piątek, 11 listopada 2016

„Hellbent” (2004)

W noc poprzedzającą Halloween w parku w jednym z kalifornijskich miast homoseksualna para zostaje zaatakowana i pozbawiona głów. W związku z tym wydarzeniem komendant tutejszej policji zleca zajmującemu się pracą biurową na komisariacie Eddiemu rozdanie ulotek informujących o zbrodni i przebywającym na wolności sprawcy. Po wykonaniu zadania, wieczorem, Eddie i jego przyjaciele, Chaz, Joey i Tobey, wybierają się na halloweenową gejowską imprezę. Decydują się obrać trasę przez park, w którym doszło do okrutnego mordu, gdzie zauważają, że są obserwowani przez mężczyznę w masce wyobrażającej diabła dzierżącego w ręku sierp. Nie przywiązując większej wagi do tego spotkania docierają w końcu na imprezę. Kiedy uświadamiają sobie, że tajemniczy osobnik cały czas podążał ich śladem ignorują to, oddając się zabawie. Zamaskowany mężczyzna tymczasem zaczyna wyczekiwać chwil, w których upatrzone przez niego ofiary oddalą się od swoich kompanów.

Niskobudżetowy debiut Paula Etheredge'a zarówno w roli reżysera, jak i scenarzysty, zatytułowany „Hellbent” jest uważany za pierwszy gejowski slasher w historii kinematografii. W Polsce z winy dystrybutorów film nie jest znany szerokiej opinii publicznej, ale w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych pozyskał grupkę oddanych fanów. Na początku „Hellbent” był wyświetlany tylko na festiwalach, głównie tych, na których pokazywano obrazy traktujące o homoseksualistach, ale z czasem w Stanach Zjednoczonych trafił na ekrany kin (w ograniczonym zakresie) i doczekał się rozpowszechniania na rynku DVD, również w kilku innych państwach. Debiut Etheredge'a zebrał kilka pozytywnych opinii długoletnich wielbicieli slasherów (choć oczywiście nie dotyczy to wszystkich), którzy chwalili „Hellbent” nie tylko za ilościowo nowatorskie w tym nurcie horroru odniesienia do środowiska LGBT, ale również wyczucie konwencji tego podgatunku – zadowalające oddanie jej na ekranie.

„Hellbent” jest tzw. queer horrorem, czyli filmem grozy odnoszącym się do społeczeństwa LGBT. Pojawia się w nim kilka (ale nie tak znowu wiele) wstawek obrazujących całujących się i obściskujących przedstawicieli tej samej płci, w tym przypadku mężczyzn. Nie ma się co oszukiwać – istnieje niemała grupa ludzi, która nie jest w stanie patrzeć na tego rodzaju czułości, i nie dotyczy to tylko homofobów. Choć z drugiej strony wydaje mi się, że akurat ci ostatni, a przynajmniej niektórzy z nich, mogą być uradowani ujęciem tematu. Bo przecież będą oto mieli okazję popatrzeć na kilka zgonów tak znienawidzonych przez nich homoseksualistów. Co prawda udawanych, (bo to tylko film), ale niewykluczone, że wystarczających do osiągnięcia katharsis... jakkolwiek niezdrowo to brzmi. Jeśli chodzi o mnie to znajdowałam się w łatwiejszym położeniu od osób, które z różnych powodów nie przepadają za widokiem całujących się mężczyzn, bo takie wstawki jakoś nie budzą we mnie emocjonalnego dyskomfortu. Co więcej moja sympatia nie była ukierunkowana na postać mordercy, chociaż protagonistów nie sportretowano w sposób, który umożliwiłby identyfikowanie się z nimi. I nie mówię tutaj o ich preferencjach seksualnych tylko „spłaszczonych” osobowościach poprzez wtłaczanie w ich usta wypowiedzi, świadczących o tym, że jakieś 99% ich myśli zajmują seks, alkohol i dobra zabawa. W slasherach takie portrety pozytywnych bohaterów są aż nazbyt częste, ale zazwyczaj twórcy dają widzom również jedną, czy dwie sylwetki, które bardziej dojrzale zapatrują się na otaczającą ich rzeczywistość. W „Hellbent” nie znalazłam takiej postaci, choć gdy „na scenie” pojawił się bad boy Jake, który zwrócił uwagę głównego bohatera, Eddiego, miałam nadzieję, że chociaż jego osoba tchnie w tę zbieraninę frywolnych chłoptasi dużo powagi. Nic z tego, bo Etheredge w swoim scenariuszu nie poświęcił sylwetce Jake'a aż tyle miejsca, żebym zdążyła całkowicie wczuć się w jego postać, choć z drugiej strony te strzępy informacji na jego temat, które ujawniono wystarczyły, aby utwierdzić mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z najbardziej rozważną jednostką w całym tym wesołym gronie. Szczególnie ubodła mnie wstępna, skrótowa charakteryzacja Eddiego, w którego wcielił się niebywale „drewniany” Dylan Fergus. Jego błazeńskie miny i infantylne zachowania (zabawianie się imitacją gry w kosza podczas godzin pracy i a la tańcowanie w barze) sprawiły, że nijak nie potrafiłam się z nim utożsamić – miałam wręcz wrażenie, że spoglądam na jakiegoś przerośniętego dzieciaka, który nie wiedzieć czemu dostał pracę na komisariacie. A co jeszcze ciekawsze niegdyś miał dużą szansę zostania policjantem, w czym przeszkodziła mu strata jednego oka. Cóż, obywatele na pewno mogliby czuć się bezpiecznie, gdyby tak beztrosko podchodząca do życia jednostka zdobyła upragniony mundur... Jednak pomimo zaakcentowania infantylizmu Eddiego nie życzyłam mu śmierci, zresztą tak samo jak trzem jego równie mało dojrzałym kumplom. Nie były to wszakże wady na tyle irytujące, żebym z utęsknieniem wyczekiwała ich zgonów, choć o uwielbieniu ich postaci również nie było mowy. Wspominam o tym dlatego, że w slasherach czasem odczuwam pokusę kibicowania oprawcy, w czym nie jestem odosobniona (zauważył to również między innymi znany pisarz w „A Night at the Movies: The Horrors of Stephen King”). Czasami muszę dosłownie walczyć sama ze sobą, żeby właściwie reagować na przewijające się postacie. Tylko dlatego, że twórcy co poniektórych slasherów wydają się robić absolutnie wszystko, żeby wzbudzić moją niechęć do protagonistów. Etheredge, choć „zaludnił scenariusz” niezbyt inteligentnymi sylwetkami pozytywnych bohaterów nie wpadł w taką skrajność, żebym zaraz życzyła im śmierci, co pozwoliło mi uniknąć wyrzutów sumienia.

Zagrożenie w postaci zamaskowanego mordercy z sierpem w ręku zostało zaakcentowane już w prologu „Hellbent”, podczas podwójnego mordu dwóch homoseksualistów zabawiających się w samochodzie (nawiązanie do urban legend). Kiedy zostają pozbawieni głów przez osobnika skrywającego swoją twarz za maską diabła twórcy nie pozostawiają żadnych wątpliwości, że będziemy mieć do czynienia z obrazem, w którym krwawych ujęć nie skrywa się przed wzrokiem widza. I rzeczywiście, Etheredge nie rezygnuje z dużych zbliżeń na zakrwawione kikuty i takież głowy oddzielone od reszty ciała, ale zapewne za sprawą niskiego budżetu nie jawi się to aż tak realistycznie, żeby (przynajmniej we mnie) mogło wywołać ogromny niesmak. Nie wypada to również oryginalnie. Twórcy slasherów lubią raczyć widzów wymyślnymi sposobami eliminacji ofiar, ale Etheredge na tym polu nie popisał się inwencją. Choć ciekawie się prezentujący morderca czasem tytułem wstępu szlachtował swoje ofiary ostrym sierpem to nie licząc końcówki zawsze finalizował owe „ekscesy” prozaiczną dekapitacją. Tak uparcie, że z czasem stało się to zwyczajnie nudne. W pozytywnym odbiorze filmu nie pomagała również oprawa wizualna – mnogość kolorów (co prawda nieco przyblakłych, ale zawsze), które miały chyba za zadanie uwypuklić akcenty gejowskie i równocześnie wprowadzić aurę typową dla Halloween: jarmarczną, zabawową, kiczowatą etc. Problem tylko w tym, że zdjęcia są aż za bardzo pretensjonalne, zbyt silnie emanują zwykłą tandetą, której negatywny wydźwięk dodatkowo potęguje zbytni pośpiech twórców widoczny w sekwencjach poprzedzających atak mordercy. Nocna scena w parku daje przedsmak sznytu preferowanego przez twórców „Hellbent” - już wówczas widać nieumiejętne operowanie sztucznym oświetleniem, niepotrzebne rozpraszanie gęstych ciemności spowijających miejsce niedawnej zbrodni nie tylko na pierwszym planie, ale również (choć w mniejszym stopniu) w oddali, za krzakami, za którymi przemyka oprawca. Na domiar złego filmowcy nie zaprzątali sobie głowy powolnym budowaniem napięcia, długim akcentowaniem aury zagrożenia, którą przecież miała wprowadzić enigmatyczna postać zamaskowanego mężczyzny hasającego po parku. W efekcie jego pojawienie się przyjęłam z obojętnością niemalże równą tej, jaką wykazali się protagoniści – niemalże, bo jednak w przeciwieństwie do nich wiedziałam, że właśnie „podpisali na siebie wyrok śmierci”. Na „jego realizację” przyjdzie jednak widzom trochę poczekać, bo scenarzysta uznał za stosowne najpierw „zabawić ich” zdawać by się mogło niekończącymi się wynurzeniami protagonistów na temat poszukiwania partnerów, pragnienia rozładowania seksualnego napięcia, upicia się i oczywiście zabawienia na corocznym halloweenowym festiwalu pełnym przebierańców. A kiedy w końcu zaczęto zdecydowanie wprowadzać akcenty stricte slasherowe tak uparcie unikano powolnego stopniowania napięcia w towarzystwie mrocznej kolorystyki, że nie miałam żadnych wątpliwości, iż twórcy „Hellbent” nie do końca pojmowali estetykę slasherów. Bo w końcu nie jest to podgatunek horroru, w którym nie należy przykładać żadnej wagi do klimatu. Długoletni wielbiciele tego nurtu doskonale wiedzą, że ciężka atmosfera zdefiniowanego zagrożenia jest w tego typu filmach tak samo ważna, jak sceny mordów, albo nawet ważniejsza. Jeśli więc sprowadzi się wszystko tylko i wyłącznie do bzdurnych konwersacji protagonistów przerywanych umiarkowanie krwawym procederem zamaskowanego oprawcy, zapominając o odpowiednim zagęszczaniu klimatu i nader często posiłkując się skąpanymi w feerii barw zdjęciami, to raczej nie ma się szansy na odniesienie spektakularnego sukcesu. Nie wykluczam, że niektórym wielbicielom slasherów ten istotny niedostatek może przynajmniej w części wynagrodzić ścisłe trzymanie się konwencji tego nurtu, czyli między innymi skupienie się na wyświechtanym motywie rzezi mającej miejsce na imprezie oraz oczywiście pokazanie kilku nieprzemyślanych zachowań protagonistów, jak na przykład oparcie się o drewniane drzwi, za którymi czyha agresor i rezygnacja z dobicia ogłuszonego oprawcy. Warto wspomnieć jeszcze o postaci antagonisty, a ściślej warto nadmienić, że nie grzeszy on zbytnią inteligencją, o czym dobitnie świadczy sekwencja, w której uświadamia sobie dla nas od początku rzecz oczywistą – że jasnowłosa kobieta tak naprawdę jest mężczyzną, a więc z jego punktu widzenia jednak zasługuje na śmierć. UWAGA SPOILER Można domniemywać, że zamaskowany oprawca jest jakimś homofobem, tak bardzo nienawidzącym gejów, że niewahającym się przed ich eksterminacją, ale to jedynie przypuszczenia, bowiem scenarzysta zrezygnował z dokładniejszego przybliżenia nam jego sylwetki. Ba, nie pokazując nawet jego twarzy KONIEC SPOILERA. W każdym razie mnie owe smaczki w postaci czytelnych nawiązań do tradycji slasherów, wykorzystanie uwielbianych przeze mnie motywów nie zrekompensowało licznych niedostatków, a przynajmniej nie w takiej części, żebym mogła całkowicie wyzbyć się nudy, nawet podczas dynamicznego, acz mało widowiskowego ostatniego starcia.

Z mojego punktu widzenia „Hellbent” to taka typowa wydmuszka - film wprowadzający pewne novum do jednego z popularniejszych nurtów horroru, choć we wszystkich innych aspektach niewydostający się poza ciasne ramy konwencji, który może i wypadłby interesująco, gdyby twórcy zadbali o mroczny klimat i dosadniej akcentowane napięcie. I gdyby scenarzysta nieco ograniczył liczbę bzdurnych kwestii wypowiadanych przez protagonistów. W minionym wieku filmowcy udowodnili, że aby nakręcić wartościowy slasher nie potrzeba wielomilionowego budżetu, że można stworzyć dobrą rąbankę naprawdę tanim kosztem, dlatego też nie uważam, żeby niskie nakłady pieniężne mogły usprawiedliwić mierną jakość „Hellbent”. Moim zdaniem można to było nakręcić (i oczywiście napisać) nieporównanie lepiej. Ale co ja tam wiem? W końcu film ma swoich fanów, również wśród oddanych miłośników slasherów, a więc całkiem możliwe, że w tym przypadku doszła do głosu moja malkontencka natura. Dlatego też odradzać seansu nikomu nie będę – na swoją odpowiedzialność...? Proszę bardzo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz