – ot, dostajemy klasyczną opowieść o wizualnie przyzwoicie się prezentującym duchu dręczącym małą dziewczynkę, którego jej starsza siostra stara się wypędzić – ale brak większej innowacyjności w najmniejszym stopniu nie obniżył mojego entuzjazmu, a wręcz go wzmógł, bo doprawdy niewiele jest dzieł, które z takim smakiem, z takim wyczuciem klimatu podchodziłyby do owej wyświechtanej, acz mnie na ogół cieszącej konwencji i które w tak bezkompromisowy sposób zamykałyby akcję.
Death Scenes” Joela Morgana to niezbyt wymyślne ujęcie tematu wampiryzmu. Akcję osadzono na posterunku policji, gdzie pewien stróż prawa przesłuchuje podejrzanego o dokonanie kilku okrutnych mordów, z których najmocniejsze jest oblanie ofiary kwasem lub jak utrzymuje przesłuchiwany wodą święconą, aczkolwiek pokazane w kilku zbyt szybkich migawkach. Podejrzany twierdzi, że zabijał wampiry, nie ludzi. Ich charakteryzacja nie grzeszy oryginalnością, filmowcy często serwują nam identyczne kreacje tych stworów, ale osobiście zdecydowanie najbardziej lubię takie oblicza krwiopijców. Nie pomogło to jednak pozbawionemu ciekawych akcentów fabularnych, wręcz liniowemu segmentowi Morgana, który chyba zamierzał najlepsze zostawić na koniec, ale niestety zdążyłam już domyślić się, jak zdecyduje się to sfinalizować.
Wstęp do ostatniej historii zatytułowanej „The Evaded” i wyreżyserowanej przez Johannesa Perssona oraz Rasmusa Wassberga na podstawie ich scenariusza zwraca uwagę migającym światłem w szpitalu psychiatrycznym, który nadaje zdjęciom swoistego posmaczku złowieszczej niesamowitości. Zaraz potem twórcy raczą nas informacją, która miała stanowić zwrot akcji, ale ja już na początku domyśliłam się, jaki twist zaserwuje się widzom pod koniec seansu, bo i twórcy niezbyt się starali, żeby to ukryć. W każdym razie ostatnia opowieść przypomina odrobinę opowiadanie Stephena Kinga zatytułowane „Ktoś na drodze”. Zimowa sceneria wyludnionych rejonów oraz matka z synem, którzy znajdują porzucony samochód. Kobieta nieopodal natyka się na ciała właścicieli wozu, ale zanim zdąży razem z synem opuścić to miejsce zostaje zaatakowana. Klimat, na który składa się generujące poczucie wyalienowania miejsce akcji i ponura kolorystyka sprawiły, że oglądało mi się te dziełko z prawdziwą przyjemnością, choć fabularnie nie było specjalnie odkrywcze, czy zaskakujące.

Z siedmiu, a właściwie to ośmiu opowieści zamieszczonych w „Patient Seven” bez większych zastrzeżeń przyjęłam tylko dwie, a więc zdecydowaną mniejszość. W pozostałych segmentach również odnalazłam jakieś plusiki, ale ich negatywy znacznie stłumiły mój entuzjazm. Zapewne niejeden widz z większą łaskawością spojrzy na owo przedsięwzięcie, nie mam wątpliwości, że wielu sympatykom kina grozy projekt Danny'ego Dravena przypadnie do gustu, ale ja mimo najszczerszych chęci nie potrafiłam wykrzesać z siebie żywszych emocji podczas oglądania większości zawartych w tej antologii opowieści.

1 komentarz:

  1. Hmm dla mnie druga historia wydaje się fajna, ale filmu nie znam, więc trudno oceniać po samym opisie.
    Wolę raczej nieco starsze horrory, bo nie są tak popsute efektami komputerowymi ;)

    OdpowiedzUsuń